Złe towarzystwo

24

description

John Verdon: Złe towarzystwo Zdeprawowany świat bogaczy. Mroczne żądze. Niebezpieczne tajemnice Nowojorski detektyw Dave Gurney ma dwa tygodnie na rozwiązanie zagadki brutalnego morderstwa. Żeby to zrobić, musi odkryć pilnie strzeżone sekrety niebotycznie bogatych lekarzy, prawników i kolekcjonerów dzieł sztuki. Wszystkie tropy się jednak urywają. Komuś bardzo zależy, by prawda nie wyszła na jaw. Próbując połączyć elementy układanki, Gurney odkryje mroczny świat i nowe znaczenie słowa „żądza”.

Transcript of Złe towarzystwo

Kraków 2012

tłumaczenie Marcin Wróbel

JOHN VERDON

ZŁE TOWARZYSTWO

Kraków 2012

tłumaczenie Marcin Wróbel

JOHN VERDON

ZŁE TOWARZYSTWO

Tytuł oryginału: Shut Your Eyes Tight

Copyright © 2011 by John Verdon

Copyright © for the translation by Marcin Wróbel

Projekt okładki: Mario Arturo

Przygotowanie okładki do druku: Katarzyna Bućko

Opieka redakcyjna: Anna Małocha

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Adiustacja: Zuzanna Szatanik / d2d.pl

Korekta: Małgorzata Poździk / d2d.pl, Anna Woś / d2d.pl

Łamanie: Małgorzata Poździk / d2d.pl

ISBN 978-83-7515-200-5

www.otwarte.eu

Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30 -105 Kraków,tel. (12) 61 99 569

Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak,w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Dla Naomi

7

PrOlOg

Doskonałe rozwiązanie

Stojąc przed lustrem, z olbrzymią satysfakcją przyglądał się swojemu roześmianemu obliczu. Samo życie oraz własna inte­ligencja – chociaż nie, to musiało być coś więcej niż zwyczajna inteligencja – cieszyły go w tej chwili jak nic innego na świecie. Stan jego umysłu można by opisać jako „głębokie zrozumienie wszechrzeczy”. Tak właśnie było – głębokie zrozumienie wszech­rzeczy, znacznie wykraczające poza normalny zakres ludzkiej mądrości. Zachwycony trafnością tego określenia, które pojawi­ło się w jego myślach zapisane kursywą, wpatrywał się w swój coraz szerszy uśmiech. Czuł – dosłownie czuł – potęgę swego wejrzenia we wszystkie ludzkie sprawy, a ostatnie wydarzenia udowodniły empirycznie, że miał rację. Po pierwsze, najproś­ciej mówiąc: nie został złapany. Minęły już prawie dwadzieś­cia cztery godziny, a całkowity obrót planety wokół jej osi tyl­ko zwiększył jego poczucie bezpieczeństwa. Zresztą było to do przewidzenia, upewnił się przecież, że nie pozostawi żadnych śladów czy wskazówek, które umożliwiłyby jego namierzenie za pomocą logicznej dedukcji. I rzeczywiście, nikt go nie namierzył. Miał więc wszelkie podstawy, by przypuszczać, że pozbycie się tej aroganckiej zdziry było całkowitym sukcesem.

Definitywnie – o tak, „definitywnie” to najwłaściwsze sło­ wo – wszystko poszło zgodnie z planem. Było dokładnie tak, jak przewidywał, bez żadnych problemów i niespodzianek… nie licząc tego dźwięku. Chrząstka? Tak, to musiało być to, no bo co innego?

Fakt, że coś takiego pozostawiło tyle uporczywych wspomnień, nie miał absolutnie żadnego sensu. Być może siła i  trwałość tego wspomnienia wynikały bezpośrednio z jego nadnaturalnej wrażliwości. Spostrzegawczość musiała mieć swoją cenę.

