Pragniemy złożyć najszczersze kondolencje wszystkim, których
w osobisty sposób dotknęła tragedia w Smoleńsku.
10 kwietnia naród polski, bez względu na przynależność ideologiczną, poniósł ogromną stratę. Postaramy się zadbać o to, by została ona zapamiętana nie jako wydarzenie medialne, lecz jako
lekcja pokory dla przyszłych pokoleń.
Redakcja
Miesięcznika Studentów „Kontrast”
Najważniejsze, żeby zacząć. A potem skończyć. Tak,
to jest bez wątpienia najistotniejsze. No, to dziękuję
i zapraszam do przeczytania najnowszego numeru
miesięcznika „Kontrast”. Jest dobry. Jak zwykle.
Joanna Figarska
Zapowiedzi 4
Publicysyka
Spotkać się z samym sobą 10
Klub podróżników BIT 14
Dobra zabawa przede wszystkim! 16
Historia demotywatorów 20
Finał akcji „Zielone serca” 22
Zjawisko o zabarwieniu kontrowersyjnym 24
Fotoplastykon 26
kultura
Vermeer, Solidarność i Nasza-Klasa 28
Podwyższone stężenie kreatywności 30
Nowości z centrali 32
Czas na zmiany 34
...i tak wszystko będzie w porządku 36
Recenzje 40
Felietony 45
sPort
Wcale nie tak nudno 48
Talent przeklęty 51
Mecz toczony w parku 53
Street Photo 55
„Kontrast”miesięcznik studentów
przy Instytucie Dziennikarstwai Komunikacji Społecznej
ul. F. Joliot-Curie 15 50-383 Wrocław
e-mail: [email protected]://www.kontrast-wroclaw.pl/
Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Paweł Bernacki, Jakub Belina Brzozowski, Jakub Bocian, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Ewa Fita, Grzegorz Frąc, Adrian
Fulneczek, Martyna Garbacz, Paweł Klimczak, Paweł Kuś, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michalska, Paweł Mizgalewicz, Aleksandra Nowak, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Ilona Rodzeń, Barbara Rumczyk, Marcin Rybicki, Damian Stańczak, Agnieszka Szewczyk, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk
Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Magdalena Nowowiejska, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa RogalskaSkład: Robert Rędziak, Ewa Rogalska, Michał WolskiPromocja i reklama: Paweł Kuś, Ewa OrczykowskaKonsultacja: Studio gRraphique
Rozmowa z Aliną Pawelą | Paulina Pazdyka
Barbara Rumczyk
Joanna Figarska
Konrad Gralec
Paulina Pazdyka
Jakub Bocian
Ewa Orczykowska
Paweł Bernacki
Szymon Makuch
Jan Wieczorek
Ewa Orczykowska
Monika Stopczyk
Pluskota, Orczykowska, Wolski
Grzegorz Frąc
Mariusz Rychłowski
Mizgalewicz, Marciniak, Rybicki, Bocian, Orczykowska
Katarzyna Łazarska
Artur Karpiński
Nie(!)Moc(!)Spis treści
4
Indiana Jones w spódnicy! Najnowszy film fabular-ny mistrza francuskiego kina – Luca Bessona (Piąty element, Leon zawodowiec). Adele Blanc-Sec jest młodą i odważną reporterką. Niestraszne jej mor-skie podróże do egzotycznego Egiptu, aby zmierzyć się z ożywionymi mumiami wszystkich kształtów i rozmiarów. Tymczasem w Paryżu wybucha praw-dziwa panika. Z liczącego sobie 136 milionów lat jaja wykluwa się latająca bestia i zaczyna terrory-zować mieszkańców miasta. Sytuacja ta nie prze-raża jednak dzielnej Adele, która rusza na ratunek swojemu miastu. W kinach od 5 maja.
Doborowa obsada w reżyserii Toma Forda na dużych ekranach pojawi się 5
maja. Angielski profesor gej, George (Colin Firth), czuje się jak outsider w Los
Angeles. Gdy jego partner Jim (Matthew Goode) ginie w wypadku samochodo-
wym, profesor próbuje spędzić jeden dzień tak, jak on. W Los Angeles tryb życia,
jaki prowadził jego partner jest uważany za zwyczajny, jednak nie będzie się taki
wydawał George’owi… wytrwać w swym postanowieniu pomoże mu jego przyja-
ciółka Charlotte (Julianne Moore).
Russell Crowe wciela się w rolę legendar-
nej postaci, której przygody utrwaliły się
w powszechnej świadomości i pobudziły wy-
obraźnię tych, którzy podzielają jego ducha
przygody i praworządności. Żyjąc w państwie
osłabionym dziesięcioleciami wojen, nieefek-
tywnie rządzonym przez nowego króla i po-
datnym na rebelie z wnętrza kraju i zagroże-
nia z zewnątrz, Robin i jego ludzie szykują się
na wielką przygodę. Najbardziej niesamowity
z bohaterów i jego sprzymierzeńcy wyruszają,
aby bronić kraju przed krwawą wojną domo-
wą i jeszcze raz przywrócić chwałę Anglii. Za
kamerą stanął Ridley Scott. Na ekranach od
14 maja.
Polski akcent wśród kwietniowych premier.
Piotr jest psychiatrą. Siedzi na nocnym dyżu-
rze, gdy na jego oddział przywożą chłopaka. To
Kamil (Lesław Żurek) – syn, którego nie widział
całe lata. Chłopak znika ze szpitala równie szyb-
ko, jak się pojawił. Jednak Piotr postanawia
nawiązać z nim kontakt. Zaprasza go do siebie
i poznaje ze swoją piękną, młodą narzeczoną
(Anna Geislerová). Po wizycie Kamila kobieta
uświadamia sobie, że Piotr jest dla niej zagad-
ką i naprawdę nic o nim nie wie. A Piotr rzeczy-
wiście skrywa mroczną tajemnicę... jaką? Tego
będziemy mogli dowiedzieć się od 23 kwietnia.
M. Winterbottom, na podstawie kontrower-syjnej książki Naomi Klein (ikony ruchu al-terglobalistycznego, autorki bestsellerowego No Logo), stworzył obraz obnażający prawdę o tym, jak wolnorynkowe recepty „made in USA” podbiły świat, bezlitośnie wykorzystując poddane amerykańskiej terapii szokowej kra-je i narody. Film, podobnie jak i książka, prze-konuje, że mit niewidzialnej ręki rynku skrywa ponurą rzeczywistość korporacyjnych mono-poli, klasowej dominacji i zbrojnych ingerencji. Do obejrzenia od 16 kwietnia.
Robin Hood
Doktryna szokuAdventures Extraordinaries
Samotny mężczyzna
Hel
Film
Idee
5
6
Ze względów technicznych oraz z powodu licznych wyjazdów
zespołu, kolejna premiera tego sezonu we wrocławskim Te-
atrze Polskim, planowana na 15 kwietnia, zostaje przełożona
na 17 czerwca. Tym razem widzowie będą mieli okazję zoba-
czyć adaptację Biesów Fiodora Dostojewskiego, w reżyserii
Krzysztofa Garbaczewskiego, znanego wrocławskiej widowni
ze sztuki Nirvana na podstawie Tybetańskiej księgi umarłych.
Na scenie zobaczymy m.in. Halinę Rasiakównę, Ewę Skibiń-
ską, Marcina Czarnika i Rafała Kronenbergera. Wszystkich za-
interesowanych tym, jak przebiegały prace nad spektaklem,
zapraszamy do lektury bloga pod adresem http://biesy-spek-
takl.blogspot.com/
5 maja ruszają XXI Gliwickie Spotkania Teatralne. Przez dwa
tygodnie widzowie będą mieli okazje obejrzeć spektakle z Pol-
ski i Czech. W tym roku impreza skupiać się będzie na dwóch
wydarzeniach: 50-leciu światowej premiery Ślubu Witolda
Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jareckiego oraz półwieczu
Kartoteki, którą Tadeusz Różewicz napisał mieszkając w Gli-
wicach. Szczegółowe informacje dotyczące festiwalu dostęp-
ne są na stronie www.teatr.gliwice.pl.
Dobra wiadomość dla wszystkich, którym podczas tegorocz-
nego Przeglądu Piosenki Aktorskiej nie udało zdobyć biletów
na spektakl Mury Hebronu na podstawie powieści Andrzeja
Stasiuka. Przedstawienie Cezarego Studniaka na stałe wcho-
dzi do repertuaru Małej Sceny Teatru Muzycznego CAPITOL we
Wrocławiu. Główną rolę w muzycznej adaptacji powieści Sta-
siuka gra Mikołaj Woubishet – zdobywca Grand Prix 29. PPA.
Najbliższe spektakle – 20 i 21 kwietnia.
Wszystkich miłośników dobrego humoru Teatr KOMEDIA
w Warszawie zaprasza na premierowy spektakl w reżyserii
Jerzego Bończaka - Prezent urodzinowy brytyjskiego dramato-
pisarza Robina Hawdona. Jest to pełna komicznych dialogów,
niespodziewanych zbiegów okoliczności sztuka, której obsada
jest gwarantem świetnej zabawy (m.in. Magdalena Wójcik,
Maria Pakulnis, Piotr Cyrwus, Marcin Troński).
Premiera: 9 kwietnia.
Najbliższe spektakle: 21-24 maja.
Teatr
7
Sea of Cowards wyjdzie niecały rok po wydaniu pierwszej płyty, czyli 10 maja.
Jack White, lider kapeli, zapewniał wcześniej, że drugi longplay grupy będzie
bardziej bluesowy niż Horehound. Tymczasem niedługo do sieci trafi nowy te-
ledysk do Die By The Drop, pierwszego singla z nadchodzącego albumu. Klip
wyreżyserowała Floria Sigismondi, która wcześniej pracowała także nad Blue
Orchid The White Stripes. Sea of Cowards ukaże się nakładem Third Man, wy-
twórni założonej przez White’a.
Nowy album studyjny polskiego zespołu Chain
Reaction, Cutthroat Melodies, to już drugi krążek
warszawiaków wydany przez włoską wytwórnię
Kolony Records. Płyta została nagrana i zmikso-
wana w ZED Studio na przełomie czerwca i lip-
ca 2009 przez Tomasza Zalewskiego znanego
również ze współpracy m.in. z zespołami Coma,
Totem, Horrorscope. Cutthroat Melodies pojawi
się na półkach sklepów w większości krajów eu-
ropejskich w maju. W Polsce płytę będzie można
kupić za pośrednictwem strony internetowej ze-
społu i na koncertach.
Stone Temple Pilots
w starym składzie wra-
cają z nowym krążkiem
po kilku latach niebytu i naci-
skach wytwórni Atlantic. Ich ostat-
nia studyjna płyta to Shangri-La
Dee Da z 2001 r. Wokalista Scott
Weiland zdradził, że imienny al-
bum nawiązuje do takich wydaw-
nictw kapeli, jak Core czy No. 4.
Nie zabraknie jednak niespodzia-
nek. Płyta będzie miała swoją ofi-
cjalną premierę 25 maja i będzie
wydana przez
Atlantic.
Po czteroletniej przerwie Godsmack powra-
ca z nowym materiałem zatytułowanym
The Oracle. „To będzie podobne do naszych
pierwszych nagrań. Znacznie cięższe, z pro-
stymi, chwytliwymi riffami. Bębny brzmią
niesamowicie” – zapowiada Shannon Lar-
kin, perkusista grupy. Od strony produkcyj-
nej nad całością czuwali wokalista kapeli,
Sully Erna oraz Dave Fortman, znany z pra-
cy przy dwóch longplayach Evanescence: Fal-
len i The Open Door. Kontrakt z Godsmack
podpisały wytwórnie Universal i Republic.
Premiera albumu już 4 maja.
Zespół Kabanos z Piaseczna za-
powiedział na wiosnę płytę Flaki
z olejem. „Jest to zestawienie 12
utworów, które prawie w ogóle do
siebie nie pasują, m.in. stąd wła-
śnie taki, a nie inny tytuł” - mówi
lider zespołu, Zenek Kupatasa. –
„Jest zupełnie poważnie i zupełnie
niepoważnie, rozstrzał gatunkowy
od Green Day’a do Slayera.” Album
zarejestrowany został w warszaw-
skim studio FreezeArt. Producen-
tem płyty jest Marcin „Marchewa”
Mackiewicz, za mastering odpo-
wiada Grzegorz Piwkowski, który
pracował m.in. z O.N.A. oraz ze-
społem Blenders.
MuzykaChain Reaction – Cutthroat Melodies
Stone Temple Pilots – Stone Temple Pilots
Kabanos – Flaki z olejem
The Dead Weather – Sea of Cowards
Godsmack – The Oracle
8
Opowieści Hoffmanna to ostatnie, niedokończone dzie-
ło Offenbacha, paryskiego kompozytora rodem z Kolo-
nii, uważanego za wybitnego reprezentanta dziewięt-
nastowiecznej operetki francuskiej. W swoich pełnych
humoru i inwencji melodycznej dziełach wyśmiewał ży-
cie społeczno-polityczne Francji czasów Napoleona III.
Odnosił międzynarodowe sukcesy, ale też zmagał się
z bankructwami. Pod koniec życia zapragnął stworzyć
dzieło wyjątkowe: operę fantastyczną Opowieści Hoff-
manna, opartą na modnych opowiadaniach Ernsta The-
odora Amadeusa Hoffmanna. Tak powstała najlepsza
z jego muzycznych „opowieści”, z pięknymi ariami i nie-
śmiertelną barkarolą. Kompozytor nie ukończył niestety
utworu i nie doczekał prapremiery, która miała miejsce
10 lutego 1881 r. w paryskiej Opéra-Comique.
Modest Musorgski to jeden z czołowych kompozytorów
rosyjskich XIX wieku, a zarazem najwybitniejsza postać
z kręgu twórców tzw. Potężnej Gromadki. Jego Borys
Godunow w instrumentacji Mikołaja Rimskiego-Kor-
sakowa jest operą o szczególnym znaczeniu w histo-
rii muzyki europejskiej, a także w twórczości samego
kompozytora. Stanowi dzieło przełomowe zarówno
pod względem treści libretta, jak i tematu oraz formy
muzycznej. Jest to dramat historyczny opisujący me-
chanizmy władzy w XVII-wiecznej Rosji. Zespół Opery
Wrocławskiej zrealizował dzieło jako superprodukcję
na scenie Hali Stulecia w październiku 2007. W plano-
wanej premierze rolę tytułową zaśpiewa solista Opery
w Wiedniu – Janusz Monarcha.
Chopin, to opera, którą stworzył włoski kompozytor Gia-
como Orefice (1865-1922). Jest ona oparta w całości
na utworach polskiego mistrza, które Orefice zinstru-
mentował. Opera nawiązuje do różnych wydarzeń z ży-
cia kompozytora. To z pewnością jedna z najambitniej-
szych i zarazem najciekawszych prób „zaaranżowania”
genialnej muzyki Fryderyka Chopina, która na ogół bar-
dzo źle znosi tego typu transkrypcje. Giacomo Orefice
uważany jest za kontynuatora tradycji opery werystycz-
nej, był ponadto pianistą i krytykiem muzycznym, a do
jego uczniów należeli tak sławni muzycy, jak Nino Rota
i Victor de Sabata.
OperaOpowieści Hoffmana – Jacques Offenbach
Chopin – Giacomo Orfice
Borys Godunow – Modest Musgorski
Źródło: Wikipedia Commons
9
18 kwietnia w Kościele Uniwersyteckim odbył się uroczysty koncert upamiętniający ofiary katastrofy lotniczej pod
Smoleńskiem. Można było tam usłyszeć szczególny program złożony z kompozycji Arvo Pärta, w wykonaniu Wrocław-
skiej Orkiestry Kameralnej Leopoldinum pod dyrekcją Ernesta Kovacica. Wymowa artystyczna koncertu w znakomity
sposób odzwierciedlała panujące po tragedii nastroje, jednocześnie skłaniając do refleksji i oddania hołdu ofiarom.
Zabrzmiał między innymi utwór For Lennart in memoriał, powstały na zamówienie estońskiego prezydenta Lennarta
Georga Meri z przeznaczeniem wykonania go na jego pogrzebie.
9 kwietnia można było usłyszeć mistrzowski program w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Wrocławskiej. Solo wystą-
piła niezwykła śpiewaczka, Marzena Lubaszka, a całość poprowadził Zbigniew Plich. Aria koncertowa Ah! Perfido,
skomponowana do tekstu Pietra Metastasia, cofa nas pod wieloma względami w odległą przeszłość. Koncepcja dzieła
nawiązuje do maksymalnie skontrastowanej barokowej afektacji, gdzie ból sąsiaduje z gniewem, a rozpacz z tęsknotą.
Podczas koncertu zabrzmiały również Mozartowskie Divertimenti na smyczki: D-dur, B-dur i F-dur. Wielkim finałem była
V Symfonia B-dur Schuberta, której prawykonanie odbyło się podczas słynnych schubertiad.
W muzyce oprócz rytmu i melodii dużą rolę odgrywają również inne czynniki. Jednym z nich jest kolorystyka brzmie-
niowa uzyskiwana przez odpowiedni dobór instrumentów. Na przestrzeni epok zmieniały się preferencje publiczności,
a co za tym idzie – zwracano uwagę na coraz to inne aspekty. Na przykładzie kompozycji z okresu baroku i klasycyzmu
pokazane zostaną różnice brzmieniowe zespołu.
Źródło: Wikipedia Commons
FilharmoniaKoncert pamięci ofiar katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem
Mistrzowski program: Salzburg, Wiedeń i śpiewaczka
Filharmonia dla młodych
10
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
11
Dziś dla mnie ważne jest buddyjskie „Tu i Teraz”. Życie wymaga od nas zastanawiania się nad naszą przeszłością i planowania przyszłości. Niestety tak bardzo obecnie nas to pochłania, że coraz
rzadziej zdarza nam się doświadczać teraźniejszości.O praktyce Jogi, malarstwie i życiu z Aliną Pawelą, artystką i nauczycielką Jogi z Wrocławia, rozma-
wia Paulina Pazdyka.
Paulina Pazdyka: Joga, ma-
larstwo, fotografia, ekologia –
dużo tego jak na jedną, niepozor-
ną kobietę. Aż mnie korci, żeby
zapytać, które z tych działań jest
dla ciebie najważniejszą dziedzi-
ną w życiu?
