świerzop - Zespół Szkół Ogólnokształcących nr 2 w ... · Jagoda Bobrowska, Obudź się, s....
Transcript of świerzop - Zespół Szkół Ogólnokształcących nr 2 w ... · Jagoda Bobrowska, Obudź się, s....
świerzop gimnazjalne pismo internetowe Tarnów, marzec 2015, nr 2 (8)
Zdziwienie, zaskoczenie to początek zrozumienia. To
specyficzny i ekskluzywny sport i luksus intelektuali-
stów. Cały otaczający nas świat jest dziwny i cudow-
ny, jeśli nań spojrzeć szeroko otwartymi oczami.
Dlatego też dla starożytnych symbolem Minerwy
była sowa, ptak, którego oczy są zawsze szeroko
otwarte, jak gdyby w niemym zdziwieniu.
(José Ortega y Gasset )
BO SCHODY DO DZIWIENIA
SĄ
Arystoteles twierdził, że cała filozofia
powstała ze zdziwienia. Inni myśliciele,
na przykład Lew Szestow, upierali się,
że człowiek zaczyna naprawdę myśleć
dopiero wtedy, kiedy cierpi. A więc -
filozofia z cierpienia. A ona powstała
pewno i z jednego, i z drugiego; czło-
wiek myśląc, stawia pytania i dziwi się,
że nie ma na nie odpowiedzi.
Z twórczego zdumienia wyrasta cała
sztuka i poezja. Iwaszkiewicz napisał
kiedyś, że być poetą, to znaczy pozo-
stawać przez całe życie w swoim dzie-
cięcym pokoju. Bo zdziwienie dziecka
jest najprawdziwsze, najbardziej au-
tentyczne i najszczersze. Poeta, który
wszystko wie i nie dziwi się światu,
jest poetą martwym.
Czy my jeszcze umiemy się dziwić?
Czymkolwiek: pięknem, brzydotą, głu-
potą, podłością, … schodami?
TEMAT NUMERU:
2
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
KIEDY SIĘ DZIWIĆ PRZESTANĘ …
Kiedy się dziwić przestanę
Gdy w mym sercu wygaśnie czerwień
Swe ostatnie, niemądre pytanie
Nie zadane, w połowie przerwę
Będę znała na wszystko odpowiedź
Ubożuchna rozsądkiem maleńkim
Czasem tylko popłaczę sobie
Łzami tkliwej i głupiej piosenki
By za chwilę wszystko zapomnieć
Kiedy się dziwić przestanę
Kiedy się dziwić przestanę
Będzie po mnie
Kiedy się dziwić przestanę
Zgubię śpiewy podziemnych strumieni
Umrze we mnie co nienazwane
Co mi oczy jak róże płomieni
Dni jednakim rytmem pobiegną
Znieczulone, rozsądne, żałosne
Tylko życia straszliwe piękno
Mnie ominie nieśmiałą wiosną
Za daleko jej będzie do mnie
Kiedy się dziwić przestanę
Kiedy się dziwić przestanę
Będzie po mnie
(…)
Jonasz Kofta
W NUMERZE POLECAMY:
1. Marek Ciesielczyk, Zdziwienie w polityce, s. 4-5
2. Wanda Komorowska, Natura – zagadki i tajemni-
ce, s. 6-8.
3. Ekscentrycy, prowokatorzy, dziwolągi; oprac. red.,
s. 9– 12.
4. Filmowe schody, oprac. red., s. 17– 19.
5. Michał Kosiba, Schody do nieba, s. 20 –22.
6. Artur Oratowski, Droga na szczyt, s. 25– 26.
7. Julia Mytnik, Schody do nieba, s. 26.
8. Jagoda Bobrowska, Obudź się, s. 27– 28.
9. Wiktor Niemczura, Po schodach, s. 28—33.
10. Sandra Bryg, Przygoda życia, s. 33 34.
11. Adrian Potocki, Schodami z piekła, s. 34 –42.
12. Aleksandra Dziurok, Sześciostopniowe schody, s.
42—44.
13. Antoni Chudy, Żelazna skrzynia, s. 45 –46.
14. Antonina Tymczyszyn, Schody, s. 46 –52.
15. Gabriela Ślusarczyk, Ars moriendi—Sztuka umiera-
nia, s. 53.