Zapewne kiedyś i ten donośny trzask wyblaknie w jego pa­mięci – podobnie jak widok kałuży krwi, której właściwie już teraz nie pamiętał. Najważniejsze było zachowanie odpowied­niej perspektywy i pamięć o tym, że wszystko kiedyś mija. Każ­da zmarszczka na powierzchni wody wygładza się prędzej czy później.

Część I

MeksykańskI ogrodnIk

11

wiejska sielanka

Spokój wrześniowego poranka przypominał ciszę na po-kładzie łodzi podwodnej, w której wyłączono wszystkie sil-niki, by uniknąć namierzenia. Okolica tkwiła w całkowitym bezruchu, zmiażdżona niewidzialnym uściskiem olbrzymiego spokoju, takiego, jaki zapada na chwilę przed burzą, nieprze-widywalnego jak głębia oceanu.

Całe lato było dziwnie przygaszone, długotrwała posucha z wolna wysysała życie z traw i drzew. liście zaczęły już tracić swój zielony kolor na rzecz brązów i opadały w ciszy z gałęzi klonów i buków, co nie wróżyło kolorowej jesieni. Dave gur-ney wyszedł z kuchni na werandę i ogarnął spojrzeniem ogród z przystrzyżonym trawnikiem, oddzielający dom od porośnię-tych chaszczami pastwisk, które schodziły na brzeg stawu, się-gając wrót starej, czerwonej stodoły. Miał problemy z koncen-tracją i czuł się odrobinę nieswojo, a jego uwaga meandrowała pomiędzy grządką ze szparagami a niewielkim żółtym buldo-żerem stojącym za stodołą. Pociągnął z niechęcią łyk porannej kawy, która zdążyła już ostygnąć w ostrym powietrzu poranka.

Nawozić szparagi czy nie nawozić  – oto jest pytanie. A przynajmniej pierwsze z pytań związanych ze szparagami.

12

Jeśli odpowiedź będzie twierdząca, to pojawi się kolejna kwe-stia: nawóz luzem czy w workach? Jak informowały różne strony internetowe wskazane mu przez Madeleine, kompost był kluczem do sukcesu w hodowli szparagów, nie miał jed-nak pojęcia, czy powinien dołożyć nową warstwę do tej, którą rozsypał wiosną, czy też nie.

Przez całe dwa lata mieszkania w  Catskills z  połowicz-nym entuzjazmem próbował zaangażować się w  te wszyst-kie ogrodowo -domowe zajęcia, których Madeleine podjęła się z ogromnym zapałem, jednak jego wysiłki wciąż były podko-pywane przez kłopotliwe termity wyrzutów sumienia, zwią-zane nie tyle z kupnem tego właśnie domu wraz z dwudzie-stoma hektarami pięknie położonego terenu, ile z podjęciem w wieku czterdziestu sześciu lat decyzji o  rezygnacji z pra-cy w nowojorskiej policji i przejściu na emeryturę. Tym, co go najbardziej niepokoiło, było pytanie, czy nie za wcześnie zre-zygnował z policyjnej odznaki na rzecz obowiązków ogrod-nika i ziemianina.

Istniało kilka niepokojących wskazówek, które zdawały się sugerować, że tak właśnie było. Od momentu przeprowadzki na rajskie pastwiska nękał go przelotny tik w lewym oku. Po piętnastu latach od porzucenia nałogu, ku swojemu rozgory-czeniu i zaniepokojeniu Madeleine, ponownie zaczął od czasu do czasu popalać. Był też oczywiście temat, który oboje omi-jali jak słonia stojącego pośrodku salonu – jego własna decy-zja, by pomimo trwającej od roku emerytury zaangażować się zeszłej jesieni w straszliwą sprawę Mellery’ego.