Alina Pawela: Nie mogę doko-
nać jednoznacznego wyboru – Joga
i malarstwo są w dalszym ciągu
jednakowo dla mnie ważne. W tym
momencie Jodze poświęcam zde-
cydowaną większość mojego czasu,
nie tylko z powodu mojej filozofii,
ale ze względów czysto realnych – to
moja praca będąca w dalszym cią-
gu ogromną pasją. Odkąd w liceum
plastycznym zaczęłam praktykować
Jogę, stała się ona dla mnie równie
ważna co moja twórczość. Kiedy na
wychowaniu fizycznym poprowadzi-
łam swoją pierwszą amatorską lek-
cję jogi, poczułam się tak spełniona,
że pomyślałam o zostaniu nauczy-
cielką Jogi. Przypomniałam to sobie
po kilku latach, kiedy zaczęłam na-
prawdę uczyć.
Co tak naprawdę przyczyniło
się do tego, że zaczęłaś prakty-
kować Jogę?
Właściwie odpowiedź na to
pytanie może być taka, jak na po-
przednie. Już jako dziecko ciągle
stałam na głowie (śmiech). Dzieciń-
stwo to taki szczególny czas, kiedy
człowiek jest silnie związany z sobą
wewnętrznie i mimo że nie posiada
jakiejś mocno wyodrębnionej świa-
domości siebie, to wiele rzeczy robi
intuicyjnie - nawet pewne ćwiczenia,
których dobroczynne oddziaływanie
odkrywa po latach. Kiedy zaczęłam
praktykować regularnie, po prostu
nie chciałam już przestać - myślę,
że właśnie przez to szeroko pojęte
dobroczynne działanie.
Napisałaś na swojej stronie
internetowej: „Joga równoważy
moje ciało i mój umysł. Relacje
z samą sobą i z otoczeniem. Uczy
dystansu i pozwala na fascynują-
ce odkrywanie siebie. Ciągle od
nowa”. Właściwie to co najbar-
dziej cię urzekło w tej filozofii?
Na chwilę obecną najpiękniej-
sze w Jodze jest dla mnie to, że po-
przez pracę z ciałem fizycznym po-
zwala odkrywać najgłębsze aspekty
istnienia, ale kiedy zaczynałam,
Joga dawała chwile dla siebie,
uspakajała emocje i stwarzała prze-
strzeń do samodzielnego myślenia.
Jacy ludzie przychodzą prak-
tykować z tobą? Wiem, że jest
i po pierwsze bardzo dużo, a po
drugie stanowią niezwykle zróż-
nicowaną grupę.
Można powiedzieć, że da się
wyróżnić kilka grup. Do pierwszej
z nich zaliczają się ludzie z określo-
nymi problemami natury zdrowot-
nej np. z wszelkimi bólami pleców,
kolan, głowy itp. Wielu z nich zosta-
je skierowanych na Jogę przez świa-
domych lekarzy, którzy zalecają ją
jako formę prozdrowotną. Druga
grupa to ludzie, którzy przychodzą,
bo dobrze jest coś ćwiczyć, bo Joga
jest popularna, modna - więc oni
też chcą spróbować. Są też osoby,
które przychodzą na Jogę z potrzeby
Spotkać się z samym sobą
12
zatrzymania się, wyciszenia i pogłę-
bienia kontaktu z samym sobą.
Od jak dawna jesteś nauczy-
cielką?
Mniej więcej od trzech lat.
Spotkałaś w tym odstępie
czasu pośród trenujących taką
osobę, gdzie dało się zaobser-
wować przełom w jej życiu, jaki
zaistniał za sprawą praktykowa-
nia Jogi?
Różne są przełomy u różnych
osób, ale ciekawymi przypadkami
są ludzie, którzy regularne i z zaan-
gażowaniem ćwiczą, po czym nagle
znikają na kilka miesięcy, a kiedy
pojawiają się ponownie, stwierdza-
ją, że Joga daje im tak dużo dobre-
go i stała się dla nich pozytywnym
nawykiem. Można chyba też wspo-
mnieć o przełomach typu rzucenie
palenia, jedzenia mięsa, czy nawet
zmianie partnera …!
A propos otoczenia, uwa-
żasz, że świat pędzi zanadto do
przodu? Że rzeczywistość, a co
za tym idzie – ludzkie relacje,
zmienia się na niekorzyść?
Widzę ‘dużo – szybko – ta-
nio’ i dosyć byle jak, dodatkowo to
byle jak nieźle kosztuje. Widzę też
ogromny nadmiar. Nadmiar rzeczy
niezbędnych, które tuż po zakupie
stają się zbędne. Ostatnio spodo-
bała mi się wypowiedź starego jo-
gina, na którą wpadłam w jednej
z książek Tiziano Tarzani i idealnie
pasuje jako odpowiedź na twoje py-
tanie a propos pędu, pozwolę sobie
ją tutaj zacytować:
„Dopiero kiedy zachodni mę-
drcy zrezygnują z wymyślania sa-
mochodów, które jeżdżą szybciej
od tych, które już macie, a zaczną
zaglądać do swego wnętrza, wasza
rasa odkryje trochę prawdziwego
szczęścia. Pan chyba nie uważa, że
możliwość coraz szybszej jazdy czy-
ni waszych ludzi szczęśliwszymi.”
I stąd biorą się wszelkie
choroby cywilizacyjne, zaburze-
nia – a potem nastaje potrzeba
znalezienia na to wszystko swo-
istego antidotum np. w postaci
Jogi…
Wydaje mi się, że wszystkie
choroby, zaburzenia, które obser-
wuję u siebie i bliskich wynikają
z braku uważności, a co za tym
idzie, świadomości. Ludzie znajdu-
jący antidotum w postaci Jogi są
według mnie szczęściarzami, bo
Joga wyostrza tą uważność maksy-
malnie no i działa!
Twoja druga miłość to ma-
larstwo. Co sprawiło, że je tak
pokochałaś?
Kiedy byłam dzieckiem, zaczę-
łam rysować i nawet nie same efek-
ty końcowe, co proces powstawa-
nia czegoś, totalnie mnie wciągnął.
Możliwość zagłębiania się w siebie,
w zapach kredek, gorącej żarówki,
ciszy, dawała mi poczucie istnienia
innego świata. Zaobserwowałam,
że im bardziej koncentruję się na
tym, co w danym momencie pró-
buję stworzyć, tym lepsze efekty
to przynosi. Pochłonęło mnie to.
Malarstwo obudziło we mnie fascy-
nujące poszukiwanie spełnienia,
pozostawienia obrazu w fazie „nic
dodać nic ująć”.
A jest różnica między obra-
zami, które powstawały zanim
zaczęłaś praktykować Jogę,
a tymi, które powstają obecnie?
Oczywiście. Ja widzę w nich
to, że jestem dużo spokojniejsza
i zrównoważona (emocjonalnie).
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
13
Początkowo moje malarstwo było
ekspresyjne, przekazywałam za
jego pomocą wszystko to, z czego
chciałam się oczyścić, uwolnić, co
chciałam uporządkować. To była
bardzo emocjonalna twórczość
i wiem, że większość ludzi pewnie
nie powiesiła by sobie mojego ob-
razu w salonie nad kanapą koloru
jasny brąz. Nie mogę powiedzieć,
że obecnie maluję Op-art… nie, na-
dal maluję z wnętrza, z tym że Joga,
medytacja uporządkowały mnie
trochę, choć nie wiem czy na tyle
by zawisnąć nad sofą.
Jaka sztuka cię interesuje?
Interesuje mnie w ogóle… choć
co do nurtów, to się ciągle troszecz-
kę zmienia, przesuwa. Obecnie
najdłużej zatrzymuje mnie Sztuka
Ulicy, uwielbiam obserwować po-
łączenie tego zastałego z tym, co
wnosi w nie artysta.
Ponad rok temu miałaś oka-
zję uczestniczyć w pojedynku na
twórczość, który odbył się w Ga-
lerii BWA Awangarda. Pojedyn-
kowałaś się z Pawłem Liskiem.
Opowiedz coś o tym zdarzeniu.
Paweł jest moim kolegą ze stu-
diów. To on wpadł na pomysł, żeby
się artystycznie pojedynkować.
Chcieliśmy ożywić naszą twórczość,
dołączyć jakiś element, coś nowe-
go, zaeksperymentować. Spędzili-
śmy na tym dobę. Oboje intensyw-
nie działaliśmy. Komisja nie była
w stanie wydać werdyktu… Dla nas,
dla mnie było to ciekawe doświad-
czenie, długa praca, wykonywana
trochę na czas, trochę pod presją,
dookoła ludzie, hałas. Myślę, że to
było interesujące, także dla ludzi
z zewnątrz, którzy mogli obserwo-
wać proces powstawania i artystę
przy garach
Wielu twórców, m.in. reży-
serowie, aktorzy, muzycy itd.
mając możliwość spojrzenia na
finalny produkt swoich działań,
odczuwa niedosyt, niezadowole-
nie. Ty też tak masz?
Zazwyczaj odczuwam niedo-
syt… ale przyznam, że miałam dwa
takie obrazy, z których powstania
naprawdę byłam usatysfakcjono-
wana, wiedziałam, że to jest to. Dłu-
go się nimi jednak nie nacieszyłam,
bo szybko znalazły swoich szczęśli-
wych nabywców.
Kiedy i gdzie Alina Pawela
zaprezentuje swoje najnowsze
prace?
Ciężko mi podać jakieś konkre-
ty. Miałam teraz dłuższą przerwę
w realnym malowaniu, natomiast
w mojej głowie powstało kilka za-
czynów na nowe. Od maja moja
pracownia zaczyna z powrotem
funkcjonować i już cichutko tupię
nóżkami, aż rozłożę swoje materia-
ły do pracy.
Plany na przyszłość…?
Chciałabym, aby we Wrocławiu
zaistniało takie miejsce, w którym
będzie można praktykować nie tyl-
ko Jogę… Miejsce, w którym moż-
na by zdrowo się posilić, poczytać
fachową literaturę, obejrzeć cie-
kawy film i co najważniejsze, spo-
tkać z samym sobą i otworzyć na
innych.
Rozmawiała Paulina PazdykaFo
t. M
ariu
sz R
ychł
owsk
i
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
14
Klub Podróżników BIT jest inicjaty-
wą studentów Uniwersytetu Ekono-
micznego. Początkowo miał formę
koła naukowego założonego pod
koniec 2008 roku przez Macieja Ol-
berta, studenta, który powołał do
życia i zrealizował Wyprawę Życz-
liwości (www.wyprawazyczliwosci.
pl). Obecnie w tej najbardziej „ru-
chliwej” organizacji na uczelni dzia-
ła w sposób bardzo zaangażowany
ponad 50 osób, w tym jeden członek
honorowy, Grzegorz Burdynowski –
Koordynator Główny zeszłorocznej
edycji Auto Stop Race. Dziesięcioro
nowych chętnych dołączyło w wyni-
ku ostatniej rekrutacji. BIT działa we
współpracy z Samorządem Studen-
tów Uniwersytetu Ekonomicznego
we Wrocławiu.
Kim są BIT-owcy? Odpowiedź
jest prosta. To podróżnicy i marzy-
ciele, dla których granice nie mają
znaczenia. Liczy się wspólny cel
wyprawy, możliwość odkrywania
nieznanych dotąd miejsc oraz fakt,
że można się dzielić wszystkimi do-
świadczeniami z kimś, kto połknął
tego samego bakcyla. Kolekcjonują
zdjęcia, adresy, pamiątki, wracają
do ulubionych miast i poszukują ko-
lejnych szlaków, choćby prowadziły
na koniec świata. Ich jedynym prze-
ciwnikiem jest czas – mają miliony
pomysłów na to, jak spędzić wolną
chwilę, a przecież w roku akademic-
kim weekend trwa niecałe trzy dni.
Mimo krótkiej historii, BIT ma
już kilka powodów do dumy. Jed-
nym z nich jest ubiegłoroczny Auto
Stop Race, w którym udział wzięły
172 osoby. Uczestnicy, podzieleni
na dwuosobowe drużyny, podjęli
nietypowe wyzwanie. Mieli dotrzeć
w jak najkrótszym czasie z Wrocła-
wia do Puli, podróżując wyłącznie
dzięki dobrej woli zatrzymywanych
po drodze kierowców. Na najszyb-
sze „dwójki” czekały w Chorwacji
atrakcyjne nagrody. Dwie drużyny
złożone z samych studentek były na
mecie równocześnie, a przebycie ca-
łej trasy zajęło 17 godzin i 40 minut.
Pozostali wytrwali autostopowicze,
którzy dotarli do celu nieco później,
także nie mogli narzekać na brak
atrakcji. Organizatorzy przyznali do-
datkowe wyróżnienia, między innymi
za najciekawszy środek transportu,
najoryginalniejszy sposób łapania
stopa oraz za najlepszą pamiątkę
z podróży. Ciekawe zdarzenia, które
przytrafiły się autostopowiczom pod-
czas wyprawy, wciąż powracają jako
popularne tematy rozmów. Zwłasz-
cza, że już niedługo rusza kolejna
edycja Auto Stop Race. Tym razem
celem uczestników jest przemierze-
nie szlaku ze stolicy Dolnego Śląska
do włoskiego Rimini, w sumie 1400
kilometrów. To doskonały patent na
spędzenie długiego weekendu majo-
wego w niekonwencjonalny sposób.
W ASR 2010 może wziąć udział każ-
dy student, także spoza Wrocławia.
Warunkiem jest podróżowanie w ze-
społach dwuosobowych. Zapisy za-
czynają się 12 kwietnia, a wszystkie
szczegóły dotyczące wyścigu można
sprawdzić na stronie: www.autosto-
prace.pl .
BIT zaprasza też słynnych wę-
drowców, by podzielili się swoimi
wrażeniami ze szlaków z gronem
studentów. Celem spotkań jest roz-
propagowanie tej przyjemnej formy
spędzania wolnego czasu. Pierwsze
dni marca tego roku były właśnie
Dniami Podróżnika. W spotkaniach
zorganizowanych z tej okazji wzięli
udział dwaj wykładowcy. Studenci
mogli się dowiedzieć, że ich nauczy-
ciele akademiccy również pasjonują
Gdy zmienna pogoda za oknem nie sprzyja nawet myśleniu o dłuższych spacerach po osiedlowych alejkach, oni nie zniechęcają się i planują wyprawy w odległe zakątki świata. Niedawno udowodnili,
że tylko w ciągu jednego tygodnia można poznać uroki Ekwadoru, odkryć całą prawdę o Chinach, czy też zakochać się w nepalskich trasach. Proszę Państwa, oto BIT!
Klub Podróżników BIT
15
się podróżami. Doktor Paweł Ku-
śmierczyk już po raz kolejny podzie-
lił się swoimi wędrowniczymi prze-
życiami, tym razem z wyprawy do
Ekwadoru. Swój debiut w tej materii
miał dr inż. Michał Nadolny z pre-
zentacją o intrygującym tytule Omul
w Bajkale, czyli śledzik po rosyjsku.
Oba wystąpienia cieszyły się spo-
rym zainteresowaniem studentów.
Niemniejsze zaciekawienie spowo-
dował fakt pojawienia się znanych
podróżników. Bogusław Ogrodnik,
nurek i himalaista, autor Projektu
9000, który łączy te dwie dziedziny,
opowiedział między innymi o swoim
rekordzie deniwelacji (różnica mię-
dzy najwyższym a najniższym punk-
tem na danym terenie). Szczegól-
nie oczekiwano spotkania z Jasiem
Melą, młodym zdobywcą dwóch
biegunów. Nadzieje słuchaczy nie
zostały zawiedzione, podróżnicy
chętnie dzielili się doświadczeniami
ze swoich wypraw. Chociaż scenerią
spotkań były sale wykładowe z wido-
kiem na zmienną pogodę za okna-
mi, z łatwością można było poczuć
klimat Palestyny, Namibii, Chin czy
też Wysp Owczych.
Tydzień Podróżnika BIT ma już
za sobą, ale nie oznacza to końca
projektów. Przed nimi kwietniowy
Rajd Ekonomisty organizowany z my-
ślą o studentach Alma Mater Klubu
Podróżników. Tym razem brać UE wy-
bierze się do Międzygórza. Z począt-
kiem maja rusza opisany wyżej Auto
Stop Race. Klub Podróżnika zapra-
sza również na swoje cotygodniowe
spotkania na UE, pasjonaci wypraw
spotykają się w każdą środę o 18:30
w Sali nr 2 budynku E. O wszystkich
wydarzeniach oraz ich energicznych
pomysłodawcach można dowiedzieć
się na stronie: www.bit.ue.wroc.pl.
Patrząc na najbliższe plany, docho-
dzi się do wniosku, że BIT-owcy nie
lubią siedzieć bezczynnie w jednym
miejscu. Przecież cały świat stoi
przed nimi otworem. Ba, świat to dla
nich za mało!
PS. Serdeczne podziękowania
dla Magdaleny Kubiak, wiceprze-
wodniczącej Klubu Podróżników BIT,
za udzielenie cennych wskazówek.
Barbara Rumczyk
Źród
ło: w
ww
.bit.
ue.w
roc.
pl
16
Kiedy Jakob Lodwick idąc, słuchał muzyki i jednocześnie nagrywał swój śpiew, nie przypuszczał, że właśnie rozpoczął nowy nurt w promowaniu wielu instytucji. Gdy po powrocie do domu siadł przed swoim komputerem i zsynchronizował nagrany głos z teledyskiem śpiewanej piosenki, zapewne nie przyszło mu do głowy, że taka forma łączenia muzyki z obrazem stanie się kultowym sposo-
bem na zagospodarowanie czasu. Nie mógł też wiedzieć, że krótki filmik, nazwany przez niego Lip Dubbingiem, obiegnie wkrótce cały świat i stanie się wzorem dla wielu innych.
Moda na teledyski zwane LipDuba-
mi dotarła także do Polski. Stały się
one nie tylko pomysłem na świetną
zabawę w gronie znajomych, ale tak-
że sposobem na promowanie swo-
jej uczelni. Pierwszą, która zdecydo-
wała się na stworzenie LipDuba, był
krakowski Uniwersytet Ekonomicz-
ny. Zaraz po nim swój teledysk na-
kręciła warszawska Szkoła Główna
Handlowa oraz Uniwersytet Adama
Mickiewicza w Poznaniu. Teraz przy-
szedł czas na Wrocław. Dwie uczel-
nie: Politechnika Wrocławska oraz
Uniwersytet Wrocławski szykują
swoje LipDuby.
Teledysk UWr. ma być stworzo-
ny 12 maja. Jednak już teraz trwają
bardzo intensywne przygotowania
do tego wydarzenia: „Ciągle coś się
dzieje. Nie stoimy w miejscu. Dru-
kujemy plakaty, robimy koszulki,
zbieramy partnerów do naszej ak-
cji, chcemy, by to wszystko odbyło
się z pompą” – mówi Katarzyna
Kowalska, koordynatorka projektu.