REDAKCJA GIMNAZJALNEGO PISMA IN-
TERNETOWEGO „świerzop”:
Red. naczelny: Gabriela Ślusarczyk; zastępcy red.
nacz.: Dominika Łabno, Wiktoria Hudyka. Zespół
redakcyjny: Wiktoria Krzyszkowska, Brygida Tucka,
Sandra Bryg, Gabriela Płachno, Aleksandra Dziurok.
Opieka: Jerzy Olszewski.
Materiały prosimy przesyłać na adres:
3
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Stan psychiczny osoby, która początkowo sądziła, że jakieś zdarzenie nie może (nie powin-
no, nie ma prawa) wystąpić, ale później stwierdziła, że ono wystąpiło. Zdziwienie może być
również udziałem psa, co widać poniżej. I nie należy się temu dziwić.
ZDZIWIENIE
M: zdziwienie
D: zdziwienia
C: zdziwieniu
B: zdziwienie
N: zdziwieniem
Ms: zdziwieniu
W: zdziwienie
Zdziwienie - na przy-
kład: bezbrzeżne, bez-
graniczne; niezmierne;
bolesne, niemiłe, nie-
przyjemne, przykre;
duże, głębokie, naj-
większe, niemałe,
ogromne, prawdziwe,
spore, wielkie, wyraź-
ne; niekłamane, nie-
skrywane; narastające,
rosnące; dziecinne;
głośne; lekkie, łagodne,
najmniejsze; radosne,
uprzejme; szczere;
niejakie, pewne; obo-
jętne; specjalne; uda-
ne; nasze; ogólne, po-
wszechne…
Zdziwienie: «stan
osoby, która się
zdziwiła»
(por. http://
sjp.pwn.pl/sjp/)
NA OKŁADCE: GRAFICZNA ALU-
ZJA DO MINISTER-
STWA DZIWNYCH
KROKÓW MONTHY
PYTHONA
Monty Python, grupa
Monty Pythona,
Pythoni - zespół
twórców i gwiazd
telewizyjnego serialu
komediowego Lata-
jący cyrk Monty Py-
thona, założony pod
koniec lat 60. XX
wieku w Anglii. W
skład grupy wchodzi-
li: Graham Chapman,
John Cleese, Terry
Gilliam
Monty Python stworzył
swój własny, niepowta-
rzalny styl, mniej lub bar-
dziej udanie naśladowany
przez kolejne pokolenia
komików na całym świe-
cie. W swoich skeczach
Pythoni brawurowo ko-
rzystaliz absurdalnych sko
jarzeń, chętnie przebierali
się za rozmaite postacie
(bardzo często - kobiece),
wykorzystywali animowa-
ne wstawki, zazwyczaj
tworzone techni-
ką kolażu ze starych
zdjęć. W ich programach
często zaburzona by-
ła chronologia, a poszcze-
gólne skecze połączone
były za pomocą nieocze-
kiwanych, nonsensownyc
hscenek. Choć wiele z ich
skeczów wydaje się być
czystym wygłupem, duża
ich część jest jednocze-
śnie kpiną z brytyjskiego
społeczeństwa.
Pracownicy Minister-
stwa Dziwnych Kro-
ków w czasie wyko-
nywania obowiązków
zawodowych
4
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
ZDZIWIENIE
W POLITYCE
DR MAREK CIESIELCZYK
Marek Ciesielczyk – doktor politologii Uniwersytetu w Monachium, wykła-
dowca sowietologii w University of Illinois w Chicago, pracownik naukowy European University Institute we Flo-
rencji oraz Instytutu Studiów Sowietologicznych w Bonn, autor pierwszej książki w języku polskim na temat KGB,
b. dyrektor Centrum Polonii w Brniu, Redaktor naczelny pisma i portalu „Prawdę mówiąc”, odznaczony
na wniosek Prezesa IPN Krzyżem Wolności i Solidarności.
Analizując historię polityki (nie tylko zresztą w Polsce), można dojść do wniosku, iż nic już
nas nie powinno dziwić. Czasami jednak - odruchowo niemalże - wpadam w zdziwienie -
nie tyle z powodu działań polityków, lecz ludzi, którzy ich wybierają na prezydentów, po-
słów, radnych etc., czym wyrażają (lub nie) swą aprobatę dla działań tychże polityków.