Tylko cudem udało mu się wtedy przeżyć, Madeleine też została narażona na niebezpieczeństwo, a w tej krótkiej chwili absolutnej jasności umysłu, który zetknął się ze śmiercią, czuł przez moment olbrzymią motywację, by całkowicie poświęcić się przyjemnościom wiejskiego życia. Takie krystalicznie czy-ste refleksje na temat tego, jak powinno wyglądać twoje życie, mają jednak zabawne właściwości – jeśli nie potrafisz się ich

13

kurczowo trzymać każdego dnia, bardzo szybko zaczynają blaknąć. Chwila olśnienia jest tylko chwilą. Bez zaangażowa-nia szybko staje się czymś w rodzaju ducha, coraz słabszym powidokiem, gasnącym powoli aż do chwili, gdy pozostaje po nim pojedyncza dysharmonijna nuta w melodii twojego życia.

Samo zrozumienie tego procesu, jak odkrył gurney, nie było magiczną receptą na jego powstrzymanie – to właśnie dlatego jedyne, na co się mógł zdobyć w stosunku do uro-ków sielankowej idylli, to połowiczny entuzjazm. Takie po-stępowanie zwiększało jeszcze rozziew pomiędzy nim a żoną. Nie był pewien, czy ktokolwiek może się naprawdę zmienić, a – co ważniejsze – czy on sam kiedykolwiek będzie gotów na taką zmianę. W chwilach depresji czuł się mocno zniechęco- ny własnym sztywnym i konserwatywnym myśleniem oraz podejściem do życia.

Wystarczyło zresztą spojrzeć na całą sytuację ze spycha-czem. Kupił ten niewielki, używany pojazd pół roku temu, tłu-macząc Madeleine, że dla właściciela dwudziestu hektarów lasu i  łąk oraz półkilometrowej polnej drogi takie narzędzie może okazać się nader przydatne. Dzięki temu zakupowi mógł przecież dokonać niezbędnych napraw i ulepszeń. Ona zaś od samego początku widziała w nim hałaśliwy, cuchnący spali-nami symbol jego niezadowolenia z okolicy, w której się zna-leźli, z tego, że musieli opuścić miasto i przenieść się w góry, oraz przykład jego obsesji kontrolowania wszystkiego, łącz-nie z przyrodą, którą chciał przekształcać na obraz i podo-bieństwo własnego umysłu. raz tylko wspomniała przelotnie o swoich obiekcjach, pytając, dlaczego nie potrafi zaakcepto-wać tego, co ich otacza, jako cudownego daru, który im ofia-rowano, i koniecznie musi to poprawiać.

Stojąc przy szklanych drzwiach, przypomniał sobie z nie-pokojem ten komentarz, słysząc jej delikatnie podniesiony głos w swoim umyśle, podczas gdy prawdziwa Madeleine odezwała się tuż za jego plecami:

14

– Jest jakaś szansa, że naprawisz do jutra hamulce w moim rowerze?

– Przecież powiedziałem, że to zrobię. – Upił kolejny łyk kawy, odruchowo krzywiąc usta. Napój był ohydnie zimny. rzucił okiem na stary zegar stojący na sosnowym kredensie. Miał jeszcze godzinę do jednego z gościnnych wykładów, któ-re wygłaszał czasem na stanowej uczelni policyjnej w Albany.

– Powinieneś się kiedyś ze mną wybrać – rzuciła Madeleine, tak jakby dopiero teraz przyszło jej to do głowy.

– Chętnie  – to była jego zwyczajowa odpowiedź na jej okazjonalne zaproszenia, by towarzyszył jej w  rowerowych wycieczkach po pofałdowanych polach i  lasach zachodniej części Catskills. Odwrócił się w jej stronę. Stała w drzwiach ubrana w  znoszone getry, workowaty sweter i  czapeczkę z daszkiem poplamioną farbą. Nagle poczuł, że musi się do niej uśmiechnąć.

– Co? – zdziwiła się, przechylając głowę na bok. – Nic. Czasem sama jej obecność wpływała na niego tak kojąco,

że jego umysł momentalnie wyzbywał się wszystkich popląta-nych, negatywnych myśli. Należała do tego rzadkiego rodzaju kobiet, które wyglądały doskonale, nie przywiązując praktycz-nie żadnej wagi do swojego wyglądu. Zrobiła kilka kroków i stanęła tuż obok, spoglądając na zewnątrz.