A pracy jest mnóstwo, bo mimo iż
teledysk będzie trwał niecałe pięć
minut, to wszystko trzeba dobrze
zorganizować: „Będziemy musieli
nie tylko rozplanować całą trasę, ale
także stanowiska organizatorskie:
rejestrację ochotników i wszystkich
rozmieszczenie. Trzeba będzie ich
rano przywitać, rozstawić na trasie,
zapewnić wodę; catering też jest
brany pod uwagę. Przeprowadzimy
jedną bądź dwie próby”.
Dobra zabawa przede wszystkim!
17
Wspólna zabawa
W LipDubie bardzo ważni są uczest-
nicy. Póki co, organizatorom udało
się zachęcić do udziału ponad 300
studentów z wielu kierunków całe-
go Uniwersytetu. W połowie kwiet-
nia odbędą się natomiast castingi.
Na pytanie po co, skoro jest tylu
chętnych, odpowiada Katarzyna:
„Chcemy zobaczyć osoby, które
zgłosiły się do nas. Dzięki temu, że
ochotnik przyjdzie na casting, bę-
dziemy mieli pewność, że pojawi się
także na nagraniu. Zapisać może
się każdy, ale wiadomo, że niektó-
rym może nie odpowiadać dzień
kręcenia LipDubu, niektórzy się
rozchorują, a inni znajdą mnóstwo
różnych pretekstów, by nie przyjść.
Dlatego uważamy, że jeśli ktoś do-
stanie już konkretną rolę, będzie
na tyle zmobilizowany, by przybyć
12 maja. Poza tym, na castingach
będzie też możliwość zapisania się
na LipDuba. Może ktoś już wkręco-
ny przyprowadzi ze sobą znajomych,
którzy także będą chcieli się włą-
czyć do zabawy? Bo jest to przede
wszystkim świetna zabawa”.
Jednak studenci to nie jedyni
uczestnicy. W każdym porządnym
LipDubie udział powinien wziąć
przynajmniej jeden pracownik danej
uczelni. Organizatorzy wciąż rozwa-
żają i zapraszają doktorów, profeso-
rów, a nawet dziekanów i zdradzają,
że bardzo chcieliby, aby udział wziął
także... profesor Jan Miodek, gdyż
jak twierdzi Tomasz Kwiatek: „Jest
on ikoną naszego Uniwersytetu”.
Póki co, zaproszenia są rozsyłane,
a same władze uczelni bardzo przy-
chylnie odniosły się do całej idei.
Jak wspomina Marcin Chlewicki:
„Pozytywny odzew otrzymaliśmy ze
strony poszczególnych Dziekanów.
Sam Rektor obejmuje nas mecena-
tem, pan Wojciech Ostrowski (dział
PR) wspiera nas merytorycznie. Tak
samo wygląda sytuacja, jeśli chodzi
o dofinansowanie na takie materia-
ły, jak plakaty, koszulki czy wlepki.
Cała akcja jest bardzo przychylnie
odbierana przez władze Uniwersy-
tetu. A jest to autopromocja szcze-
gólna, bo inicjowana oddolnie, czyli
przez studentów.
Co z tą muzyką?
Oczywiście żaden LipDub nie mógłby
odbyć się bez utworu muzycznego,
który jest podstawą całej zabawy.
Kryteria wyboru piosenki są bardzo
proste: ma być wesoła, skoczna, naj-
lepiej z chórkami, nie za szybka, ale
też nie za wolna. Co najważniejsze,
powinna być rozpoznawalna. Kasia,
Magda, Tomek, Marcin i Michał ,
główni organizatorzy, dostali mnó-
stwo propozycji, i jak sami przyzna-
ją, wybór nie był łatwy: „Pewnego
dnia zebraliśmy po prostu wszyst-
kie pozycje, było ich ponad 150,
i słuchaliśmy każdej po kolei. Zajęło
nam to grubo ponad trzy godziny,
ale każda piosenka była wysłucha-
na. W końcu doszliśmy do wniosku,
że wszystkie warunki LipDubowej
piosenki spełnia utwór Hot’N’Cold
zespołu The Baseballs”.
Miejsce na dobrą zabawę
Kolejnym ważnym aspektem jest
miejsce, w którym LipDub ma być
nagrany. Biorąc pod uwagę fakt, że
teledysk musi być nakręcony tylko
w jednym ujęciu, przemieszczanie
się po wszystkich budynkach Uni-
wersytetu byłoby niemożliwe. Trzeba
zatem wybrać miejsce najbardziej
sprzyjające nie tylko kamerzyście,
ale przede wszystkim studentom
biorącym udział w nagraniu. Jeden
z organizatorów przyznaje, że wy-
bór miejsca nie był najtrudniejszą
decyzją: „Chcemy, by LipDub został
nakręcony w budynku D wydziału
Prawa, Administracji i Ekonomii, za-
kończenie natomiast nagrane byłoby
na Placu Uniwersyteckim, obok Szer-
mierza. Cała zabawa ma trwać tylko
pięć minut, lecz jak wszyscy zgodnie
przyznają, będzie to naprawdę długi
dzień, bo oprócz przygotowania ca-
łej trasy, będzie trzeba jeszcze, jak
przyznaje Katarzyna: „posprzątać
cały budynek D, tak jakby nas tam
w ogóle nie było”. Ważnym aspek-
tem, niejako szkieletem całego Lip-
Dubu, jest dobry scenariusz, który
zamknie w swoich ramach cały te-
ledysk. Pomysł musi być na tyle cie-
kawy, żeby jak najwięcej osób mogło
być w nim czynnie zaangażowanych.
18
Za scenopis uniwersyteckiego Lip-
Duba odpowiedzialni są : Magdalena
Kuta i Tomasz Kwiatek. W ich gestii
leży nie tylko stworzenie motywu
przewodniego, którym, jak zdradza
Magda, będzie indeks, ale także
wymyślenie strojów dla poszczegól-
nych studentów: „Przede wszystkim
chodzi o pomysłowość. W formula-
rzach sami ochotnicy wpisywali swo-
je pomysły i propozycje. Staraliśmy
się je wszystkie zebrać i przemyśleć.
Większość jednak napisała, że odda-
ją się w ręce scenarzystów. Dlatego
wymyślając scenopis, staraliśmy się
doprecyzować nasze pomysły. Wie-
my na pewno, że chętni będą podzie-
leni na grupy tematyczne. I tak jak
w większości LipDubów, osoby będą-
ce w tle wystąpią prawdopodobnie
w koszulkach naszego LipDubu.
Co potem?
Wszyscy zgodnie twierdzą, że chcie-
liby, aby był to najlepszy z dotych-
czasowo powstałych LipDubów.
Dlatego nie liczy się tylko i wyłącz-
nie czas przygotowań oraz sam 12
maja, ale także planowane impre-
zy tuż po zakończeniu nagrywania
teledysku i specjalnie szykowana
premiera uniwersyteckiego Lip-
Duba, która ma się odbyć w iście
hollywoodzkim stylu: nie zabraknie
czerwonego dywanu i wieczorowych
strojów, a wpuszczane będą jedynie
osoby ze specjalnym zaproszeniem.
Póki co, pracy jeszcze sporo,
a o samej imprezie niewiele się
mówi. Przed Kasią, Magdą, Marci-
nem, Michałem i Tomkiem wiele za-
dań, od których wykonania będzie
zależało powodzenie całego przed-
sięwzięcia. Jednak w tym wszystkim
liczyć się będzie przede wszystkim
dobra zabawa.
Joanna Figarska
19
20
Plakaty mające na celu motywować
nie są nowym wynalazkiem. Najlep-
szym przykładem są plakaty z okre-
su I i II wojny światowej, które za-
chęcały do zaciągania się do armii,
obrony kraju, oszczędności surow-
ców. Z okresu zimnej wojny, po obu
stronach żelaznej kurtyny, znane są
plakaty o podłożu ideologicznym. Za-
pewne każdy Polak zna afisz z okre-
su Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
W latach 80. i 90. XX wieku za
oceanem ten pomysł podchwyciły
amerykańskie korporacje – z prze-
prowadzonych przez nie badań
o podłożu psychologiczno-społecz-
nym wynikało, że lepiej spisywał się
zmotywowany pracownik. Postano-
wiono rozwieszać plakaty mobilizu-
jące do pracy.
Sposób prosty i tani, był tylko
jeden problem. Plakaty z hasłami
o „odnoszeniu sukcesu” i „pokony-
waniu barier” były wzniosłe i pate-
tyczne, oderwane od rzeczywistości,
dobre chęci pracodawców zastąpił
rozsądek. Pod koniec lat 90. firma
„Despair, Inc.” postanowiła zarabiać
W sieci coraz większą popularnością cieszą się strony zamieszczające „demotivational posters” – tak zwane „demotywatory” lub „demoty” Witryny, takie jak www.demotywatory.pl oraz www.demo-tywatory.com, są jednymi z najczęściej odwiedzanych stron internetowych. Dziesiątki tysięcy zare-
jestrowanych użytkowników, w zależności od zasad serwisu, sami zamieszczają obrazki lub tylko je komentują. Skąd jednak wziął się pomysł na „demotywatory”?
Historia demotywatorów
Źród
ło: s
ztuk
a-re
klam
y.in
fo
21
na sprzedaży takich właśnie plakatów.
Obok obrazów motywujących w jej
ofercie szybko znalazły się plakaty
demotywujące, które zamiast mydlić
oczy, mówiły o nie zawsze przyjemnej
prawdzie. Tak narodził się „demoty-
wator” w formie znanej dzisiaj. Nikt
nie wie, bądź nie pamięta, kto wpadł
na taki pomysł. Przypisuje się go więc
wyżej wymienionej firmie.
Jednak swoją dzisiejszą popu-
larność zawdzięczają bez wątpienia
Internetowi. Głównym motorem na-
pędowym był serwis www.4chan.org
stworzony w 2003 roku przez nowo-
jorskiego nastolatka o pseudonimie
„moot”. Serwis ten rozpoczął szeroko
pojętą anonimowość w sieci, którą
dziś uznajemy za normę. Na 4chanie
nie ma zasad. Można pisać i wrzucać,
co się chce...
W 2007 roku znany polski serwis
JoeMonster.org, podążając za ogólno-
światowym trendem tworzenia stron
zamieszczających demotywatory,
stworzył podstronę www.demotywa-
tory.pl, która szerszą popularność
zdobyła na przełomie 2008/2009.
Rozgłos wyżej wymienionego serwisu
ciągle rośnie. Codziennie do pocze-
kalni trafia ok. 6000 plakatów czyli
250 na godzinę! Sami autorzy nie
spodziewali się takiego zaintereso-
wania. Dodatkowo serwis otrzymał
prestiżową nagrodę „Webstar 2009”
w kategorii rozrywka.
Myślę, że najlepszym podsumo-
waniem idei demotywatorów będzie
powiedzenie „jeden obraz ma moc
większą niż tysiąc słów, ale obraz
plus odpowiednio dobrane słowo
zyskuje potężną moc wpływania na
człowieka. Może ogłupiać, może-
przekazywać ważne, zapomniane
prawdy i mądrości.
Konrad Gralec
22
Wreszcie zazieleniło się w naszych sercach. Na wrocławskim rynku 21 marca 2010 roku odbyło się oficjalnie zakończenie akcji, której głównym celem była zbiórka pieniędzy na budowę nowej
siedziby Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej Akademii Medycznej we Wrocławiu, nazwanej Przylądkiem Nadziei. Akcję zorganizowała Fundacja Metropolis Wrocław przy
współudziale fundacji Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową.
Co prawda, pogoda nie była sprzy-
mierzeńcem wolontariuszy i zgro-
madzonych ludzi, ale na każdym
kroku czuć było atmosferę święta.
Na scenie można było zobaczyć
takie zespoły jak HooDooBand, In-
stytut, MP1, Rabastabarbar. Nie
zabrakło tańca oraz wielu innych
atrakcji towarzyszących głównemu
koncertowi. Na rynku pojawił się
autobus Regionalnego Centrum
Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa,
w którym chętni mogli oddać krew.
Nie zawiedli ci najbardziej oddani,
stali krwiodawcy, choć personel ob-
sługujący ich stwierdził, że zawsze
mogłoby być ich więcej, każdy cie-
szył się z najmniejszej kropli krwi
oddanej w tym szczytnym celu.
Rozstrzygnięto także konkurs
„Pokaż swoje serce” – jego uczest-
nicy wykonali własnoręcznie sym-
boliczne, papierowe serca, które
potem złożyli w Muzeum Miejskim.
Zwycięzców uhonorowano nagroda-
mi, a ich dzieła zostaną wystawione
w najbliższych dniach do publiczne-
go widoku w atrium biurowca Ti-
mes przy ul. Kazimierza Wielkiego.
Prace okazały się niezwykle pomy-
słowe, a wybranie tych najlepszych
stanowiło nielada wyzwanie.
W niedzielę w centrach han-
dlowych zakończyła się również
zbiórka pieniędzy, która trwała trzy
dni. Doskonale przeprowadzona
kampania społeczna i reklamowa
przyczyniła się do hojności ludzi.
Organizatorzy dziękują za każdą
oddaną złotówkę, która wspomoże
walkę toczoną codziennie o życie
najmłodszych. Do tej pory udało
Finał akcji „Zielone Serca”
Fot. Magda Oczadły
23
uzbierać się 90606,00 zł, a brakuje
jeszcze 39394,00 zł. Akcję można
w dalszym ciągu wspomagać, wy-
kupując chociażby tzw. wolną prze-
strzeń w wirtualnej Klinice Przylą-
dek Nadziei lub przekazując nawet
najdrobniejszą kwotę pieniężna na
konto Fundacji Na ratunek dzie-
ciom z chorobą nowotworową ( nr
konta: 97 1160 2202 0000 0000
9394 2103). Zadbajmy, aby zielono
w naszych sercach było przez cały
rok, bo „szczęście to jedyna rzecz,
która się mnoży, gdy się ją dzieli”.
(Albert Schweitzer).
Paulina Paydzka
Fot. Magda Oczadły
Fot. Magda Oczadły
24
To, jak wielu miał za życia przyjaciół
i fanów, znajduje teraz potwierdze-
nie w ilości osób chętnych do wyra-
żenia opinii na temat summy, która
prawdziwością swoją przekracza
ponoć cienką granicę między przy-
zwoitością a chęcią zysku. Świetne
kompendium wewnętrznego rozdar-
cia, zmagania się z systemem ko-
munistycznym i z komunistycznym
sobą, wreszcie kopalnia wskazówek
dla wszystkich, którzy nazywają się,
bądź chcą się nazywać dziennika-
rzami – to tylko niektóre walory
książki Artura Domosławskiego. Po-
noć dla zagranicznych czytelników
fakt współpracy Kapuścińskiego
z SB stanowi cios – czy jednak nie
naszą zasługą jest brak wyjaśnienia
Zachodowi, że podpisany papier nie
jest jeszcze nieusuwalną plamą na
honorze? Ponoć mistrz reportażu
po ukazaniu się tejże biografii za-
mienia się w mistrza kamuflażu, bo
przecież jak wierzyć komuś, kto na-
gina fakty dla podniesienia jakości
swoich utworów? Kapuścińskiemu
odbiera się prawdziwość jego same-
go, jego przekazu. Odbiera ją jednak
nie sama książka, tylko jej interpre-
tacja. Mam dziwne wrażenie, że
„Kapuściński non-fiction” stała się
iskierką, którą wrzucono do beczki
prochu, jaką stanowią wszyscy kur-
tuazyjnie milczący na temat życia
i twórczości reportera. Jak się oka-
zuje, co kilkadziesiąt stron wyska-
kują z książki tajemnice poliszynela
(kobiety, teczka, wysokość trawy),
które ubarwiają marmurowy po-
mnik, jaki postawiono mu po śmier-
ci. Wybaczcie, ale Kapuściński na
nieśmiertelność zapracował sobie
dużo wcześniej.
Zastanawiam się, jakie zna-
czenie w toku tej całej dyskusji ma
sama polskość. Jako naród obda-
rzeni jesteśmy pokoleniowym bra-
kiem pewności siebie i poczuciem
ciągłego niedocenienia, zwłaszcza
przez Zachód. Gdy pojawia się po-
stać taka, jak Kapuściński – de fac-
to bardziej popularna na świecie niż
w Polsce – zawłaszczamy ją sobie,
wkładamy do gablotki obok Papieża
i Wałęsy, i niech broń Boże nikt nie
dotyka, bo to nasze. Ekstraktujemy
z wieloletniej pracy fakt narodowo-
ści (której się przecież nie wybiera)
i uzurpujemy sobie prawo do czyje-
goś sukcesu, kolektywnie się pod
nim podpisując. To chyba powodu-
je, że negatywną, bądź też budzącą
wątpliwość opinię na temat takiego
Wydałam 52,50. Nadwyrężając ramię, doniosłam do domu. Usiadłam, przeczytałam, odłożyłam. Pewnie komuś pożyczę, bo myślę, że warto mieć opinię na temat niemalże 600 stronicowego produktu marketingowego o zabarwieniu lekko kontrowersyjnym. Miało być halo – i jest halo.
Dyskusja wcale merytoryczna, wielowątkowa i inspirująca. I dylemat: po co, jak i czy w ogóle mówić o nieobecnym? Jeżeli patrzy na nas z góry, daję głowę, że sam Kapo nie kapuje, o co w tym całym
zamieszaniu chodzi.
Zjawisko o zabarwieniu kontrowersyjnym
25
eksponatu, traktujemy jak osobistą
potwarz. Domosławskiemu swoją
książką udało się przerzucić Kapo
z gablotki eterycznych i nieskazitel-
nych tam, gdzie sam reporter czuł
się najlepiej – do ludzi.
Gdy umiera znany i podziwiany,
jakimś dziwnym trafem zdarza nam
się zapomnieć, że ten, który pod
koniec życia zbierał laury, do tych
laurów musiał przebyć długą drogę.
Wielkie osiągnięcia naznaczone są
wielkimi poświęceniami; opisywa-
nie rzeczywistości to poświęcenie
podwójne. Problem, czy i jak usto-
sunkować się do sposobu, w jaki
robił to polski reporter, jest nie do
rozwiązania. Tak samo, jak subiek-
tywny jest jego przekaz, tak i opinii
o nim nie da się zobiektywizować.
Nie można jednak zakwestionować
faktu, że to, co napisał Kapuściń-
ski, ujmuje. Być może w swoich
książkach manipuluje własnym wi-
zerunkiem, jest to jednak domeną
każdego, kto ma ambicje większe
niż dom, praca i rodzina. Być może
manipuluje szczegółami, ale robi to
dla dobra całości. Kto z was nigdy
tego nie zrobił – niech pierwszy rzu-
ci kamień.