Jak to było możliwe, iż w kraju (podobno?) katolickim
na pierwszego Prezydenta RP wybrany został (jednym
głosem przewagi) komunista, generał odpowiedzialny
za wcześniejsze zniewolenie Polski? Jak to możliwe, iż
następne wybory (w państwie środkowoeuropejskim,
pod koniec XX wieku!) wygrał człowiek (co prawda
wówczas jeszcze "legenda"), który publicznie chwalił
się, iż nie przeczytał w życiu ani jednej książki? Jak to
w końcu możliwe, iż kolejnym prezydentem został
znowu b. komunista, który publicznie (na ważnej im-
prezie państwowej) zataczał się pijany?
Czyż nie można być zdziwionym, że kilka lat temu, na
pytanie: Kogo uważasz za najwybitniejszego Polaka XX
wieku? - większość ankietowanych Polaków odpowie-
działa nie - Jan Paweł II czy też Józef Piłsudski - lecz....
Edward Gierek, odpowiedzialny m.in. za tzw. „ścieżki
zdrowia” organizowane w 70. latach dla robotników
polskich.
Potężne zdziwienie wywołać może to, iż Jerzy Buzek
najpierw przegrał z kretesem wybory, a jego formacja
polityczna rozpadła się po przeprowadzeniu fatalnych
"reform" w Polsce, a następnie (zaledwie kilka lat
później) otrzymał największą liczbę głosów w Polsce w
wyborach do Parlamentu Europejskiego. Czym to wy-
tłumaczyć?
To swego rodzaju cholesterol historyczny (za duże
spożycie masła lub jajek /sic!/). Ludzie w Polsce szyb-
ko zapominają, iż dany polityk skompromitował się
już w przeszłości i ponownie na niego głosują, a do-
kładniej mówiąc na partię, która wystawia go na ja-
kiejś liście wyborczej. To absurdalne zachowanie wy-
borców wynika także (ale to temat na inny artykuł) z
funkcjonującej w Polsce obecnie - "najgłupszej na
świecie ordynacji wyborczej" - jak ją kiedyś określił
profesor Zbigniew Brzeziński, b. doradca ds. bezpie-
czeństwa narodowego prezydenta USA Jimmy Carte-
ra. To nie my tak naprawdę wybieramy posłów, lecz
kacyk partyjny, wstawiając kandydatów na partyjną
listę wyborczą.
Jak to możliwe, iż prezydent 100-tysięcznego miasta
w środku Europy, w rzekomo "demokratycznym" pań-
stwie prawa, należącym do Unii Europejskiej głównym
historykiem tegoż grodu w czasie obchodów równej
rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości (z
udziałem Prezydenta RP) uczynił byłego oficera komu-
nistycznej Służby Bezpieczeństwa, pracującego w tym
samym wydziale SB, co mordercy księdza Popiełusz-
ki? Jak to możliwe, iż ten b. esbek może prezentować
swoje poglądy na falach diecezjalnej rozgłośni radio-
wej?
Ciąg dalszy s.5
5
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Jak to możliwe, iż do dnia dzisiejszego prokuratura nie
ustaliła, kto jest odpowiedzialny personalnie za skanda-
liczny remont, a następnie remont remontu i ponowny
remont remontu remontu głównej ulicy 100-
tysięcznego miasta w Małopolsce?
Czy nie może dziwić, iż ponad 800 mieszkańców tego
miasta zagłosowało na kandydata na radnego, który
wcześniej był jego prezydentem, a teraz jest oskarżony
o korupcję i - sądząc po wyroku skazującym współo-
skarżonych - zostanie wkrótce uznany winnym? Został
wybrany radnym, a wkrótce, gdy zostanie skazany za
korupcję, straci mandat radnego, zaś 100-tysięczne
miasto ponownie stanie się "słynne" w całej Polsce tak
jak to już miało miejsce wiele razy w przeszłości (np. z
powodu unieważnienia wyborów samorządowych, wy-
dania zakazu przeklinania na ulicach czy też akcji zdra-
pywania gumy do żucia z chodników).