– Jeleń znów się dobrał do ziarna dla ptaków – jej głos zdradzał, że raczej ją to bawi, niż złości.

Po drugiej stronie trawnika stały trzy wyraźnie przekrzy-wione, drewniane karmniki dla ptaków. Patrząc w tamtą stro-nę, uświadomił sobie, że do pewnego stopnia podziela uczucia Madeleine w stosunku do jelenia i niewielkich szkód jakie wy-rządził – co było o tyle dziwne, że ich opinie na temat buszu-jących aktualnie w karmniku wiewiórek, które dobierały się do ziarna, były całkowicie rozbieżne. Jego zdaniem te niespokojne, szybkie i agresywne zwierzęta kierowane jakimś obsesyjnym

głodem, charakterystycznym dla gryzoni, umierały z ochoty, by pożreć każdą okruszynę pożywienia, jaka istniała na ziemi.

Jego uśmiech gdzieś zniknął. Przyglądał im się z  lekkim napięciem, które – jak sam podejrzewał w chwilach samokry-tyki – stało się jego odruchową reakcją na zbyt wiele sytuacji. Napięcie to wynikało z błędnych decyzji, jakie podjął w swoim małżeństwie, i podkreślało różnice między nim a Madeleine. W jej oczach wiewiórki były fascynującymi, sprytnymi i za-radnymi stworzeniami, wzbudzającymi podziw swoją ener-gią i zdeterminowaniem. Kochała je, jak większość rzeczy na świecie. On zaś najchętniej by do nich strzelał.

No, może nie do końca strzelał, nie tak, żeby pozabijać czy okaleczyć, ale porządny huk z wiatrówki powinien je na tyle wystraszyć, że porzucą karmniki i powrócą do lasów, gdzie jest ich miejsce. Zabijanie nigdy nie było jego ulubionym sposo-bem rozwiązywania problemów. Przez te wszystkie lata w no-wojorskiej policji, ćwierć wieku w wydziale zabójstw, gdzie musiał sobie radzić z brutalnymi facetami z brutalnego miasta, nigdy nie musiał wyciągać pistoletu, poza rzadkimi wizytami na strzelnicy, i nie miał najmniejszego zamiaru tego zmieniać. Tym, co motywowało go przez tak wiele lat do pracy w policji, na pewno nie był urok broni i oferowanych przez nią zwodni-czo prostych rozwiązań.

Uświadomił sobie, że Madeleine przygląda mu się tym zaciekawionym, oceniającym spojrzeniem, domyślając się zapew ne po napiętych mięśniach wokół jego szczęki, co są-dzi na temat wiewiórek. Już miał odpowiedzieć na ten akt jas-nowidzenia, próbując jakoś usprawiedliwić własną wrogość wobec tych szczurów z puszystymi kitami, kiedy przerwał mu dzwonek telefonu – a właściwie to dwa dzwonki, ponieważ jednocześnie usłyszał sygnał aparatu stacjonarnego, dobiega-jący z jego gabinetu, oraz pobrzękiwanie komórki leżącej na kuchennym blacie. Madeleine pospieszyła do gabinetu, a on sięgnął po swój telefon.

16

Bezgłowa panna młoDa

Jack Hardwick był wrednym, irytującym cynikiem z załza-wionymi oczami, który pił zbyt wiele i  traktował życie jak mało zabawny dowcip. rzadko wzbudzał w kimś zaufanie i miał zaledwie kilku entuzjastycznych wielbicieli. gurney był przekonany, że gdyby Hardwick pozbył się podejrzanych motywacji swoich działań, to nie zostałyby mu żadne inne.

Z drugiej strony jednak uznawał go za jednego z najinte-ligentniejszych i najbardziej przenikliwych detektywów, z ja-kimi kiedykolwiek miał okazję pracować. To właśnie dlatego, gdy usłyszał jego ochrypły głos rozbrzmiewający ze słuchawki przyłożonej do ucha, ogarnęły go mieszane uczucia.