Pozostaje jeszcze kwestia sa-
mego autora „non-fiction”, o którym
mówi się niewiele mniej niż o jego
bohaterze. Domosławskiemu zarzu-
ca się interesowność, nielojalność,
a nawet zdradę. Nie wiedzieć czemu
pomija się za to fakt olbrzymiej pra-
cy, którą wykonał ten dziennikarz,
by stworzyć coś, o czym większość
ludzi będzie mogła sobie poga-
dać, a tylko ci bardziej racjonalni
przeczytają i konstruktywnie po-
chwalą bądź skrytykują. Biografia,
zamknięta na kartach książki, pod
wpływem mediów urosła do rangi
zjawiska z pogranicza faktu i plot-
ki. Daliśmy się nabrać na ten show,
egzemplarze idą jak świeże bułecz-
ki, a wydawca zaciera ręce. Ostat-
ni taniec panu Ryszardowi udał się
wyśmienicie. Można powiedzieć, że
jest zupełnie w jego stylu.
Ewa Orczykowska
Źródło: WikipediaCommons
28
Od kilku dni tonę w albumach poświęconych sztuce Jana Vermeera. Mimo ogromnego zachwytu, zauroczenia wręcz, jaki wywołują we mnie obrazy Mistrza z Delft, czuję się jak podglądacz. Tak, jak-
bym gwałcił prywatność tych wszystkich malowanych przez Vermeera szesnastowiecznych holen-derskich mieszczan: mleczarek, geografów, żołnierzy, ladacznic…
Nie mogę się jednak oderwać. Sie-
dzę skulony gdzieś za kotarą albo
winklem, oddając się rozkoszom wo-
jeryzmu. Z lubością wchodzę w życie
spokojnych, stonowanych Holen-
drów, oglądam uwiecznione przez
dawnych mistrzów chwile. Pozornie
zwykłe portrety, scenki rodzajowe…
W rzeczywistości zapisy ludzkich
uczuć, te wszystkie dramaty szarej
codzienności, małe szczęścia i nie-
pokoje. Wszystko to tylko zarysowa-
ne i niedopowiedziane, przekazane
między jednym pociągnięciem pędz-
la, a drugim. Jakby między słowami:
kieliszek wina na stole i lubieżny
uśmiech stojącego obok oficera, po-
łożona obok pereł waga, puste krze-
sło przy kobiecie czytającej list, spoj-
rzenie rzucone ukradkiem za okno…
Za mało by zdradzić tajemnicę, zbyt
dużo by zachować spokój.
Niderlandzcy mistrzowie obser-
wowali swoich rodaków z ogromną
dokładnością. Z jeszcze większym
kunsztem przenosili ich na obrazy
i oddawali farbami ich usposobienie.
Uwieczniali. Nie jest wszak tajem-
nicą, że szesnastowieczna Holan-
dia różniła się diametralnie od tej,
którą znamy dzisiaj. Jej społeczeń-
stwo było stonowane, spokojne, nie
akceptowało wszelkich wynaturzeń
i chaosu. Nade wszystko ceniło sobie
prządek oraz prywatność. Wszystkie
te cechy uchwycił Vermeer i jego
bracia „po pędzlu”. Przebijają one
z ich płócien, puszczają widzowi
oczko i zaraz ponownie rozmywają
się w kompozycji. Nic nie jest powie-
dziane wprost, trzeba zajrzeć bardzo
głęboko w obraz, by dojść do prawdy,
odkryć tajemnicę Holendrów. Coś,
jak czytanie dramatów Maeterlincka
albo Becketta.
W zdecydowanej większości
scenek rodzajowych „złotego wieku”
dominuje więc ta ujmująca atmos-
fera podglądania – subtelnego, ale
jednak wpraszania się w czyjeś ży-
cie. Mało który obywatel Republiki
Zjednoczonych Prowincji pozwoliłby
malarzowi oddać na płótnie swo-
je codzienne kłopoty i radości. Nikt
nie chciał rezygnować z intymności.
Malarze musieli być bardzo ostroż-
ni i delikatni. Wyłącznie sugerować
uczucia bijące z pozujących im mo-
deli i modelek. Właśnie dzięki temu
udało im się osiągnąć to, o czym
marzy wielu artystów – oddali ducha
swoich czasów. Sportretowali nie
tyle konkretne postaci, co charakter
swojego narodu, bez jednoczesne-
go odarcia go ze wszystkich zasłon.
Paradoksalnie dzięki poszanowaniu
prywatności, byli w stanie ją nama-
lować.
Dlaczego jednak z taką lubością
przyglądam się tym zastygłym na
obrazach ludziom? Czemu z takim
zacięciem staram się odszukiwać
kolejne, zostawiane przez malarzy
ślady, by odkryć tajemnice dawno
zmarłych Holendrów? Przecież ze-
wsząd narzucają się moi współcze-
Vermeer, Solidarność i Nasza-klasa
29
śni. Właściwie po kilku chwilach
w Internecie mogę dowiedzieć się
o wielu z nich niemal wszystkiego.
Nasza-klasa, Fotka.pl, opisy na ga-
du-gadu i już wiem. Nie ma tajemni-
cy, każdy dramacik, każda „radost-
ka” – wszystko podane na tacy, jak
pieczona świnia z jabłkiem w pysku.
Tylko złapać za sztućce i jeść. Nie-
stety, brakuje apetytu. Ba, zbiera się
na wymioty. Chyba dlatego, że tak
łatwo i dobrowolnie wyzbyliśmy się
wartości, którą staraliśmy się zdobyć
jako naród prawie pół wieku – pry-
watności.
Tak, walczono o wolność, lep-
szy byt, wyższe pensje, pełne półki
w sklepach, ale przecież także o in-
tymność. O to, by nikt nie zaglądał do
cudzych listów, nie prowadził teczek,
nie donosił na kolegów, nie wyważał
w nocy drzwi do mieszkań. Jeszcze
nie tak dawno starano się, żeby każ-
dy miał swój azyl, własny kawałek
podłogi, w którym nie musi niczego
udawać i do którego wejść mogą
tylko zaproszeni. Dziś po prostu zo-
stawiamy drzwi otwarte na oścież
i wołamy do każdego przechodnia:
„wejdź, zobacz kim jestem, gdzie by-
łem na Sylwestra, z kim spałem i co
jadłem wczoraj na obiad”. Nie zosta-
wiamy niedomówień. Jesteśmy jak
te otwarte książki. Niestety bliżej
nam do radosnej twórczości Olgi
Tokarczuk niż dzieł Joyce’a czy Hem-
mingway’a… Czasami mam wręcz
wrażenie, że gdyby władze Polskiej
Rzeczpospolitej Ludowej miały Na-
szą-klasę, nie potrzebowałyby służb
bezpieczeństwa. Sami powiedzieli-
byśmy im o sobie wszystko. Tak, jak
mówimy dziś, a raczej pokazujemy,
bo z rozmową nie ma to nic wspólne-
go. Konwersacja także przestaje być
potrzebna. Nie musimy się spotykać,
prowadzić dialogu, pić razem wódki,
by mieć o sobie naprawdę dużo in-
formacji.
Dzisiaj holenderscy mistrzowie
nie zostaliby zauważeni. Nie mieliby
materiału, by ukazać swój kunszt,
grę z widzem, subtelną symbolikę.
Żaden symbol zresztą już nie jest
potrzebny. Wszystko jest odsłonię-
te. W wyuzdanym tańcu zrzucamy
z siebie kolejne warstwy ubrania.
Nikt nie może nas podglądać, każdy
musi oglądać. Złoty cielec wzroku ry-
czy radośnie, obserwując tańczących
wokół siebie nagich akolitów. Z ma-
jaczącej się w oddali góry Horeb nie
schodzi jednak żaden Mojżesz… Ve-
ermer więc łamie pędzel i odchodzi,
a ja wracam do swoich Holendrów.
Ponownie zatapiam się w ich płótna
w poszukiwaniu utraconej prywatno-
ści.
Paweł Bernacki
Źródło: WikipediaCommons
30
„Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł – zawsze natomiast istnieje pomysł lepszy” – stwierdził niegdyś dr C. Samuel Micklus, który jest twórcą konkursu „Odyseja Umysłu”. Pod tym hasłem corocznie już odbywa się w Polsce impreza, która ma na celu rozwijanie kreatywności wśród
młodych ludzi.Ogólnopolski finał konkursu miał
miejsce w dniach 27-28 marca 2010
r. w Gdańsku. Wcześniej odbyły się
cztery eliminacje regionalne – w Po-
znaniu, Warszawie, Trójmieście oraz
Wrocławiu.
Aby zrozumieć na czym polega
cała idea „Odysei Umysłu”, musimy
cofnąć się nieco w czasie. Tegorocz-
na światowa edycja to już 31. zawo-
dy w historii. Za inicjatorów projektu
uważa się wspomnianego Micklusa,
a także dr. Theodore’a Gurleya, któ-
rzy zorganizowali pierwszy turniej
w 1978 r. w Glassboro (stan New Jer-
sey). Początkowo nazwano konkurs
„Olympics of the Mind” i startowało
tam 28 drużyn ze stanu New Jersey.
Z czasem impreza mocno się rozro-
sła i dziś biorą w niej udział drużyny
z całego świata.
Pierwszym etapem są elimina-
cje krajowe w czterech grupach wie-
kowych. Zwycięzcy w każdej z grup
wybierają się na światowy finał, któ-
ry corocznie odbywa się na terenie
amerykańskich uczelni (w zeszłym
roku było to Iowa State Univeristy,
wcześniej University of Maryland czy
University of Colorado). Dodatkową
nagrodą dla przedstawicieli państw
europejskich jest możliwość wyjaz-
du na finał kontynentalny dla drużyn,
które zajmą drugie miejsca. W tym
roku ten etap konkursu odbywać się
będzie na Białorusi.
Do Polski ideę „Odysei Umysłu”
sprowadziła prof. Józefa Sołowiej
z Uniwersytetu Gdańskiego. Pierw-
sze krajowe drużyny wzięły udział
w projekcie w 1989 r. Pierwszy kon-
kurs krajowy zorganizowany został
w 1992 r. Od tego czasu systema-
tycznie się rozrasta.
Udział w „Odysei Umysłu” ma
za zadanie wzbudzić w młodych
ludziach kreatywność i chęć do ak-
tywnej pracy. Najpierw drużyny otrzy-
mują zestaw problemów długoter-
minowych. Uczestnicy przygotowują
rozwiązanie pewnych zadań, które
następnie podczas regionalnych eli-
minacji (a potem ewentualnie ko-
lejnych etapów) realizują w formie
przedstawienia przed sędziami i wi-
dzami.
W tym roku wśród długotermi-
nowych zadań było pięć głównych
problemów. Uczestnicy mogli budo-
wać pojazd napędzany siłą ludzkich
mięśni oraz przyczepę kempingową,
które posłużyć miały do krajoznaw-
czej wycieczki, podczas której trzeba
pokonać przeszkody, uprzątnąć oto-
czenie itd. Inni mierzyli się z konstru-
owaniem pojazdów latających, zasi-
lanych różnymi rodzajami energii. Za
niezwykle ciekawe zadanie uważa
się również to, w którym z drewna
balsa buduje się konstrukcje będą-
ce w stanie udźwignąć jak najwięk-
szy ciężar (jako ciekawostkę można
wspomnieć, że światowi rekordziści
stworzyli 17-gramową konstrukcję,
która udźwignęła ponad 700 (!) ki-
logramów). Jedną z możliwości było
także stworzenie przedstawienia,
w których odysejowicze opowiada-
li o znaleziskach archeologicznych.
Ostatnim możliwym zadaniem było
przygotowanie dowcipnej historii,
w której występować miały artykuły
spożywcze, z których część pełniła
rolę „oskarżycieli”, a część „oskarżo-
nych” w procesie sądowym.
Drugim etapem dla drużyn
uczestniczących w „Odysei umysłu”
są zadania spontaniczne. Te są re-
alizowane bez udziału publiczności
Podwyższone stężenie kreatywności
31
i polegają na rozwiązaniu w kilka
minut specyficznych zadań, które
przykładowo mogą polegać na zbu-
dowaniu jak najwyższej konstrukcji
z nitek od makaronu, cegły, taśmy
samoprzylepnej i wykałaczek.
Wszystkie prezentacje i poka-
zy spontaniczne są oceniane pod
względem różnych kryteriów przez
przeszkolonych sędziów.
Jak wygląda „Odyseja” w prak-
tyce? Wrocławskie eliminacje od-
były się na terenie X Liceum Ogól-
nokształcącego w dniu 14 marca.
Przyjechało kilkadziesiąt drużyn
(łącznie w całej Polsce zgłosiło się
ponad 200). Trzeba przyznać, że fala
dzieci i młodzieży wprost zalała ko-
rytarz, zwłaszcza że uczestnicy mieli
ze sobą kilogramy papieru, plastiku,
metalu, a do tego wszelkie możli-
we narzędzia (może z wyjątkiem pił
mechanicznych), którymi misternie
przygotowywali scenografię przed
występami.
Nad sprawnym przebiegiem ca-
łodniowej imprezy czuwała gromada
szeryfów i koordynatorów, którzy
nieustannie spacerowali po koryta-
rzach, pilnując, aby szkole nie stała
się krzywda, a każdy z uczestników
lub opiekunów był jak najlepiej poin-
formowany (swoją drogą to właśnie
wrocławską ekipę opiekuńczą oce-
niono jako najbardziej uśmiechniętą
i najlepiej zorganizowaną).
Nie dało się ukryć, że odysejowi-
cze byli mocno zestresowani, przez
co zdarzały się omdlenia i zasłabnię-
cia. Na szczęście na posterunku była
szkolna pielęgniarka, toteż każdemu
problemowi dało się szybko zara-
dzić.
Widok krzątających się po ko-
rytarzach z najróżniejszym sprzętem
i zdobywających szczyty pomysłowo-
ści młodych ludzi był naprawdę bu-
dujący, pozwalał bowiem uwierzyć,
że w dobie masowej komputeryzacji
są jeszcze tysiące ludzi, którzy mają
inne zainteresowania.
Organizatorów wrocławskich eli-
minacji z pewnością można pochwa-
lić również za samą ceremonię za-
kończenia konkursu. Przygotowana
została do perfekcji i zrealizowana
w taki sposób, że żaden z uczestni-
ków nie mógł czuć się pokrzywdzony
i niedoceniony, nawet jeśli jego dru-
żyna nie przedostała się do kolejne-
go etapu. Tak naprawdę ważny był
tu sam udział i hasło, które zdobi in-
ternetową stronę konkursu: „Razem
pomagamy dzieciakom uwierzyć, że
«Mogą, bo myślą, że mogą»”.
A na marginesie warto dodać, że
w ogólnopolskim finale w Gdańsku
niektóre drużyny z Dolnego Śląska
radziły sobie bardzo dobrze. W ka-
tegorii problemów związanych z ar-
cheologią pierwsze miejsce w kraju
w najmłodszej grupie wiekowej za-
jęła Szkoła Podstawowa nr 8 z Wro-
cławia, a tuż za nią uplasowała się
SP nr 2 z Trzebnicy. W tym samym
bloku tematycznym, lecz w najstar-
szej kategorii wiekowej zwyciężyło
Stowarzyszenie Studenckie WIGGOR
z Wrocławia. W bloku związanym
z budowaniem konstrukcji z drzewa
balsa w najmłodszej kategorii wie-
kowej pierwsze miejsce należy do
SP w Brzeziej Łące, w najstarszej zaś
– do przedstawicieli Instytutu Socjo-
logii Uniwersytetu Wrocławskiego.
W bloku pt. „Jedzenie na scenie”
krajowy finał wygrali też gimnazjali-
ści z Bogatyni oraz druga grupa Sto-
warzyszenia Studenckiego WIGGOR.
Szymon Makuch
32
W lutym tego roku podczas Poznańskiego Festiwalu „Ligatura” miały miejsce dwie interesujące premiery, z których przynajmniej jedna winna znaleźć się obowiązkowo na każdej komiksowo zo-
rientowanej półce książkowej.
Mowa jest o publikacjach wydanych
w ramach Biblioteki Centrali: W są-
siednich kadrach. Polacy i Czesi
o sobie w komiksie oraz o Biblio-
grafii komiksów wydanych w Pol-
sce w latach 1905 (1858)-1999
autorstwa Marka Misiory. W przy-
padku pierwszej pozycji należy mó-
wić o premierze z lekkim przymru-
żeniem oka, tytuł ten ukazał się już
w 2009 roku, jednakże próżno było
go szukać nawet w dobrze zaopa-
trzonych w komiksy księgarniach.
W sąsiednich kadrach był dla mnie
ważny, stąd radość, iż mogłem go
podczas Festiwalu w Poznaniu na-
być i się z nim zapoznać – myślę,
że dla wielu gości była to premiera
właściwa. Skąd waga akurat tego
komiksu?
Otóż, od jakiegoś czasu za-
uważyć można na naszym rynku
ciekawą tendencję – wydawnictwa
odkryły, iż w interesującym nas ga-
tunku drzemie bardzo silny poten-
cjał użyteczny przy porównywaniu
różnych kultur. Pierwszy był rewe-
lacyjny Kompot. Polsko-izraelski
album komiksowy wydany przez
Kulturę Gniewu przy współpracy
z wieloma instytucjami. Nieco póź-
niej zauważyć można było aktyw-
ność środowisk studenckich i szkol-
nych w organizowanych pod egidą
Unii Europejskiej warsztatach ma-
jących na celu przełamywanie ba-
rier kulturowych oraz wzajemnych
stereotypów między młodzieżą
krajów Wspólnoty. Jedną z technik
pracy było właśnie tworzenie dzieł
komiksowych. Oczywiście, efekty
działań młodych twórców bywały
różne, jednak wśród nich zdarzały
się nie lada perełki (np. wystawa
Comic Youth – Berlin 2009, która
odbywała się w styczniu i lutym we
wrocławskiej galerii „Pod kolumna-
mi”).
Teraz przyszedł czas na na-
szych bezpośrednich sąsiadów
– komiksową konfrontację z Cze-
chami. Oczekiwania miałem dość
wygórowane, ponieważ zarówno
Kompot, jak i owoce działań mło-
dych twórców narobiły mi dużego
apetytu. Poza tym, widzę w tego
typu rysowaniu spory naturalny po-
tencjał, który może bez zbędnego
nakładu energii pomóc wyciągnąć
twórczość komiksową z pewnej ni-
szy (fakt, że relatywnie szerokiej)
do poziomu sztuki powszechnie od-
bieranej i akceptowanej. Niestety,
W sąsiedzkich kadrach nie do koń-
ca zaspokojono ten żądny smaku
głód (tematy czeskie stereotypowo
kojarzą mi się z pysznym smażo-
nym serem, stąd zapewne ta rozbu-
dowana metaforyka kulinarna).