Jak to możliwe, że jednym z najważniejszych doradców
prezydenta tegoż miasta został mianowany człowiek,
który kilka tygodni później został zmuszony do rezygna-
cji z tego stanowiska, gdy okazało się, że może być
współodpowiedzialny za nieprawidłowości (by użyć
eufemizmu) w gminie, w której wcześniej był wójtem, a
prezydent musiał o tym przecież już wcześniej wiedzieć,
skoro wiedział np. piszący te słowa?
Zdziwienie nasze wywołują zdarzenia, zachowania poli-
tyków czy też ich wyborców, z którymi mamy do czynie-
nia ze względu na działanie wspomnianego wyżej chole-
sterolu historycznego. Jak temu zapobiec? Być może
wystarczy spożywać mniej masła i jajek...
Marek Ciesielczyk
Dziwny jest ten świat,
gdzie jeszcze wciąż
mieści się wiele zła.
I dziwne jest to,
że od tylu lat
człowiekiem gardzi człowiek.
Dziwny ten świat,
świat ludzkich spraw,
czasem aż wstyd przyznać się.
A jednak często jest,
że ktoś słowem złym
zabija tak, jak nożem.
Lecz ludzi dobrej woli jest więcej
i mocno wierzę w to,
że ten świat
nie zginie nigdy dzięki nim.
Nie! Nie! Nie!
Przyszedł już czas,
najwyższy czas,
nienawiść zniszczyć w sobie.
Protest song (pieśń protestu) – rodzaj piosenki z nurtu muzyki zaan-
gażowanej, której wymowa jest manifestem skierowanym przeciw
jakiemuś zjawisku społecznemu lub politycznemu, np. prze-
ciw wojnie lub biedzie.
Protest song jest często rodzajem muzyki tworzonej spontanicznie,
ale w ostatnich czasach wywodzi się ze wszystkich gatunków muzycz-
nych, łącznie z punkiem i rapem. Piosenki takie stają się popularne
szczególnie w czasach społecznych rozdźwięków i wśród zaniedba-
nych grup społecznych. Protestują one przeciwko niesprawiedliwości,
dyskryminacji rasowej, wojnie, globalizacji, inflacji, nierównościom
społecznym itp.
Pierwszą polską piosenką uznaną za protest song jest „Dziwny jest
ten świat” Czesława Niemena. Utwór ukazał się w pierwszym autor-
skim albumie kompozytora i poety z roku 1967
Czesław Niemen, właściwie Czesław Juliusz Niemen-Wydrzycki (ur. 16 lutego 1939 w Starych Wasiliszkach, zm. 17
stycznia 2004w Warszawie) – polski kompozytor, multiinstrumentalista, piosenkarz i autor tekstów piosenek.
Por.: wikipedia.org/wiki/Czesław_Niemen
6
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Katarzyna Kozyra, Piramida zwierząt, 1993
Ciąg dalszy s.7
Czy jest jeszcze coś w przyrodzie, co może was zadziwić? Od niepamiętnych czasów ludzie starali się
dociec, dlaczego coś jest takie, jakie jest i że coś się dzieje akurat w ten sposób a nie w inny. Nasz
rozum na widok czegoś niezrozumiałego starał się znaleźć logiczną przyczynę obserwowanego zja-
wiska. Oczywiście te wyjaśnienia stawały się coraz bliższe prawdy wraz z rozwojem nauki. Ale tak
dobrze nie ma, nie wszystko zostało jak do tej pory wyjaśnione. Nawet w naszym codziennym życiu.