– Czołem, Davey!gurney zmarszczył brwi. Nikt nie pozwalał sobie na to, by

mówić do niego Davey, i  jego zdaniem raczej nie powinien sobie na to pozwalać, co oczywiście, jak przypuszczał, było powodem, dla którego Hardwick zdecydował się na to szcze-gólne zdrobnienie.

– Co mogę dla ciebie zrobić, Jack?Ogłuszający śmiech detektywa był jak zawsze w równym

stopniu irytujący co pozbawiony znaczenia.

17

– Pracując przy sprawie Mellery’ego, wciąż marudziłeś, że musisz wstawać razem z kurami. Tak sobie pomyślałem, że sprawdzę, czy to prawda.

W przypadku rozmów z Hardwickiem zawsze należało się liczyć z tym, że będzie przez dłuższą chwilę zwlekał, zanim przejdzie do interesującego go tematu.

– Czego chcesz, Jack? – Ty naprawdę masz na tej swojej farmie jakieś srające po

kątach kurczaki, czy to „wstawanie z kurami” to tylko taka mądrość ludowa?

– Czego chcesz, Jack? – A niby dlaczego miałbym czegoś chcieć? To już nie można

sobie ot tak zadzwonić do starego kumpla? – Daruj sobie tego starego kumpla i mów, o co ci chodzi. – Jesteś taki oziębły – policjant ponownie parsknął śmie-

chem. – Taki niedostępny. – Słuchaj, nie zdążyłem jeszcze nawet wypić drugiej

kawy. Jeśli w  ciągu pięciu sekund nie przejdziesz do rze-czy, to odkładam słuchawkę. Pięć… cztery… trzy… dwa… jeden…

– Ktoś załatwił pannę młodą na jej własnym weselu. Po-myślałem, że cię to zainteresuje.

– Dlaczego miałbym się tym interesować? – A niby jaki policjant z wydziału zabójstw nie zaciekawił-

by się czymś takim? Powiedziałem, że ktoś ją załatwił? Powi-nienem raczej powiedzieć, że ktoś ją rozwalił. Maczetą.

– Ale ja jestem na emeryturze. – Odpowiedzią był przeciąg- ły śmiech. – Nie żartuję, Jack. Naprawdę odszedłem.

– Tak, jak wtedy, kiedy rzuciłeś się do rozwiązywania spra-wy Mellery’ego?

– To była chwilowa odskocznia. – Czyżby? – Posłuchaj, Jack… – powoli zaczynał tracić do niego cierp-

liwość.

18

– Dobra. rozumiem. Jesteś na emeryturze. A teraz daj mi dwie minuty, żebym mógł ci opowiedzieć o tym, jakie masz tu możliwości.

– Na litość boską, Jack… – Tylko dwie cholerne minuty. Dwie. Jesteś tak kurewnie

zajęty masowaniem swoich obwisłych piłeczek golfowych, że nie możesz poświęcić odrobiny czasu staremu partnerowi?

– Nigdy nie byliśmy partnerami. – Złośliwy przytyk znów pobudził tik w jego lewej powiece.

– Jak możesz tak mówić, do cholery!? – Pracowaliśmy przy kilku sprawach. Nie byliśmy partne-

rami. – Chcąc zachować szczerość, musiałby jednak przyznać, że łączyła go z Hardwickiem pewna wyjątkowa więź, którą na-leżało uszanować. Pracując przed dziesięcioma laty w dwóch oddalonych o setki kilometrów okręgach nad różnymi elemen-tami tego samego dochodzenia w sprawie zabójstwa, niezależ-nie od siebie odkryli kolejne szczątki jednej z ofiar, posiekanej na kawałki. Tego rodzaju zbiegi okoliczności potrafią dopro-wadzić do powstania dziwnych, silnych relacji pomiędzy de-tektywami.