Czytając ten komiks, można
odnieść wrażenie, iż wydawnictwo
zostało przygotowane zbyt pospiesz-
nie, niektóre nowelki graficzne są
dość luźno związane z tematem
relacji polsko-czeskich (np. komiks
Timofiejuka i Stefańca), a i skład
autorski pozostawia sporo do ży-
czenia. Nie dlatego, iż brak wielkich
nazwisk – znajdziemy tutaj Karola
KRL’a Kalinowskiego, Denisa Woj-
Nowości z Centrali Festiwal „LIGATURA” 2010
33
dę wraz z Krzysztofem Gawronkie-
wiczem, Pawła Timofiejuka i wielu
innych. Po prostu zabrakło mi moc-
nej reprezentacji naszych sąsiadów
(na szczęście pojawił się chociaż
duet Jasoslava Rudiša i Jaromira
99 - autorów wydanej u nas, świet-
nej serii Alois Nebel), zdecydowana
większość autorów to Polacy. Oczy-
wiście, nie byłoby w tym nic złego,
jednakże moc tego typu albumów
polega na tym, iż jako Polak mogę
przyjrzeć się własnemu narodowi,
jego kulturze, zaletom, wadom itp.
w lustrze twórczości przedstawicieli
innych nacji. Stereotypy, skojarze-
nia, obiegowe opinie dotyczące Cze-
chów znam z autopsji i sam ponie-
kąd jestem ich użytkownikiem, ale
druga strona medalu rzadko nam
się ukazuje, a potrafi być bardzo po-
uczająca, zabawna i służy weryfika-
cji wcześniej wymienionych poglą-
dów. Tego zabrakło w Sąsiednich
kadrach. Jest to naturalnie uwaga
raczej kierowana w stronę wydaw-
cy niż samych autorów, którzy ze
swego obowiązku wywiązali się bez
zarzutu.
Można mieć za złe polskim
autorom stały repertuar skojarzeń:
kuchnia czeska, piwo, dobranocki,
śmieszny język, ładne dziewczęta,
polska działalność przemytnicza.
Trochę to nużące, również wracają-
cy jak mantra motyw „Mam zrobić
komiks o Czechach? O jejku, ale
przecież ja nic o nich nie wiem!”
mógłby zostać nieco ograniczony.
Jak widać, narzekania te mają cha-
rakter bardzo subiektywny – praw-
dopodobnie dla czeskiego odbiorcy
tom będzie dużo ciekawszą lekturą.
Ze swojej strony jeszcze dodam, że
gdyby wydano suplement W sąsied-
nich kadrach – tym razem Czesi
o Polakach, byłbym ukontentowa-
ny i niczego więcej od wydawcy nie
chciał. Tym samym werdykt brzmi:
z pewnymi zastrzeżeniami tom
wart polecenia – głównie ze wzglę-
du na komiksy mniejszości cze-
skiej, a także KRL’a, pojawiających
się bohaterów Mikropolis (Wojda
i Gawronkiewicz zabłysnęli napraw-
dę jasno) i konkursową pracę Emilii
Skupień.
Tyle narzekania, ponieważ
druga pozycja „Biblioteki Centrali”,
w którą obowiązkowo należy za-
opatrzyć się jak najszybciej, budzi
prawdziwy respekt. Mam na myśli
imponującą Bibliografię komiksów
wydanych w Polsce w latach 1905
(1858)-1999 Marka Mysiora. Znaj-
dziemy w nim uporządkowane we-
dług różnych kluczy spisy wszyst-
kich komiksów (wydawanych jako
tomy lub drukowanych w gazetach),
artykułów i książek o komiksach,
jakie zostały wydane w naszym
kraju w wymienionych w tytule la-
tach. Rozmiar przedsięwziętych po-
szukiwań, jakość spisu i silna wola
autora są zaiste warte szacunku.
Liczę na dalszą aktywność Marka
Mysiora, który być może podejmie
się uporządkowania kolejnej deka-
dy wydawniczej naszego rynku.
W obliczu zaistniałych faktów
czekam na kolejne nowości poznań-
skiej Centrali z niecierpliwością.
Jan Wieczorek
34
Analizując rozwój polskiego przemysłu telewizyjnego po roku 1989, można zaobserwować szereg przekształceń i innowacji, jakie nastąpiły na skutek zmiany sytuacji politycznej, ale także obycza-jowej, w naszym kraju. Wiąże się to między innymi z wpływami kultury i mediów zza zachodniej
granicy, z których to zaczęliśmy czerpać pełną garścią. W ofercie telewizyjnej zaszło wiele zmian, które często urastały wręcz do rangi rewolucji.
Jedną z jej oznak było pojawienie
się pierwszych programów typu
talk-show, jak emitowany przez sta-
cję Polsat, w latach 1994-2001, Na
każdy temat Andrzeja Woyciechow-
skiego, którego po śmierci zastąpił
Mariusz Szczygieł. Swoistym novum
był zakres tematów poruszanych
w tym programie. Prowadzący od-
ważyli się zabrać głos w kwestiach,
które jeszcze kilka lat wcześniej
nie miały prawa zaistnieć w telewi-
zji, a już na pewno nie w sposób,
jak miało to miejsce w Na każdy
temat. Agnieszka Kozak w swojej
pracy Czy istnieje seks w telewizji
polskiej? tak wspomina początki
polsatowskiego talk-show: „Pro-
gram ostro zaprezentował się już
w pierwszym odcinku, który no-
sił tytuł Seks w szkole i szokował
otwartością, np. bezpruderyjnymi
opowieściami uczniów o seksie
na pielgrzymce do Częstochowy.
Później przez program przewijały
się różne tematy związane z sek-
sualnością – od zdrad małżeńskich
czy homoseksualizmu, po różnego
rodzaju dziwaczności seksualne”1.
Oczywiście nie tylko tego typu te-
maty poruszane były w Na każdy
temat, jednak właśnie te związane
z seksualnością, która niewątpli-
wie znajdowała się wtedy w sfe-
rze tabu, podkreślały znaczenie
zjawiska, stopniowego wydłużania
obyczajowej smyczy, na jakiej te-
lewizja prowadziła widzów. Można
śmiało powiedzieć, że program
Woyciechowskiego i Szczygła był
1 A. Kozak, Czy istnieje seks w te-lewizji polskiej? [w:]: 30 najważniejszych programów TV w Polsce, red. W. Godzic, Warszawa 2005, s. 289-290.
ojcem takich audycji, jak Rozmo-
wy w toku Ewy Drzyzgi, Kuba Woje-
wódzki, Teraz my Tomasza Sekiel-
skiego i Andrzeja Morozowskiego,
Wieczór z wampirem – potem z Ja-
gielskim – Wojciecha Jagielskiego
i wielu podobnych, których wysyp
nastąpił pod koniec lat 90.
Większości Polaków bardzo
przypadło do gustu rozluźnienie
obyczajów w telewizji i to też przy-
czyniło się do sukcesów pierwszych
programów typu reality show. Big
Brother, Amazonki, czy Bar wzbu-
dziły niesamowite poruszenie
i przyciągnęły przed ekrany milio-
ny widzów. Wiesław Godzic próbu-
je scharakteryzować ten gatunek
w następujący sposób: „Reality
show, którego najbardziej wyrazi-
stym przykładem jest Wielki Brat,
polega – najogólniej mówiąc – na
postawieniu człowieka w sytuacji
kryzysowej, a następnie obserwo-
waniu jego zachowań, przy czym
całość powinna być produktem
przyjemnym (chociaż kontrower-
syjnym jednocześnie) i – rzecz
oczywista – odpowiednio przygo-
Czas na zmiany czyli metamorfozy polskiej telewizji
35
towanym do sprzedaży”2. Element
obserwacji, wręcz podglądania,
i kontrowersyjność sprawiły, że re-
ality show pozyskało sobie niemal
tyle samo przeciwników, co zwo-
lenników. W 2001 roku Rada Ety-
ki Mediów uznała, że Big Brother
i pokrewne mu, przyczyniają się
do szerzenia wizji totalitaryzmu,
rodem z Roku 1984 George’a Or-
wella, a także do osłabienia poczu-
cia prywatności. W ostatnich kilku
latach wprawdzie odnotowano spa-
dek liczby tego typu produkcji na
polskim rynku, jednak nie podlega
wątpliwości, że reality show wywar-
ło znaczny wpływ na kształt innych
programów telewizyjnych, które
przejęły pewne elementy z Wielkie-
go Brata czy Baru.
Tak jak polski talk-show ma
swoich ojców w osobach Szczygła
i Woyciechowskiego, tak Ilonę Łep-
kowską śmiało można nazwać mat-
ką serialu obyczajowego na rodzi-
mym gruncie. Rzadko kiedy zdarza
się, żeby scenarzysta czy producent
serialu bądź filmu dorównywał po-
pularnością grającym w nim akto-
rom czy reżyserowi. Łepkowską zna
cała Polska, a w rankingu tygodni-
ka „Newsweek” na 50 najbardziej
wpływowych Polaków znalazła się
w drugiej dziesiątce, wyprzedza-
jąc między innymi Andrzeja Wajdę
2 W. Godzic, Big Brother, czyli flirt telewizji z rzeczywistością [w:]: 30 najważniejszych programów TV w Pol-sce, red. W. Godzic, Warszawa 2005, s. 49.
i Aleksandra Kwaśniewskiego3. Za-
nim rozbudziła apetyt widza na tzw.
„obyczajówkę”, napisała scenariu-
sze do takich filmów jak: Komedia
małżeńska, Jemioła, Wakacje z Ma-
donną, Och, Karol!, Kogel-mogel
i Galimatias, czyli kogel-mogel II.
Jednak szczyt popularności osią-
gnęła dzięki serialom obyczajowym
i ten gatunek stał się jej znakiem
firmowym. Sukces Klanu, Na dobre
i na złe oraz M jak Miłość sprawił,
że publiczne, jak i prywatne stacje
telewizyjne zalała fala wieloodcin-
kowych produkcji, zazwyczaj opo-
wiadających o losach konkretnej
rodziny i ich przyjaciół, w których
widzowie mieli odnaleźć swoje od-
powiedniki i darzyć ich niesłabnącą
sympatią. Serial obyczajowy stał
się swoistym fenomenem, któremu
pod względem oglądalności mogły
dorównać tylko serwisy informacyj-
ne. Mateusz Halawa źródło tego po-
wodzenia dostrzega między innymi
w cykliczności, pisząc, że „(…) suk-
ces telewizji związany jest z cyklicz-
nością emitowanych audycji fabu-
larnych i informacyjnych: to również
dzięki wiadomościom telewizyjnym
(stale nowe informacje w stale tej
samej formie) i serialom (nowe pe-
rypetie wciąż tych samych postaci)
medium to tak silnie wrosło w ru-
tynę życia codziennego”4. Miliony
3 http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/polska/50-najbardziej-wplywowych-polakow,35580,1, data do-stępu 07.02.2010.
4 M. Halawa, Opery mydlane:
Polaków od kilku, a czasem nawet
kilkunastu lat zasiadają o stałych
porach przed odbiornikami, by to-
warzyszyć członkom rodziny Lubi-
czów i Mostowiaków, tak jak kiedyś
z wypiekami na twarzy śledziły np.
losy załogi „Rudego”. Łepkowska
i jej następcy swoimi serialami wy-
pełnili pewną lukę w ofercie progra-
mowej. Stali się antidotum na bo-
lący dysonans pomiędzy światem
telewizyjnym i światem odbiorców,
który nie dawał widzom odpowied-
niej płaszczyzny, na której mogliby
zbliżyć się, i co więcej, identyfiko-
wać z tym, co widzieli na szklanym
ekranie.
Powyżej omówiono tylko kil-
ka zjawisk, jakie zmieniły oblicze
polskiej telewizji w latach 90. XX
i początku XXI wieku. Warto pa-
miętać, że obok nich istotną rolę
odegrały także teleturnieje, liczne
programy rozrywkowe i coraz więk-
sza ilość audycji nadawanych „na
żywo”. Wszystko to przyczyniło się
do wypracowania nowej jakości,
która nieustannie podlega modyfi-
kacjom, co w dużej mierze zawdzię-
cza widzowi, ponieważ jego apetyt
rośnie w miarę oglądania, a jego
gusta zmieniają się jak w kalejdo-
skopie.
Monika Stopczyk
opowieść w 5. odcinkach [w:] 30 najważ-niejszych programów TV w Polsce, red. W. Godzic, Warszawa 2005, s. 93.
36
Wrocław, 27 marca 2010 roku. Skręcam z Piłsudskiego w Zapolskiej. Jest 19.57 – za trzy minuty uprzejmi bileterzy nie wpuszczą mnie na koncert, mimo że wejściówkę mam w kieszeni.
Idę szybkimi krokami, w głowie na
wszelki wypadek układając błagalny
elaborat. Zamyślona, ku swojemu
zdziwieniu w miejscu, w którym po-
winnam przejść na drugą stronę uli-
cy wpadam na… drut kolczasty. Jak
się okazuje, nie jest to jedyny oso-
bliwy element krajobrazu – w oko-
licy dostrzegam podejrzane worki
z piaskiem, rozstawione tu i ówdzie
barykady i strzępki gazet. Na dru-
gim planie budynek Teatru Polskie-
go – przed wejściem leży złożona
broń, drzwi oblepione są pożółkłymi
obwieszczeniami. Wcale nie dziwi
mnie zatem wygląd, w jakim zastaję
hol. Krajobraz po bitwie – to określe-
nie najlepiej oddaje wystrój wnętrza
jednej z wrocławskich świątyń sztuki.
Na podłodze – jeszcze więcej potar-
ganych gazet. W powietrzu – zapach
sztucznego dymu i perfum. Pomię-
dzy wyreżyserowanym bałaganem
spacerują elegancko ubrani goście;
niektórzy nonszalanckim ruchem
nadgarstka sączą z kieliszków wino.
Z zaciekawieniem patrzą na pilnujące
schodów niby-roboty niby-skanujące
każdego, kto koncert oglądał będzie
z balkonu. Dzwonek – proszę zająć
miejsca. Zaraz zacznie się rewolucja.
Paryż, 8 września 1831 roku
Młody kompozytor, prawdopodobnie
siedząc w hotelowym pokoju, do-
wiaduje się, że prawie dwa tysiące
kilometrów na wschód od miejsca,
w którym się znajduje, triumfują Ro-
sjanie, a jego rodacy ponieśli klęskę.
Wewnętrzny bunt w takiej sytuacji
jest sprawą naturalną – w głowie
artysty gorączkowo układają się peł-
ne ekspresji, rozpaczliwe nuty. Kom-
pozytor nie wie wówczas jeszcze,
że dwieście lat później ten wybuch
emocji, nazwany po jego śmierci
Etiudą Rewolucyjną, rozpocznie pe-
wien galowy koncert we Wrocławiu.
Okrągła rocznica urodzin pianisty
nie mogła zostać pominięta. W tej
wersji Chopinem jest Katarzyna
Borek – ubrana w pasiak nadaje
ton całemu przedstawieniu. „Wsłu-
chaj się, tak właśnie brzmi rewolu-
cja” – sugeruje zaciemniona scena
i punktowe światło, skierowane na
klawisze fortepianu. Instrument ten
przez cały czas trwania spektaklu
obecny jest na scenie, od czasu do
czasu intonując pojedyncze takty
wspomnianego utworu. Przypomina
on, że każda przemiana, jakkolwiek
wzniosłe i entuzjastyczne idee by jej
…i tak wszystko będzie w porządku
Źródło: www.ppa.art.pl
37
nie przyświecały, zaczyna się w umy-
śle człowieka i nierozerwalnie wiąże
się z wewnętrznym rozdarciem.
Wątpliwość razy dwa
Siedemnaście utworów, siedemna-
ście urywków historii. Reżyser przed-
stawienia, Anna Duda-Gracz chce
pokazać, że rewolucja to pojęcie bar-
dzo szerokie. Prowadzić do niej może
każde zetknięcie zakorzenionego ze
świeżym, każda konfrontacja na linii
tłum – jednostka. Zawsze cechuje
ją walka – o przekonania, wartości,
idee; zawsze ma też w sobie spiritus
movens – chęć zmiany. Od francu-
skich krzyżowców po Boba Marleya,
od Kuby po Chiny – widmo rewolucji
krąży nad światem w każdej konfigu-
racji czasoprzestrzennej. Towarzyszy
jej muzyka – element jednoczący,
motywujący, czy nawet dokumentu-
jący sposób myślenia buntowników
poszczególnych epok. W wykonaniu
zaproszonych do udziału w koncer-
cie artystów jest nie tylko świetnie
wyreżyserowanym kalejdoskopem.
W 30. rocznicę podpisania porozu-
mień sierpniowych jest też daną pod
rozwagę wątpliwością – czy rewolu-
cja może dać prawdziwą wolność?
Mogłoby się wydawać, że zna-
lezienie wspólnej płaszczyzny dla
wydarzeń, które miały miejsce mniej
niż pół wieku temu i obchodów rocz-
nicowych z okazji dwustulecia na-
rodzin polskiego kompozytora jest
nie lada reżyserskim wyzwaniem.
Oglądając „…rewolucyjną!” nabiera
się przekonania, że związek między
tymi zdarzeniami jest oczywisty.
Niezależność – odwieczne pra-
gnienie jednostki, funkcjonuje poza
kontekstem historycznym. Każda
rewolucja jako element wielopokole-
niowej mozaiki, mieni się i wyróżnia.
Sztuką i wyzwaniem jest ułożyć tę
mozaikę na nowo; zreinterpretować ją
na potrzeby XXI wieku okrzykniętego
wiekiem upadku wszystkiego, z ide-
ałami łącznie. Wątpliwość można za-
tem sformułować inaczej – czy nasze
pokolenie stać jeszcze na rewolucję?
Maryja tu, Maryja tam…
„Wyrwij murom zęby krat…” – drżący,
szklisty głos wydaje się docierać do
każdego zakamarka sali. Scena nie
pierwszy raz tego wieczoru należy do
jednostki. Jednostka ma krótkie, białe
spodenki i takąż marynarkę; w ręku
trzyma płonącą świecę. Komunijną,
bo jednostka jest ośmioletnim, wyraź-
nie zdenerwowanym chłopcem. Śpie-
wa w wolności, o którą walczyli jego
przodkowie. Symbol? Dość przewrot-
ny, jak wiele podczas tego koncertu.
Oto w następnej scenie na naszych
oczach zawiązuje się słowna bitwa.