– To dasz mi w końcu te dwie minuty czy nie? – w głosie Hardwicka pojawiła się żałośnie błagalna nuta.

– Dawaj – poddał się w końcu gurney. – Jesteś najwyraźniej bardzo zajęty, więc pozwól, że od

razu przejdę do rzeczy – policjant momentalnie wrócił do swo-jego klasycznego stylu mówienia, kojarzącego się ze straga-niarzem dotkniętym rakiem gardła. – Chcę ci oddać ogromną przysługę. Jesteś tam jeszcze?

– Mów szybciej. – Niewdzięczny draniu! No dobra, już mówię. Cztery mie -

siące temu doszło do szokującego morderstwa. Zepsuta bo-gata panienka decyduje się na ślub z  modnym psychiatrą, leczącym znane osobistości, a podczas przyjęcia weselnego, które odbywa się w fikuśnej rezydencji pana młodego, zostaje

19

zabita przez pracującego tam ogrodnika, który odcina jej gło- wę maczetą i ucieka.

gurney przypomniał sobie nagłówki brukowców, które naj-prawdopodobniej miały związek z tą sprawą: „Z kościoła do krwawej łaźni!”, „Bezgłowa panna młoda!”. Czekał, aż Hard-wick dokończy swoją historię. Zamiast tego policjant kaszlnął z takim impetem, że gurney musiał odsunąć słuchawkę od ucha.

– Jesteś tam jeszcze? – spytał w końcu Hardwick. – Ta. – Milczysz jak trup. Powinieneś co dziesięć sekund wy-

dawać jakiś cichy pisk, żeby ludzie mieli pewność, że wciąż żyjesz.

– Jack, po jaką cholerę ty właściwie do mnie zadzwoniłeś? – Chcę ci dać najlepszą sprawę w twoim życiu. – Nie jestem już gliniarzem, twoja propozycja nie ma sensu. – Chyba zacząłeś tracić słuch na starość. Ile ty w końcu

masz lat? Czterdzieści osiem czy osiemdziesiąt osiem? Posłu-chaj, bo jeszcze nie powiedziałem ci najważniejszego. Córka jednego z najbogatszych neurochirurgów na świecie wycho-dzi za skandalizującego modnego psychiatrę, który pojawił się kiedyś nawet u Oprah. godzinę później, otoczona przez jakieś dwieście osób, puka do szopy ogrodnika. Trochę już w siebie wlała i chce go zaprosić do wzniesienia ślubnego toastu. Kie-dy przez dłuższą chwilę nie wraca, mąż posyła kogoś, żeby ją sprowadził, ale drzwi do szopy są zamknięte, a w środku panuje cisza. Wtedy pojawia się mąż, szanowny pan doktor Scott Ashton, i zaczyna dobijać się do drzwi. Żadnej odpo-wiedzi. Zdobywa gdzieś klucz, wchodzi do środka i znajduje żonę siedzącą nadal w ślubnej sukni, ale już bez głowy. Wi-dzi otwarte okno na tyłach budynku, a po ogrodniku ani śladu. Chwilę później na miejscu są prawie wszyscy gliniarze z okrę-gu. Jeśli się jeszcze nie zorientowałeś: to są naprawdę wpły-wowi ludzie. Sprawa ląduje w wydziale dochodzeniowym,

20

a dokładniej na moim biurku. Początek jest prosty: musimy znaleźć ogrodnika. Później wszystko zaczęło się komplikować. To nie był taki sobie zwyczajny ogrodnik, a pan doktor trakto-wał go jak swojego protegowanego. Hector Flores, bo tak się nazywał, był nielegalnym meksykańskim imigrantem. Ashton przyjął go do pracy i błyskawicznie zorientował się, że facet jest bardzo rozgarnięty, naprawdę inteligentny. Zaczął popy-chać go do nauki i w ciągu dwóch lub trzech lat Hector stał się bardziej kimś w rodzaju jego ulubieńca niż gościem od grabie-nia liści. Praktycznie został członkiem rodziny. Wygląda na to, że ciesząc się tym statusem, zdołał nawet poderwać żonę jed-nego z sąsiadów Ashtona. Bardzo interesująca postać, ten pan Flores. Po zabójstwie zapadł się pod ziemię, razem ze wspo-mnianą żoną sąsiada. Jedyny ślad, jaki po nim pozostał, to za-krwawiona maczeta, którą znaleźliśmy jakieś sto pięćdziesiąt metrów w głąb lasu.

– Jak się to wszystko skończyło? – Nijak. – To znaczy? – Mój błyskotliwy kapitan, pamiętasz chyba roda rodri-

gueza, ma własny pogląd na tę sprawę.gurney przypomniał sobie z obrzydzeniem wspomnianego

kapitana. Dziesięć miesięcy temu, pół roku przed zabójstwem opisanym przez Hardwicka, zaangażował się nieoficjalnie w śledztwo prowadzone przez stanowy wydział dochodzenio-wy, znajdujący się wtedy pod dowództwem ambitnego służ-bisty rodrigueza.

– Uważa, że należy przesłuchać każdego Meksykanina w promieniu pięćdziesięciu kilometrów i grozić mu tak długo, aż doprowadzi nas do Floresa. gdyby to nie zadziałało, po-winniśmy zwiększyć obszar przesłuchań do stu kilometrów. Chciał posłać wszystkich, absolutnie wszystkich ludzi do tej roboty.

– Nie zgodziłeś się?

21

– Istniały jeszcze inne ślady, które warto było zbadać. Cał-kiem możliwe, że Hector nie był tym, za kogo się podawał. Coś w tej sprawie śmierdzi.

– Co się stało dalej? – Powiedziałem rodriguezowi, że ma nasrane w głowie. – Serio? – po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy gurney

się uśmiechnął. – Naprawdę. Odsunięto mnie od sprawy i przekazano ją

Blattowi. – Blatt!? – samo wymówienie tego nazwiska przypominało

próbę przełknięcia grudy nadgniłego jedzenia. Bez wątpienia w całym wydziale dochodzeniowym Arlo Blatt był jedynym detektywem bardziej irytującym niż rodriguez. Jego postawę można było opisać słowami jednego z ulubionych wykładow-ców gurneya: „uzbrojona ignorancja, gotowa do bitwy”.

– Tak – kontynuował Hardwick. – Blatt zrobił dokładnie to, czego chciał rodriguez, i nie osiągnął żadnego efektu. Minęły cztery miesiące i wiemy mniej, niż wiedzieliśmy na początku. Zastanawiasz się pewnie teraz, co to ma wspólnego z tobą.

– Tak, przemknęło mi to pytanie przez głowę. – Matka panny młodej jest wybitnie niezadowolona. Podej-

rzewa, że ktoś próbuje uwalić śledztwo. Nie ufa rodriguezowi, a Blatta uważa za idiotę. Ty natomiast jej zdaniem jesteś praw-dziwym geniuszem.

– Co? – Odwiedziła mnie w zeszłym tygodniu, równe cztery mie-

siące po zabójstwie, pytając, czy jest jakaś szansa, żebym wró-cił do prowadzenia tej sprawy, albo czy mogę nad nią pracować w tajemnicy przed innymi. Poinformowałem, że mam zwią-zane ręce i że nie jest to zbyt rozsądny pomysł. Już i tak miałem wystarczająco na pieńku z resztą wydziału, powiedziałem jej jednak, że przypadkowo mam osobisty kontakt z jednym z naj-bardziej utytułowanych detektywów w historii nowojorskiej policji, który po niedawnym odejściu na emeryturę wciąż jest

22

pełen animuszu i z wielką chęcią pokaże jej, jak zabrać się do tej sprawy od innej strony niż Blatt i rodriguez. Co lepsze, mia-łem też przy sobie zupełnie przypadkiem ten uroczy artykulik z „New Yorkera”, w którym opisano, jak poradziłeś sobie ze sprawą Satanistycznego Mikołaja. Jak cię tam nazwali… Super-gliną? Kobieta była pod wrażeniem.

gurney skrzywił usta. Przez głowę przemknęło mu kilka sprzecznych odpowiedzi. Jego milczenie najwyraźniej dodało Hardwickowi odwagi.