Starzy kontra młodzi, a na wokandzie
jeden z najbardziej drażliwych dla Po-
laków temat – religia. Na melodię zna-
nego skądinąd Dragostea Din Tei tłum
artystów intonuje: „Maryja tu, Maryja
tam…”. Pielgrzymkowy „hicior” na
scenie ma znamiona obrazoburstwa:
siedzący po mojej prawicy młody
38
chłopak głośno wyraża swoją dezapro-
batę. Gdy do słów dochodzi dyskote-
kowy rytm, a ksiądz podwija sutannę
i naszym oczom ukazują się bokserki
z koloratką, słyszę nerwowy odruch
wstawania i głośne trzaśnięcie drzwia-
mi. Zdecydowana większość widowni
podchwyca jednak konwencję i zgod-
nie przyklaskuje wyśpiewywanemu ze
sceny apelowi, by udać się do Maryi.
Marley w kowbojkach
Oklaski, jak się okazało, stały się nie-
odłącznym elementem spektaklu. „…
rewolucyjna!” to prawdziwa uczta nie
tylko dla uszu, lecz także dla oczu. Za-
sługa to nie tylko pomysłowych aran-
żacji (np. Anna Ciuła-Pehlken jako
gigantyczna, radziecka matka boska)
– widowisko znacznie uwiarygodnia
przetaczający się przez scenę raz po
raz enigmatyczny tłum rewolucjoni-
stów – raz będących Polakami, innym
razem Francuzami, jeszcze innym –
chmarą bezdomnych. Masa dostoso-
wuje się do epoki jedynie wyglądem.
Nie sposób jednak nie wspomnieć
i o jednostkach – fenomenalnie wyra-
żający miłość do Che Guevary Konrad
Imiela, czy Tomasz Schimscheiger –
w białym, futrzanym płaszczu i czer-
wonych kowbojkach próbujący naśla-
dować Boba Marleya to tylko niektóre
z perełek, które nawlec można na
reżyserski sznurek. Buntują się i ko-
biety – „ciężarna” Dorota Pomykała
śpiewa po czesku szlagier Aksamit-
nej Rewolucji, a Ewa Ziętek (również
w oryginale!) – chiński hymn naro-
dowy. Palma pierwszeństwa należy
się jednak Milenie Lisieckiej – w roli
smętnej kury domowej na wózku in-
walidzkim zawodzi z niekłamanym
brakiem entuzjazmu „this is my se-
xual revolution…”. Epilogiem półto-
ragodzinnego spektaklu staje się re-
wolucja według Beatlesów. „Koniec
końców i tak wszystko będzie w po-
rządku” – śpiewają wyluzowani. Czy
w takim wypadku rewolucja w ogóle
ma sens? Pytania rzucane w próżnię
zawsze pozostają bez odpowiedzi.
Ewa Orczykowska
(tekst pochodzi z www.teatralia.pl)
Źródło: www.ppa.art.pl
39
40
Wyspa tajemnic to
druga duża produk-
cja anglojęzyczna
roku 2010, po Autorze Widmo. Po-
dobnie jak dzieło Polańskiego, jest
pełnym tajemnic thrillerem. Źródłem
scenariusza również jest znana
książka. Powieść Wyspa skazań-
ców napisał Dennis Lehane, pisarz
znany i „filmowalny”, który ma na
koncie m.in. Rzekę tajemnic oraz
scenariusze do kilku odcinków The
Wire. Jednakże tematyka, jaką po-
rusza Lehane, każe wspominać Au-
tora Widmo jako dziecięcą zabawę.
Akcja rozgrywa się w 1954 roku,
kiedy Amerykanie pamiętali jeszcze
wojnę, a jednocześnie już bali się
komunizmu i konfliktu nuklearne-
go. Warto też pamiętać o fakcie, że
jedynym miejscem akcji jest zakład
psychiatryczny dla osób mających
na koncie morderstwo. Przynajmniej
tak jest na początku, bo później co-
raz więcej czasu spędzamy również
w umyśle głównego bohatera... i Le-
hane postarał się, by było to miejsce
jeszcze bardziej przerażające.
Film można odczytywać według
kilku kluczy i wszystkie mogą dać
wiele satysfakcji. Po 50 minutach
pada pierwsza sugestia, że bohater
jest martwy. Po 80 minutach pada
słowo „Kafkowski”. W tym momen-
cie klasnąłem niemalże w dłonie: na-
reszcie! „Kafkowski” to słowo, które
sponsoruje ten film. Kto odgrywa tu
rolę K.? Ha, i to jest najlepsze: otóż
prawie wszyscy! Lehane po raz kolej-
ny nie zostawia nam złudzeń, że ludzie
to w większości spaczone psychicznie
gnidy, które tylko czekają na okazję,
żeby wyżyć się na innych. Spirala
sama się nakręca, bo człowiek, któ-
ry nie chce być katem, zostaje wśród
innych skazany na bycie wyłącznie
ofiarą. To tylko jedna z moich inter-
pretacji, która dotyczy niewielkiej
części fabuły. Nawet takie pobocz-
ne wątki są tu jednak wieloznaczne.
Ot, chociażby „wojna w psychologii”,
o której mówi kierownik zakładu.
Chodzi o to, czy ludzi chorych psy-
chicznie, którzy zrobili innym krzyw-
dę, powinno się leczyć, szanować,
czy nie lepiej spisać ich od razu na
straty? Można tę wątpliwość zosta-
wić na poziomie dosłownym, ale
przecież dalsze wydarzenia, wspo-
mnienia z wojny dają do zrozumie-
nia, że to pytanie odnosi się do nas
wszystkich. Skoro my, ludzie, mamy
w sobie tak powszechne przyzwole-
nie na zło, to czy jest w ogóle sens
starać się nas naprawić?
Wspomniałem na początku
o fascynującej klasyczności tego fil-
mu, która miesza się z szaleństwem.
To rzadko używane połączenie, jesz-
cze rzadziej udane, ale ktoś już oparł
filmy na tej zasadzie – Alfred Hitch-
cock. Inspiracje dziełami Anglika są
tu oczywiste. Scorsese zresztą nie
ukrywał, że przed zdjęciami pokazy-
wał całej ekipie Zawrót głowy. Widać
to nie tyle w scenach szaleństwa, co
w tych spokojnych. Jest też przecież
dźwięk, który warto docenić. Muzyka
to same klasyki – John Cage, Pen-
derecki. Aktorzy spisali się bardzo
dobrze. Leonardo DiCaprio, chyba
po raz pierwszy w karierze, napraw-
dę przekonująco gra brutalną i bez-
względną osobę. Ben Kingsley jako
kierownik zakładu jest intrygujący.
Michelle Williams ma tylko krótkie
epizody, ale niezwykle udane. Ogó-
łem film nie ma słabych punktów
i o to chyba chodzi, kiedy się daje
scenariusz wybitnemu reżyserowi.
Wyspa tajemnic to trochę Shy-
amalana, trochę Hitchcocka, sporo
emocji, sporo refleksji. Nie było w tym
miesiącu w kinach wielu ciekawych
filmów, zwłaszcza amerykańskich –
Wyspa tajemnic zdecydowanie się
wyróżnia. Myślę, że możemy spodzie-
wać się jej za rok na Oscarach.
Paweł Mizgalewicz
(więcej na http://filmowelowy.blox.pl)
Wyspa tajemnic
41
Kazimierz Kutz to przede wszyst-
kim znany reżyser, od niedawna po-
seł. W ostatnich latach dał się po-
znać także jako publicysta i eseista,
wydając zbiór felietonów pt. Klapsy
i ścinki. Mój alfabet filmowy. Sam
o sobie mówi krótko: artysta. Można
tylko dodać, że nietuzinkowy, orygi-
nalny, szczery do bólu. Jego znak roz-
poznawczy to epatowanie „śląsko-
ścią”, przemycanie tradycji i historii
rodzinnego miasta do wszystkich
zajmowanych przez niego dziedzin.
Łączenie pasji ze sztuką i umiłowa-
niem swych korzeni.
Najnowsza powieść pisarza,
choć ukończona w 2010 roku, była
tworzona przez 15 lat. Autor precy-
zyjnie naszkicował w niej portrety
zwykłych ludzi – czasem śmiesznych
i bohaterskich, często bezbronnych,
ale zawsze szczerych. Z tą samą
rzetelnością wyraził piękno Śląska,
który nie stanowi tylko tła czy pięk-
nego krajobrazu, ale przewrotnie gra
główną rolę.
Sam tytuł oddaje wiele: Piąta
strona świata opisuje miasto wyjąt-
kowe, autonomiczne, odrębną kra-
inę Polski. To po prostu taki Śląsk,
jakim jest on dla autora. Śląsk z nie-
powtarzalnymi tradycjami, historia-
mi, zasadami.
Książka w połowie pisana gwa-
rą i zajmująca się głównie problema-
tyką jednego regionu, może być dla
czytelnika spoza śląskich kręgów
kulturowych niezrozumiała.
Sam autor nie ukrywa, iż jest
to pewnego rodzaju chwyt marke-
tingowy, podkreślający oryginalność
tej powieści, świadczący o jej nie-
tuzinkowości. Jednak precyzyjność
i szczegółowość opisu ułatwiają
nieco przekaz. Co więcej, niektóre
słowa typowo śląskie autor wyjaśnia
w przypisach lub dopiskach na mar-
ginesie. I tak można się np. dowie-
dzieć, że początkowe zdanie: „Odbiył
mi dekel, chyba mom Ptoka”, ozna-
cza po prostu, że narrator „chyba
zwariował”.
Autor jawi się w swej powieści,
uważanej zresztą przez krytyków za
parabiograficzną, jako genialny słu-
chacz, świetny obserwator, ale też
jako rezoner i moralizator, wygłasza-
jąc choćby takie słowa, jak: „Kto po-
częty z miłości, jest lepszy”.
Kim jest narrator tej książki
i na ile jest nim Kazimierz Kutz?
Sam autor twierdzi, że opisywane
wydarzenia są
wynikiem wie-
loletnich obser-
wacji, zasłysza-
nych anegdot,
ale wszystkie wzięte są z życia.
A więc zbieżność bohaterów nie jest
przypadkowa. Jednak, jak zauwa-
żył niegdyś w jednym z wywiadów:
„Każde życie może być materiałem
na film. Chyba z wyjątkiem mojego.
Ono jest niewiarygodne, wymyślo-
ne. Film o mnie to byłaby historia
nieprawdziwa. Bajka po prostu ”.
Piata strona świata, choć tak
prawdopodobna, w pewnej mierze
– jest bajką. Opowieścią o krainie,
która choć rzeczywiście istnieje, jest
tak odległa i momentami niesamo-
wita, że ma się wrażenie, jakby była
wydumana.
Kazimierz Kutz pozostał w tej
powieści sobą. Po raz kolejny: „trzy-
ma się śląskiego gelendra” (‘gelen-
der’ – balustrada przyp. red.) i ten
gelender znów okazuje się być gwa-
rantem sukcesu.
Aleksandra Marciniak
Baśń o Śląsku
42
Red Sparowes powsta-
ło w wyniku współpracy ludzi zwią-
zanych z Isis, Neurosis oraz innych,
mniej znanych amerykańskich grup.
Zespołowi towarzyszą częste zmiany
składu, co odbija się w jego twórczo-
ści. Wykonują wyłącznie utwory in-
strumentalne, nawiązujące do rocka.
Grupa ma właściwą sobie tendencję
do nadawania utworom barokowych,
pełnozdaniowych tytułów, ale trady-
cja ta szczęśliwie ominęła najnowsze
The Fear Is Excruciating. Wszystkie
osiem kawałków tworzy zwartą kom-
pozycję. Całość trwa łącznie około 45
minut, więc jest zdecydowanie krócej
niż na poprzednich płytach.
Na The Fear nie ma dynamicznej
gry, ponieważ dla Red Sparowes liczy
się wydobycie melodii, a nie moc.
Nie brakuje więc elektrycznej gitary
stalowej, instrumentu obecnego na
każdym albumie grupy. Jego brzmie-
nie jest szczególnie melancholijne
i nostalgiczne, a to są jedne z ulubio-
nych emocji, którymi zespół zabarwia
swoją muzykę. Jednak w melodiach
pochodzących z ich nowej płyty od-
najdziemy całą gamę różnych uczuć,
którą otrzymali pomimo nieobecności
wokalu. Każdy z utworów na The Fear
utrzymuje pewien poziom jakości,
tylko że niewiele z nich wyróżnia się
czymś szczególnym.
Ciekawie brzmi Giving Birth to
Imagined Saviors, który był dostęp-
ny na stronie MySpace zespołu jako
pierwszy kawałek z nowej płyty Red
Sparowes. Doświadczamy tu napraw-
dę barwnej karuzeli uczuć. Zaczyna
się beztrosko, melodie zalewają eufo-
rią, ale w punkcie kulminacyjnym gi-
tary wybuchają bólem, wściekłością.
In Every Mind to chyba najbardziej
dynamiczny utwór z całego krążka.
Pierwsze wycie gitary stalowej jest
wręcz zaproszeniem do buntu. Ścia-
na dźwięków, które dochodzą w trak-
cie, wzmaga gwałtowność i buduje
nastrój konfrontacji. A Hail of Bombs
z kolei startuje łagodnie. W połowie
ścieżki perkusja nieco się ożywia,
a gitary stają się bardziej zaciekłe
i wciąż pozostają melodyjne. Tytuł na-
kierowuje na wizję nalotu bombowe-
go, którą w ogóle można odnieść do
wielkich katastrof, ponieważ w każ-
dej sekundzie tego kawałka tkwi ma-
sowy niepokój, nawet bezradność.
The Fear nie może się pochwa-
lić niczym nowatorskim. Ścieżkom
brak większego urozmaicenia, ale
właśnie dzięki temu, że nie wyłamują
się z szeregu, cały album jest zwarty
i płynny. Jeśli komuś odpowiada ka-
tastroficzna nuta typowa dla całej
twórczości Red Sparowes, to musi
docenić jej urok i na tym krążku.
Marcin Rybicki
Red Sparowes – The Fear Is Excruciating
43
Po przesłuchaniu zarejestrowanego
na koncertach w Kanadzie albumu
Under Great White Northern Lights
muszę zmienić zdanie na temat Jac-
ka White’a, jakie wyraziłem kilka
miesięcy temu na łamach „Kontra-
stu”. Recenzując wtedy płytę jego
projektu The Dead Weather, oddałem
mu zdecydowanie mniej zachwytów,
niż powinienem.
Dziwię się, że pierwsza płyta kon-
certowa w dorobku The White Stripes
nikogo nie parzy w ręce. Nie potrafię
zrozumieć, jak ilość energii, którą za-
warto na tym kompakcie, nie zamie-
nia się w ciepło albo prąd elektrycz-
ny. Powiem wprost: tak sensownego
i potężnego hałasu nie słyszałem od
69. roku, kiedy Zeppelini wydali swój
drugi album. Tylko za krótki kabel od
słuchawek powstrzymał mnie przed
rozniesieniem pokoju przy słuchaniu
Under Great White Northern Lights.
Zastanawiam się, jak w takim razie
na koncercie zachowywał się Jack
White. Niech starczy powiedzieć, że
facet brzmi jakby chciał muzyką roz-
walać sufity – i mam wrażenie, że
udaje mu się to doskonale. A to, co
robi Meg White z perkusją, raz każe
mi krzyknąć „Kocham Cię, Meg!”,
a raz zastanowić się, czy w tę dziew-
czynę nie wstąpił przypadkiem duch
Bonzo Bonhama (weźcie za przykład
chociażby cudowne
przejścia w Black Math).
Energia, jaką tryska rodzeństwo
White’ów, nie pozostała bez wpływu
na aranżacje utworów. Szczególnie
słychać to w pierwszej połowie kon-
certu, gdzie właściwie nie pojawiają
się żadne hity z żelaznego zesta-
wu. Kompozycje są o wiele szybsze
i agresywniejsze – i nie ukrywam, że
robią o wiele większe wrażenie niż
na płytach studyjnych. Takie rzeczy
jak Ball and Biscuit czy Little Ghost
zyskały tu zupełnie nową jakość.
White’owie na tej płycie chętnie ba-
wią się też swoimi kompozycjami –
improwizacje świetnie sprawdziły się
chociażby w Seven Nation Army. Nie
zabrakło też kultowej Jolene, która
na koncercie w Kanadzie zabrzmiała
jeszcze bardziej emocjonalnie niż na
DVD Under Blackpool Lights.
Z całego młodego pokolenia
muzyków wyróżniłbym tylko trzech,
którzy są w stanie kontynuować tra-
dycje, jakie w latach 60. i 70. stwo-
rzyli starzy mistrzowie. W muzyce
progresywnej jest to Steven Wilson.
W alternatywnej – zespół Radiohead
jako całość. Jeśli chodzi o kontynu-
owanie tradycji rock’n’rolla, od nie-
dawna nie mam już żadnych wątpli-
wości – mogą to robić jedynie Meg
i Jack White.
Jakub Bocian
The White Stripes – Under Great White Northern Lights
44
Ustalmy od razu:
tekst Pułapki nie jest biografią
Franza Kafki. Postać praskiego
pisarza stanowi po prostu rodzaj
nakładki na uniwersalny, psycholo-
giczny fundament dramatu. Kafka
miał wszelkie podstawy, by stać się
niezrównoważonym emocjonalnie
cholerykiem ze skłonnościami do za-
chowań schizofrenicznych. Różewicz
postanowił zręcznie to wykorzystać
i wytapetować życiorys literata do-
datkową, pozabiograficzną treścią.
Jedna z pierwszych scen spekta-
klu. Kolana, nóż i płacz. Ojciec i syn.
Ofiara. Mały Franz śpiewa, duży Franz
się boi. „To ty mnie spłodziłeś, chcę
być twoim dzieckiem... jestem brud-
nym zwierzęciem”. Takie poświęcenie
nie jest warte zwierzęcia, takie zacho-
wanie nie jest godne ojca. Ale jak tu
mówić o godności, kiedy ojcowskie
poniżanie, wielowymiarowa deprecja-
cja nawarstwia się w zastraszającym
tempie? Anty-Abraham nie złoży swo-
jej spektakularnej ofiary. Konflikt jest
widoczny jak na dłoni, zahacza wręcz
o banał – bo który szanujący się ojciec
widzi swojego syna w roli wrażliwego
artysty? Dominacja głowy rodziny roz-
lewa się po spektaklu, zarówno fabu-
larnie, jak i aktorsko. Znakomity Bole-
sław Abart od ojca jednostki ewoluuje
w końcowej scenie Pułapki do ojca
narodu. Desperacko chce ocalić rodzi-
nę od zagłady, chowając ją… w szafie.