– Umiera z pragnienia, żeby się z tobą spotkać. Zapomnia-łem też chyba wspomnieć, że jest przepiękna. Ma cztery dychy na karku, ale nie wygląda na więcej niż trzydzieści dwa lata. Jasno stwierdziła, że pieniądze w tym wypadku nie mają dla niej żadnego znaczenia, więc możesz rzucić dowolną cenę. Myślę, że nawet dwie stówy za godzinę nie będą żadnym prob-lemem, choć oczywiście nie wierzę, że może cię zmotywować coś tak przyziemnego, jak pieniądze.

– Skoro już przy tym jesteśmy, to jaką ty masz motywację? – Pragnienie sprawiedliwości?  – udawana niewinność

w jego głosie sprawiała naprawdę komiczne wrażenie. – Po-moc rodzinie przechodzącej przez piekło? rozumiesz chyba, że strata dziecka to jedna z najgorszych rzeczy na świecie?

gurney zamarł. Samo wspomnienie o utracie dziecka wciąż potrafiło zaburzyć rytm jego serca. Minęło już piętnaście lat od chwili, gdy czteroletni wówczas Danny wybiegł na ulicę, ale smutek, o czym David sam się przekonał, nie był czymś, co można było przetrwać, ruszając po jakimś czasie dalej. Wbrew różnym idiotycznym powiedzonkom, żal tak napraw-dę przychodził falami, rozdzielonymi okresami obojętności, zapomnienia i zwyczajnego życia.

– Jesteś tam jeszcze?gurney burknął coś w odpowiedzi. – Chcę pomóc tym ludziom jak tylko umiem – oznajmił

Hardwick. – A poza tym…

– Poza tym – przerwał mu błyskawicznie David, odsuwając na bok te ogłupiające wspomnienia – jeśli się w to zaanga-żuję, na co aktualnie nie mam najmniejszej ochoty, to rodri-guez dostanie świra. A jeśli uda mi się czegoś dowiedzieć, on i Blatt wyjdą na idiotów, prawda? Czyżby to był jeden z twoich powodów?

– Patrzysz na to w jakiś pojebany sposób – odchrząknął Hardwick. – A chodzi przecież o pogrążoną w żałobie matkę, której nie satysfakcjonują wyniki policyjnego dochodzenia, co zresztą jest w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że Blatt i jego ekipa przesłuchali chyba wszystkich Meksykanów w ca-łym okręgu i gówno im z tego wyszło. Ona potrzebuje praw-dziwego detektywa, a ja postanowiłem dać ci szansę.

– To wspaniale, Jack, ale nie jestem prywatnym detekty-wem.

– Na litość boską, Davey, porozmawiaj z nią tylko. O nic więcej cię nie proszę. Idź i pogadaj. Jest osamotniona, zra-niona, piękna i ma mnóstwo kasy do wydania. I mogę ci przy-siąc, że kryje się w niej coś naprawdę dzikiego.

– Jack, to naprawdę ostatnia rzecz, jakiej mi teraz potrzeba… – Wiem, wiem, jesteś szczęśliwie żonaty, zakochany w swo-

jej żonie, bla, bla, bla… W porządku, nie ma sprawy. Być może nie chcesz też skorzystać z okazji, aby udowodnić, jakim dup-kiem jest rodriguez. Mogę to zrozumieć. Ale ta sprawa jest SKOMPlIKOWANA – nadał temu słowu takie brzmienie, jakby było najlepszym z możliwych przymiotników. – Ma dziesiątki warstw, to pieprzona cebula.

– I co z tego? – Jesteś przecież mistrzem świata w obieraniu cebuli, naj-

lepszym, jakiego kiedykolwiek znałem.