Czy czuje się odpowiedzialny? A może
raczej winny?
Najnowszy spektakl Wrocław-
skiego Teatru Współczesnego ma kil-
ka warstw. Pierwsza – ta banalna – to
historia nieudacznika, przerażonego
wizją dorosłego życia, bojącego się tak
prozaicznych rzeczy, jak kupno mebli.
Druga – nie mniej tendencyjna – to
opowieść o rozchwianym psychicznie
człowieku, który swoją obojętnością
do szaleństwa doprowadza ukocha-
ną kobietę. Oto Felice (Anna Kieca)
w akcie desperacji staje przed narze-
czonym. „Mięso na półmisku” – mówi
o sobie. Franz nie reaguje, ona odcho-
dzi. Te dwie historie są jednak klam-
rą dla treści bardziej uniwersalnych.
Pokoleniowe przepaście, brak komu-
nikacji, prowadzące do fermentu za-
równo wewnątrz siebie, jak i dookoła
to kwestie, które mogą dotyczyć każ-
dego z nas. Niepokojący, narastający
w kluczowych momentach dźwięk
skrzypiec powoduje, że i my czujemy,
że coś jest nie tak.
Formalnie rzeczy ujmując, Pułap-
ka szokuje wręcz brakiem elementów
szokujących. Reżyser Gabriel Gietzky
tekst Różewicza potraktował absolut-
nie po bożemu, z olbrzymią dozą po-
kory. Aktorzy odgrywają, a nie impro-
wizują, dzięki czemu zamiast eksplozji
pomysłowości i nowatorstwa możemy
podziwiać ich zawodowy kunszt. Pomi-
mo zadziwiającej tradycyjności, mię-
dzy sceną a publicznością nie wyrasta
jednak przysłowiowa ściana. Zamiast
tego pojawia się delikatna, czarna
mgiełka; otaczając rzędy siedzeń,
przypomina, że pułapka to nie tylko ty-
tuł spektaklu. To stan – klucz, sposób
interpretacji świata. Ta dosłowność
może drażnić, ale powinna też zasta-
nawiać. Czy takiego rodzaju przekaz
potrzebuje nowoczesnej otoczki? Czy
jej brak jest czymś więcej, niż tylko wy-
razem szacunku do autora? Jedno jest
pewne – w tym spektaklu to nie osoba
gra pierwsze skrzypce.
W języku niemieckim od daw-
na już funkcjonuje słowo „kafkaesk”.
Przymiotnik ten, którego źródło tkwi
w twórczości pisarza, można jak się
okazuje, pojmować na wiele sposo-
bów. Dla jednych oznacza on zagma-
twanie, dla drugich syzyfowe poszuki-
wanie sensu własnej egzystencji, dla
jeszcze innych – możliwość uczynie-
nia tragedii ze zwyczajnej, codziennej
sytuacji. Tym odczuciom towarzyszy
rodzaj zamknięcia się w sobie. W pu-
łapce jesteśmy zawsze. I czy będą nią
traumatyczne przeżycia z dzieciństwa,
wojna czy nasze własne paranoje –
jedyne, co nam pozostaje, to rozsiąść
się w niej wygodnie i czasem wpuścić
trochę świeżego powietrza.
Ewa Orczykowska
(tekst pochodzi z www.teatralia.pl)
Kafkaesk
45
Czytując eseje Kurta Vonneguta moż-
na dojść do wniosku, że człowiek jest
raczej smutny i samotny. Nie mam
powodów by w to wątpić. Zapoznając
się znów z dorobkiem Houellebecqua
człowiek rysuje się jako typ raczej
zwierzęcy i myślący wciąż o seksie.
Po lekturze Fitzgeralda okazuje się,
że wszyscy jesteśmy romantyka-
mi, którzy w błędny sposób dążą do
szczęścia. Czytając cokolwiek mo-
żemy dojść do wniosku, że człowiek
jest taki i owaki, bywa też śmaki i tak
dalej i tak dalej. Patrząc na propono-
wane możliwości i modele robi mi się
wstyd, jestem chyba prostszy od tego
wszystkiego. Ale czy na pewno?
Zadaję sobie pytanie: czy pisarze
się mylą, czy może ze mną jest coś
nie w porządku?
Teoria zakłada, że w środku mo-
jego miękkiego ciała kryje się jakieś
wnętrze, jakaś dusza, uczucia i inny
niemierzalny crap. Do tego ogólne
predyspozycje: dobro, zło lub tak po-
pularna w dzisiejszych czasach dwu-
znaczność moralna. Staram się doko-
pać do tych efemerycznych pokładów
mego jestestwa i jakoś mi tak nie
idzie. Skłoniłbym się do stwierdzenia,
że jestem dwuznaczny, bo raz na ja-
kiś czas, jak mawia stare przysłowie:
„dobrze jest być skur******”. Czy
moja niecność jest jednak naprawdę
niecna? Punkt do koszyczka dobro-
ci. Dobroć to też nie jest znów taka
prosta sprawa. Bo dobroci mamy
rozliczne rodzaje. Najpowszechniej-
szym źródłem „dobroci” jest Kościół
i religia. Czy jednak na pewno? Zielo-
na Wyspa mogłaby się wściec, gdyby
ktoś stwierdził, że Kościół reprezen-
tuje dobro. Afryka wręcz przeciwnie.
Jest więc w tym Kościele dobro? Nie
wiem. Może. Well... A co mi tam.
Relatywizm zasiadł na ramieniu
ludzkości niczym sęp. To miło z jego
strony, że uświadomił nam jak śmiesz-
ny bywa egocentryzm i jak różnie
można podchodzić do spraw. Bywa
jednak frustrujący, gdy każe odłożyć
na półkę dobro, zło i moralność. Gniją
tam jako anachronizmy filozoficzne.
Pozbawieni mocnych słów, skazuje-
my się jednak na brodzenie w nie-
określoności i memłakowatości. To
równie denerwujące jak wyrazistość.
Co więcej, tylko człowiek jest w stanie
nazwać człowieka – taka mała niedo-
godność wynikająca z ewolucji i po-
zycji topowego koryfeusza ziemskiej
biologii. Co pokolenie to inny człowiek
– prawda! Czy na pewno? Może krę-
cimy się w kółko? Niewykluczone. Je-
dyny ratunek w autorytetach. Chwila,
chwila – autorytety to ludzie, których
słucha trochę więcej ludzi, ale jednak
ciągle ludzie – czy więc coś się zmie-
nia? Raczej nie, a może?
Strach przed tego rodzaju nie-
określonością popchnął ludzi do Boga
(zostawmy deliberację na temat jego
statusu ontologicznego). Bo suweren
może mówić, jakie coś JEST. Ma bez-
względne prawo definiowania i roz-
strzygania, a człowiek jest łasy na od-
powiedzi ostateczne. Douglas Adams,
podobnie jak ja, jest innego zdania.
Opisuje sytuację, kiedy superkompu-
ter „Głęboka Myśl” przygotowuje się
do udzielenia Najważniejszej Odpo-
wiedzi, po usłyszeniu której wszystko
stanie się jasne. Zostaje to oprote-
stowane przez filozofów. Twierdzą, że
jeżeli człowiek zrozumie wszystko, ci
pozostaną bez pracy. Wszak cytując
La Fontaina: „filozofia jest jeno szkołą
gdybania, nie chodzi o to, kto dojdzie,
ale kto fajniejszą wymyśli BZDURĘ”.
Wychodzi na to, że człowiek lubi
swoją nieokreśloność i nudziłby się
niezwykle, gdyby jego natura była
konkretniej definiowalna. Taki stan
rzeczy ma oczywiście swoje negatyw-
ne strony: wojny i prześladowania, ale
jak to się mówi, ah well... Warto skon-
centrować się na pozytywnych aspek-
tach tego stanu rzeczy takich, jak
wspomniana wcześniej filozofia i lite-
ratura. Tutaj znajduje się prawdziwa
ludzka radość i szczęście. Prawda?
Nie. Nie wiem. Nie obchodzi mnie to.
Marcin Pluskota
Rzecz ludzka
46
nie są tylko naszymi własnymi. Setki
tysięcy ludzi z całego świata nienawi-
dzi Paula Coelho, połączę się z nimi!
„Wpis jest teraz widoczny na ścianie
Twojej i Twoich znajomych” – niech
wiedzą, a co! W ramach akcji „je-
stem, jaki jestem i wcale się tego nie
wstydzę” pokazujemy się od ludzkiej
strony. Zdradzamy szczegóły – prze-
cież wszyscy to robią! Zostań fanem
czegokolwiek. Jedyne, co musisz zro-
bić, to zapisać się do największej na
świecie grupy umysłowych ekshibi-
cjonistów. Nie, nie jestem hipokrytką.
Sama też do niej należę.
Jak powszechnie wiadomo, ludz-
kość lubi jednoczyć się w obliczu dra-
matu. Gdy jest nam źle, wolimy być
w grupie, pogadać o tym, co nas boli
i utwierdzać się w przekonaniu, że
zawsze może być gorzej. Zbiorowe
przeżywanie ośmiela nas jednak,
pozwala wygłaszać coraz bardziej fry-
wolne tezy, bo zawsze jest szansa, że
znajdzie się ktoś, kto je poprze. Gru-
pa ekshibicjonistów skumulowana
w dość znanym serwisie społeczno-
ściowym o nazwie „Facebook” posta-
nowiła ostatnio kolektywnie uczcić
pewien dramat. Dramat był na tyle
duży, że odgórnie ogłoszono nawet
czas zbiorowego smutku. Ekshibicjo-
niści zareagowali błyskawicznie – ob-
razkami w formacie jpg. z wirtualną
wstążką w stosownym, smutnym
kolorze. Przeciwnicy ekshibicjoni-
Żyjemy w XXI wieku – takie stwier-
dzenie może stać się początkiem
rozważań na jakikolwiek temat,
a jednocześnie być uniwersalnym
wytłumaczeniem wszystkich niedo-
ciągnięć, o jakie ludzie oskarżają
siebie nawzajem. Nowe stulecie zde-
cydowanie wrzuciło na moralny luz.
Fin de siècle, dewaluacja, deprecja-
cja, postmodernizm i inne naukowe
i pseudonaukowe terminy, które
przebojem wdarły się do współcze-
snego języka, zdecydowanie ułatwia-
ją Ci życie. Możesz sobie pozwolić na
wszystko – zawsze ktoś wytłumaczy
Cię „subiektywnym punktem widze-
nia” bądź też równie enigmatycznym
„to zależy”. Swoboda wypowiedzi,
jaką posiadasz plus jej anonimo-
wość, wcale nie spłyca Ci jednak
przeżywania świata. Wręcz przeciw-
nie, Drogi Czytelniku – wzbogaca je
i koloryzuje. Nie wiem jak Ty, ale ja
dostaję oczopląsu.
Zabawne jest to, że człowiek
może budować swoje poglądy i do-
określać je za pomocą jednego, nie-
wymagającego ruchu palca wska-
zującego. „Wkurzają mnie ludzie
w tramwaju” – klik. „Jak byłem mały,
to dłubałem w nosie” – klik. „Nie-
nawidzę komarów” – klik. Z takich
drobnostek układamy sobie nasze
wizerunkowe klocki. Nagle okazu-
je się, że wszystkie traumy, schizy
i inne bliżej nieokreślone skrzywienia
stów, dalej zwani ekshibicjonistami,
z jednakową błyskawicznością odpo-
wiedzieli. „Nienawidzę czarnych wstą-
żek” – klik. „Obłuda” – klik. Kliknięcia
są łatwiejsze niż refleksja. Myśl zabie-
ra więcej czasu niż ruch wskazującym
palcem. Spokój sumienia zostaje jed-
nak zachowany – obie grupy wyrazi-
ły swoje zdanie. Mijają dni, a temat
powoli się wyczerpuje. Na miejsce
ciętych ripost wkrada się ogólne znie-
smaczenie. I jeszcze większa frywol-
ność, no bo ileż można tracić czasu
na wyrazy szacunku. „Ja też chcę być
pochowany/a na Wawelu!” – klik.
8.505 ekshibicjonistów chce spocząć
w Krakowie (stan na 14. kwietnia).
Jest nas tak wielu, więc to nie może
być głupie! Wirtualna odwaga cywil-
na jest naprawdę godna podziwu.
Jakiś czas temu zostałam fanem
dość znanego serwisu społecznościo-
wego. Dalej trzymam za niego kciuki
– jestem przekonana, że o ludziach
i świecie powie mi on więcej niż sam
Dalajlama. Wirtualny ekshibicjonizm
ma setki twarzy, które jak mozaika
układają się w jeden wielki znak za-
pytania. Cała prawda o nas – miliardy
głuchych kliknięć, powoduje jednak
u mnie coś w rodzaju intelektualne-
go refluksu. Znak zapytania rozmywa
się, a ja, zniesmaczona oczywiście,
otwieram przeglądarkę. „Wkurzają
mnie ludzie” – klik.
Ewa Orczykowska
Klik
47
Połowa kwietnia to niezmiernie fru-
strujący czas. Frustrujący i stresują-
cy. W każdej wolnej chwili myśli od-
pływają w stronę nieprzeczytanych
książek, nieobejrzanych filmów,
nęcących okrągłymi sentencjami
cytatów. Co rusz palce świerzbią,
aby odpalić komputer i otworzyć
plik tekstowy, dopisać kolejną myśl,
następne rewolucyjne zdanie, które
zamknie podjęty wątek, podsumu-
je go, bądź pozwoli na błyskotliwe
przejście do wątku następnego. Gdy
jednak siądzie się przed kompute-
rem i zacznie wpatrywać w bezna-
miętnie mrugającą pionową kreskę
kursora – wtedy kaplica. I znów: fru-
stracja i stres.
Tak właśnie wygląda pisanie
pracy magisterskiej w zaawansowa-
nym stadium. Wszystko przypomi-
na o konieczności jej dokończenia;
knysza z gyrosem, muzyka w pubie,
czy nawet – choć to trąci kiczem –
kształt chmurek na niebie. Wszę-
dzie czają się niedopowiedziane
wątki, przerwane myśli, rozmemła-
ne kwestie, które na pewno można
było opisać celniej i staranniej. Każ-
da doczytana książka pozostawia
za sobą niezatarte wrażenie kolej-
nej elementarnej i kluczowej dla
ujęcia tematu koncepcji, a co dru-
gie zdanie mogłoby się nadawać do
zacytowania w dawno już zamknię-
tym rozdziale. Każda rozmowa koń-
czy się nową, zaskakującą myślą,
która zrewolucjonizowałaby pracę
magisterską, gdyby nie to, że trze-
ba by ją pisać od nowa. Każdy rzut
oka na bibliografię uświadamia, ilu
rzeczy w niej jeszcze brakuje. A naj-
gorsze jest to, że jak już się siądzie
przy komputerze i wygospodaruje
trochę miejsca na uzupełnienie, to
nagle żadne z tych skojarzeń, myśli
czy pozycji jakoś nie chcą przyjść do
głowy.
W takich momentach człowiek
ma szczęście, jeśli pije; idzie bo-
wiem się napić i oczyścić głowę, by
dzień później móc na świeżo siąść
do komputera i pisać dalej. Ale na-
wet wtedy coś go paraliżuje. Jakiś
marazm koszmarny i niezrozumia-
ły, który nie pozwala mu się skupić
na dłużej, rozmywa tylko jego myśli
i sprawia, że trzy strony to absolut-
ne maksimum, jakie może wysma-
rować po całym dniu pisania. I nie
ma nawet siły, by je przeczytać raz
jeszcze, więc oddaje promotorowi
surowe rozdziały. A potem musi słu-
chać o karygodnych błędach, jakie
popełnia w – zdawałoby się – obie-
cującej pracy magisterskiej.
Jeśli zaś człowiek nie pije, wte-
dy jest jeszcze gorzej.
W pewnej chwili zaczyna oszu-
kiwać samego siebie, sztucznie
powiększając objętość pracy magi-
sterskiej poprzez większe interlinie
między przypisami, dodawanie nu-
merów stron czy inne justowanie
śródtytułów. Zwykle jest to jednak
działanie daremne; zza rogu cały
czas bowiem łypie okiem popeł-
niony niegdyś z nadmiaru ambicji,
bezlitośnie szczegółowy konspekt,
który – co gorsza – został już przez
promotora przyklepany i zatwier-
dzony. Nie godzi się go ograniczać,
bo wtedy powstaje ryzyko, że temat
pracy będzie niekompletny, że coś
istotnego gdzieś umknie i będzie
potem wywleczone na obronie.
Człowiek zaciska więc zęby i pisze.
Słowo po słowie, linijka po linijce.
Brnie do przodu, choć końca nie
widać. I z rozrzewnieniem i zazdro-
ścią patrzy na tych, którzy jeszcze
nie muszą pisać (albo już napisali).
Dlatego na częste frustrujące i stre-
sujące pytanie, które brzmi: „Jak
magisterka?”, odpowiada z wymu-
szonym uśmiechem i wzruszeniem
ramion (w duchu przeklinając roz-
mówcę). Ale odpowiada. A odpo-
wiedź jego niezmiennie brzmi tak
samo: „Się pisze”
Michał Wolski
„Się pisze”
48
Pierwszy start tego sezonu zapowiadał, że jedynym stałym słowem, jakiego będzie można używać w kontekście Formuły 1 będzie NUDA. Opinie o braku ekscytujących wydarzeń na torze można było usłyszeć w każdym zakątku świata interesującym się sportami motorowymi. Wykluczenie możli-wości tankowania i zmiana ilości punktów przyznawanych za poszczególne miejsca na mecie miały zdecydowanie obniżyć jakość wyścigów dla potencjalnego zwykłego odbiorcy. Kibiców miały czekać godziny przed telewizorami spędzone na bezmyślnym wpatrywaniu się w ekran, uprzyjemniane chwi-
lami poświęcanymi na zrobienie herbaty czy też wyjście do toalety.
Organizatorzy wyścigów spodzie-
wali się takiego obrotu sprawy,
dlatego prześcigali się w wymyśla-
niu sposobów na odpędzenie nudy
i sprawienie, że przeciętny kibic bę-
dzie podziwiał swoich ulubionych
zawodników z otwartymi ustami,
nie mogąc oderwać wzroku od te-
lewizora.
Pomysłów na uatrakcyjnienie
wyścigów było kilka. Jeszcze przed
sezonem pojawiła się idea startów
w odwrotnej kolejności do miejsc
zajętych w poprzednim Grand Prix.
Niby pomysł niegłupi, bo przecież
najlepsi kierowcy mają największe
umiejętności, a i bolidy niczego so-
bie, co za tym idzie – największą
możliwość wyprzedzania. Można by-
łoby oczekiwać dużej rotacji miejsc,
zapierających dech pojedynków
i jeszcze ciekawszych zderzeń pro-
wadzących do wykluczeń z wyścigu.
Koncepcja niewątpliwie wydaje się
być warta przyjrzenia jej się bliżej,
jednak jak się okazuje – tylko po-
zornie. Wprowadzenie jej w życie
zostałoby najprawdopodobniej
określone najbardziej naiwną decy-
zją w historii Formuły 1. Wyobraźmy
sobie taką sytuację. Przypuśćmy, że
pierwsze Grand Prix w sezonie – GP
Bahrajnu – wygrał, tak jak to było
w rzeczywistości, Fernando Alonso.
Drugi był Felipe Massa, trzeci Le-
wis Hamilton. Przed nami wyścig
w Australii. Wszyscy trzej panowie
pojawiają się na starcie, w odpo-
wiednich miejscach, odwrotnych do
zajętych pozycji. Przed dwoma za-
wodnikami Ferrari (Alonso i Massa)
i reprezentantem McLarena (Hamil-
ton), ustawia się ponad dwudziestu
kierowców z mniejszym doświad-
czeniem, gorszymi samochodami
i ogromną chęcią przekroczenia
mety przed najlepszymi. Każdy chce
pokazać klasę i zaprezentować jak
największą łatwość w poruszaniu
się po torze, więc główną ich ambi-
cją jest: nie dać się wyprzedzić. Jak
łatwo można się domyślić, wyścig
zmienia się w konkurs polegający na
zablokowaniu jak największej ilości
przeciwników. Możliwe, że Alonso,
Massa i Hamilton przesunęliby się
o kilka pozycji w górę, ale tak racjo-
nalnie na to patrząc – czy by im się to
opłacało? Im więcej bolidów wyprze-
dzą, tym będzie im trudniej w kolej-
Wcale nie tak nudno
Źródło: WikipediaCommons
49
nym wyścigu. Może więc najlepszą
opcja byłoby przemęczenie się na
ostatnich pozycjach i start z począt-
kowych za tydzień? Może rozważniej
byłoby dać się wyprzedzać, w nadziei
na dojechanie do mety na ostatnim
miejscu? I w końcu, co z kierowca-
mi, którzy wypadną z trasy i nie po-
wrócą na tor? Teoretycznie powinni
startować jako pierwsi, przecież nie
zdobyli żadnych punktów, ba, nawet
nie dojechali do mety. Każdy kierow-
ca będący w środku stawki bez moż-
liwości awansu na lepszą pozycję,
mógłby zgłosić awarię hamulców,
problemy z zawieszeniem czy brak
przyczepności i grzecznie zjechać do
boksu wiedząc, że za tydzień do zaję-
cia dobrej pozycji wystarczy umiejęt-
nie blokować przeciwników.
Drugą proponowaną przez
ekspertów opcją było dokładanie
dodatkowego balastu najlepszym
kierowcom. Teoretycznie najlepszy
w klasyfikacji miałby przystępować
do wyścigu z dziesięcioma nadpro-
gramowymi kilogramami. Jako że
siła i atrakcyjność Formuły 1 opiera
się w tym momencie przede wszyst-
kim na sprawności bolidów i zmniej-
szeniu ich masy w celu podniesienia
prędkości, to rozwiązanie również
wydaje się bezsensowe. Kierowcy
musieliby jeść jeszcze mniej, chud-
nąć jeszcze więcej, a biedny Robert
Kubica, i przede wszystkim jego
kolega z Renault – Witalij Pietrow
(najwyżsi i zarazem najciężsi kie-
rowcy w stawce) popadliby w ano-
reksję i zostali zastąpieni ludźmi,
których wzrost nie przekracza 160
centymetrów.
Bez cienia wątpliwości skryty-
kowałam dwa pomysły na uatrak-
cyjnienie wyścigów. Mam oczy-
wiście nadzieję, że żaden z nich
nie będzie miał odzwierciedlenia
w rzeczywistości. Ciągle jednak
słyszę falę narzekań, że Formuła 1
jest nudna, w wyścigach nic się nie
dzieje, a niedzielna kolejność koń-
cowa ustalana jest już w sobotnich
kwalifikacjach. Na dodatek teraz,
gdy zniesiono możliwość tankowa-
nia, jakiekolwiek rotacje na torze
są mało prawdopodobne. Ale czy
na pewno?
Moim zdaniem, o ile pierwsze
tegoroczne Grand Prix mnie znudzi-
ło, kolejne zdecydowanie sprostały
moim oczekiwaniom. Wyścigi są
tak skonstruowane, że każdy kie-
rowca ma szanse na zwycięstwo,
a rotacja miejsc, zarówno w czasie
Źród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
50
się w okolicach podium (2. w Bah-
rajnie i 4. w Malezji), co powinno
napawać nas optymizmem. Jak
się okazuje, bolid Renault, mimo
przedsezonowych problemów finan-
sowych, nie jest wcale taki zły (co
mają wspólnego kłopoty finansowe
Renault z tym, czy bolid jest dobry
czy nie?) Bolid był przed tegorocz-
nym sezonem tworzony „pod” Kubi-
cę, dostosowany do niego, jako że
Kubica okazał się najlepszy w swojej
grupie. To jest właściwa przyczyna
„bycia dobrym”, jeżeli chodzi o bo-
lid. Samo Renault może być dobre
albo nie, ale dopóki samochód nie
jest budowany pod danego kierow-
cę, można zapomnieć o jego wygra-
nych), a Kubica czuje się w ekipie
na tyle dobrze, by zapewniać o po-
myślnej przyszłości. Można oczywi-
ście liczyć na to, że jak to ostatnio
słychać w mediach, Polak przejdzie
do Ferrari, ale z drugiej strony, po
co? Za nami dopiero kilka wyści-
gów, przed nami ogromne emocje
w kolejnych. Miejmy nadzieję, że
nowe zasady (zarówno tegoroczny
system punktacji, jak i zabronione
zjazdy na tankowanie) potwierdzą,
że mój optymizm jest uzasadniony.
Oby nie wiało nudą.
Katarzyna Łazarska
pojedynczego wyścigu, jak i na po-
dium w różnych wyścigach, jest bar-
dzo duża. Przemawiać za tym może
fakt, że w każdym z dotychczaso-
wych trzech startów na pierwszym
stopniu podium stawał inny kierow-
ca. Warto też dodać, że jedynym za-
wodnikiem, który na pudle pojawił
się dwa razy był Felipe Massa (2.
w Bahrajnie, 3. w Malezji) , jednak
nawet on nie powtórzył zajętego
miejsca. Dzięki takiej postawie ża-
den z zawodników nie wysunął się
znacząco na prowadzenie w klasyfi-
kacji generalnej, a różnica między
pierwszym właśnie Brazylijczykiem,
a siódmym Robertem Kubicą wy-
nosi zaledwie 9 punktów. Trzeba
przyznać, że przy nowym systemie
punktacji jest to liczba niewielka.
W związku z wprowadzonymi zasa-
dami, pierwszy na mecie otrzymuje
aż 25 punktów, czyli aż o 15 więcej
niż w ubiegłych sezonach i o 7 wię-
cej niż zajmujący drugie miejsce.
Różnice powinny więc powiększać
się i przy kilku wygranych jednego
kierowcy z rzędu dać mu mistrzo-
stwo już w połowie sezonu. Na
szczęście tak nie jest, a nowy sys-
tem punktacji umożliwia szybkie
nadrabianie strat w razie jednora-
zowej wpadki.
Na koniec jeszcze jedna rzecz,
która pozwala spoglądać na ten
sport bardziej przychylnym okiem.
Oczywiście mowa o Robercie Kubi-
cy, bo patriotycznego spojrzenia nie
mogło zabraknąć. Po pierwszym
nieudanym starcie Polak utrzymuje
Źród
ło: w
ww
bmw
saub
er.c
om.p
l
51
Piłkarz, o którym dziś piszę te słowa,
jest moim rówieśnikiem, a więc po-
chodzi z rocznika 1984. Od małego
przejawiał niesamowity talent i smy-
kałkę do strzelania bramek. Wystarczy
powiedzieć, iż w wieku 16 lat został
królem strzelców rodzimej ligi. Nie-
stety, Desmond Fa’aiuaso, bo o nim
mowa, urodził się w dalekim Samoa.
Choć może zdobycie snajperskiej ko-
rony tej ligi nie jest osiągnięciem na
miarę wygrania Ligi Mistrzów, choćby
i azjatyckiej, jednak młody Des jed-
nak z pewnością miał potencjał być
najlepszym. Rok później Fa’aiuaso
debiutuje w narodowej kadrze i zdo-
bywa w niej bramki na zawołanie. Gdy
ma zaledwie 18 lat, zostaje kapita-
nem pierwszej reprezentacji Samoa
i jej najlepszym graczem. Występuje
także w reprezentacji młodzieżowej,
która bierze udział w eliminacjach
do MMŚ. W meczu z faworyzowaną
Nową Zelandią w 6. minucie meczu,
dzierżący dumnie opaskę kapitana
Fa’aiuaso, pokonuje Glenna Mossa
i sensacja wisi na włosku. Niestety, ry-
wale zdołali przed końcem spotkania
strzelić dwa gole. Do 78. minuty jed-
nak to Samoa tryumfowało za spra-
wą swego genialnego kapitana.
Sam Des został wybrany jednym
z najlepszych zawodników tamtych
eliminacji i wzbudził zainteresowanie
swoją osobą. Mówiono o kontrakcie
w Newcastle United, jednak okazało
się, iż chodziło jedynie o australijski
klub o tej nazwie. Jedynie – jednak
dla zawodnika z Samoa to przeważ-
Mieć talent i urodzić się w Europie, Ameryce Południowej czy nawet czarnej Afryce to szczę-ście. Zazwyczaj w wieku 16-18 lat biją się o Ciebie największe kluby, menedżerowie próbują na Tobie jak najwięcej zarobić, a media ogłaszają Cię – zależnie gdzie się urodziłeś – „no-
wym Pele”, „nowym Maradoną”, „nowym Van Bastenem” czy „nowym Rogerem Millą”. Jeśli jednak miałeś pecha urodzić się w kraju, którego skauci zachodnich klubów nie po-
trafiliby znaleźć na mapie, masz spory problem.
Talent przeklęty
Źródło: WikipediaCommons
52
nie i tak więcej niż szczyt marzeń.
Fa’aiuaso jednak nie przeniósł się do
najsilniejszej ligi Oceanii i pozostał
w domu. Bardzo młodo ożenił się
i spłodził dwójkę dzieci. Zamiast do
Newcastle, trafił do AS Pirae w lidze
Tahiti. Szło mu tam bardzo dobrze,
a jego klub o mało co nie wygrałby
oceanicznej Ligi Mistrzów.
Zawiedziony jednak brakiem
perspektyw na przyszłość, zawiesił
buty na kołku i zaczął uprawiać…
rugby. Ściślej mówiąc – jego siedmio-
osobowy wariant. Kiedy już przez dwa
lata Fa’aiuaso występował w narodo-
wej drużynie Samoa w tym sporcie,
przypomniano sobie o jego futbolo-
wej przeszłości. Wówczas to nowoze-
landzki klub YoungHeart Manawatu,
znany w regionie z tego, iż lubi spro-
wadzać piłkarzy z okolicznych wyse-
pek (graczem tego klubu był np. król
strzelców oceanicznych eliminacji do
MŚ 2010 – reprezentant Fidżi Osea
Vakatalesau), postanowił zmontować
sobie pacyficzny atak marzeń.
Jego podstawowymi elementa-
mi mieli być najlepszy bombardier
z Vanuatu – Seule Soromon oraz
właśnie Desmond Fa’aiuaso. Nasz
rugbysta na pierwszym treningu na-
ciągnął sobie jednak mięsień i przez
miesiąc nie był zdolny do gry. Na
szczęście w grudniu 2009 zdołał za-
debiutować w barwach nowego klu-
bu, partnerując Soromonowi w ata-
ku. Niestety, po dwóch spotkaniach
w pierwszej linii Fa’aiuaso ponownie
wypadł ze składu. Co ciekawe, od
kiedy Des znów znajduje się poza
drużyną, jego ekipa rozpoczęła tra-
giczną serię kilku porażek z rzędu
i znacząco spadła w ligowej tabeli.
W Manawatu wszyscy czekają na
w pełni sprawnego Fa’aiuaso, któ-
ry narzeka na zimny, w porównaniu
z Samoa, klimat w Nowej Zelandii
i to właśnie jego wini za mięśniowe
urazy. Mnie pozostaje jedynie mieć
nadzieję, iż bez wątpienia najbar-
dziej utalentowany gracz w historii
reprezentacji Samoa w końcu wróci
do zdrowia, formy i wszystkim tym,
którzy o nim zapomnieli, pokaże,
jak się strzela bramki. Przecież już
w swoim drugim występie w dorosłej
kadrze mając 17 lat, zdobył cztery
gole w samoańskich derbach z ame-
rykańskim terytorium o tej samej
nazwie…
Artur Karpiński
http://underdogfootball.wordpress.com/
Źródło: WikipediaCommons
53
Azjatycka uroda Parka czyni zeń po-
stać jeszcze bardziej hermetyczną
i bezemocjonalną. Nawet gdy oka-
zuje radość, kąciki jego ust tylko
nieznacznie unoszą się ku górze,
tworząc grymas trudny do zinterpre-
towania.
Przywykliśmy już do graczy czar-
noskórych, którzy rozpychają się po
szatniach i murawach największych
piłkarskich stadionów. Jak Drogba,
sięgających poziomów niebotycz-
nych, nieosiągalnych dla konstrukcji
zwyczajnych. Przyzwyczailiśmy się
do herosów atletycznych, szybkich
i zdeterminowanych. Za ich wkład
w rezultaty drużyn piłkarskich spły-
wa na nich zasłużony splendor.
Gdzieś pomiędzy nimi biega Ji-
Sung Park. Koreańskie 175 cm zja-
wiska. Ucieleśnienie transferowej
polityki Sir Alexa Fergusona. Nie spo-
sób znaleźć dla niego miejsce w me-
czowej jedenastce Chelsea, Barcelo-
ny, Realu, a nawet Interu Mediolan.
Nie przywykliśmy do azjatyckich
twarzy na europejskich boiskach.
Rozbijał się przez lat kilka po futbo-
lowych salonach Hidetoshi Nakata.
Prezentował coś więcej niż przecięt-
ne egzotyczne ciekawostki sprowa-
dzane w celach marketingowych.
Lecz nawet Japończyk był raczej kró-
lem reklamy i piłkarskich trików,
a nie magikiem zdolnym hipnoty-
zować tłumy. Atletyczni wyrobnicy,
jeden za drugim, przygniatali go
bezlitośnie do murawy lub do ławki
rezerwowych.
Pomiędzy tym wszystkim, gdy
obok toczyły się historie innych gra-
czy, rósł Park. Pił sok z żaby, żeby
dziś rechotać w rytm trybun skan-
dujących jego imię. Wartości odżyw-
cze tego eliksiru miały sprawić, że
Niedawno skończył 29 lat. Wolną przestrzeń, którą z trudem zdobywa, harując na boisku, traci łatwo, spacerując po galerii handlowej czy miejskim parku. Nic o nim nie wiemy. Życie osobiste Park Ji-Sun-
ga przypomina jego koreańskie spojrzenie. Jedno i drugie wydaje się być przepełnione pustką.
Mecz toczony w Parku
Źród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
54
kruchy i delikatny wówczas chłop-
czyk stanie się potężny.
Ji-Sung Park przez wzgląd na
swoją determinację i waleczność
dorobił się przydomku Three Lungs
Park. Koreańczyk nie jest graczem
pierwszego szeregu w Manchesterze
United, ale jego rzetelność, bezbłęd-
ność i niezawodność czynią z niego
postać wyjątkowo cenną.
Wydaje się, że Parka nie moż-
na nie lubić. Koreańczyk nie wadzi,
nie gwiazdorzy, nie narzeka. Gdy
musi czekać – czeka. Gdy Ferguson
nie korzysta z niego w meczach ze
Stoke i Hull, Koreańczyk ze spoko-
jem siedzi na ławce.
Symptomatyczny jest fakt, że
Fergie nie wpuszcza Parka na boisko
przy każdej okazji, ale za każdym
razem gdy Czerwone Diabły wygrać
muszą, kiedy grają najważniejsze
mecze w sezonie, wówczas Park
znajduje miejsce w pierwszej jede-
nastce. Gra jakby ucieleśniał stereo-
typowe cechy swojego narodu.
Nigdy nie zawodzi, nie błądzi,
nie sili się na rozwiązania nie tyle
niekonwencjonalne, co szalone. Jego
trzy płuca pracują bez przerwy, scho-
wany gdzieś za Rooney’em wykonuje
dobrą robotę. Nie ujawnia kreatyw-
ności, póki nie jest niezbędna. Czasa-
mi, jak w meczach z Milanem i Liver-
poolem, zapomina do czego został
stworzony. Czaruje, pokazuje kilka
sekund magii i po chwili znika w tłu-
mie. Goni, by przerwać kolejną akcję
rywali. Park jest prawdopodobnie
najlepszym graczem, o którego życiu
prywatnym nie sposób się cokolwiek
dowiedzieć. Być może dlatego, że za-
równo dla kibiców, jak i dla mediów
Park Ji-Sung momentami wydaje się
być nieważny. Statystyczne efekty
jego pracy nie powalają – mało bra-
mek i tyle samo asyst. Z jakiegoś
jednak powodu żaden „big match”
nie toczy się bez jego udziału.
Park gra trochę tak, jakby był
piłkarzem, z którym w szatni nikt
nie rozmawia. Jakby grający gdzieś
na przyszkolnym boisku Wayne,
Ryan i Rio zaprosili go do gry. Jakby
uczestniczył w zabawie tylko wtedy,
gdy jest niezbędny. W czasie każde-
go meczu zdaje się dopiero wkupy-
wać w grupę. Stara się z całych sił, by
nikt nie zarzucił mu braku umiejęt-
ności i chęci. Nie wychyla się nigdy.
Wyobrażam sobie, że Park toczy
w głowie swój własny mecz. On ciągle
gra jakby był w Seulu. Przenosi się
na chwile w rodzinne strony i zabie-
ra ze sobą cały świat. Nie ujrzysz na
jego twarzy strachu. On go nie zna.
Być może, tak jak w przegranym 1-2
meczu z Chelsea, daje z siebie zbyt
mało. Być może nie jest zdolny dać
już więcej. To nie ważne. To jest jego
mecz.
Grzegorz Frąc
Źród
ło: W
ikip
edia
Com
mon
s
55
Street Photo
Fot. Mariusz Rychłowski
Top Related