Dla tych, którzy kochają podróże, nasza planeta ma wiele
zadziwiających rzeczy do odkrycia. Mogą to być niesa-
mowite miejsca, takie jak: Grobla Olbrzyma w Irlandii
Północnej (ogromne masy skały wulkanicznej zastygnię-
te w formie regularnych wielościanów), The Wave w
USA (malownicze formacje piaskowców, aż żal, że
dziennie może je zobaczyć zaledwie 20 osób), Salar de
Uyuni w Boliwia (pustynia, gdzie zamiast piasku jest sól,
mają na niej hotel w który w całości wykonany jest z blo-
ków solnych), Oko Sahary (lub Oko Afryki) w Maureta-
nii (zjawisko geologiczne o średnicy aż 50 kilometrów, którego genezy nie udało się do tej
pory jednoznacznie wyjaśnić naukowcom), nawet słynne Blue Hole niedaleko Belize (lej kra-
sowy utworzony w obrębie Morza Karaibskiego. Jego średnica ma 300 metrów, głębokość -
ponad 120 metrów). Aż chciałoby się zobaczyć to na
własne oczy! A zwierzęta i rośliny? Tu też nie brakuje
dziwactw. Do takich ciekawych zwierząt zaliczę np.: ry-
ba-kleks (blobfish - podobno najsmutniejsze z ziemskich
stworzeń, jej mięśnie stanowi w znacznej mierze galare-
towata masa o gęstości niewiele mniejszej niż gęstość
wody), nosacz sundajski (małpa z wyjątkowo dużym no-
sem i wystającym brzuszkiem), palczak madagaskarski
(dość brzydka małpiatka, w dodatku jedyny współcze-
śnie żyjący przedstawiciel rodziny palczakowatych), ambystoma meksykańska (drapieżny
płaz, wygląda „kosmicznie”), i wiele, wiele innych. Wielu z nich nie chciałoby się nawet po-
głaskać, ale inne….Rośliny też bywają zadziwiające. Można tu dla przykładu wymienić choć-
by trupi kwiat(sam kwiat o średnicy około jednego metra, nie wytwarza własnych korzeni i
liści, przywabia zapylające go owady zapachem padliny), Eucalyptus deglupta (barwa kory
przypomina tęczę – żółta, brązowa, fioletowa, błękitna,
ruda, czekoladowa, pomarańczowa i zielona – jednocze-
śnie). Pierwsza ładna, ale zapach…..(fu!), a druga jakby
malarz wylał na nią paletę z farbami.
Naturalne zjawiska przyrodnicze też bywają zadziwiają-
ce, np.: w górach zobaczyć można rzadkie widmo Broc-
kenu. Zjawisko pierwszy raz zaobserwowane zostało w
niemieckich górach Harz, na szczycie Brocken (stąd na-
zwa).
NATURA - ZAGADKI I TAJEMNICE
WANDA KOMOROWSKA
7
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Ciąg dalszy s.8
Powstaje, gdy stoi się na linii pomiędzy chmurami, znajdującymi się poniżej obserwatora, a
wschodzącym słońcem. Cień zostaje znacznie wydłużony i rzucony na chmury. Tęczowa otoczka
wokół postaci wytwarza się na skutek załamania promieni słonecznych w kropelkach wody wy-
stępujących w obłoku. Najdziwniejsze jest to, że widmo Brockenu może zaobserwować jedynie
osoba, której cień został rzucony na chmurę, nikt inny! Wiedzieliście, że występują księżyco-
we tęcze? Zjawisko, jak sama nazwa wskazuje, powstaje dzięki światłu odbijanemu przez po-
wierzchnię Księżyca. Jest ona bardzo trudna do dostrzeżenia ze względu na ograniczone możli-
wości widzenia człowieka w ciemnościach (aparat z długim czasem naświetlania może ją uchwy-
cić). Cała masę dziwnych rzeczy można zaobserwować podnosząc jeszcze wyżej głowę i patrząc
w nocne (bezchmurne) niebo.
Astronomia dostarcza nam całą gamę zadziwiających
obserwacji i analiz, np.: gwiazdy migoczą, ponieważ
spoglądamy na nie poprzez drgające ponad Ziemią
powietrze. Aby dotrzeć do Ziemi z najbliższej od nas
gwiazdy – Proxima Centauri – światło musi lecieć po-
nad 4 lata. Wedle współczesnych szacunków około
4% zbadanych gwiazd ma przynajmniej jedną planetę.
Wszystkie 8 planet Układu Słonecznego stanowi
mniej niż 1% masy Słońca. Największa planeta – Jo-
wisz jest tak duża, że zmieściłaby w sobie pozostałe 7 planet wraz z ich księżycami. Nie wiem
czy wiecie, ale Słońce przyciąga Księżyc z siłą 2 razy większą niż Ziemia. Dlaczego więc Księ-
życ nie spada na Słońce? Częściowym wyjaśnieniem tego faktu jest to, że Księżyc krąży wokół
Słońca poruszając się ruchem złożonym. Czy wiecie, że mimo tego, że mamy zimę jesteśmy naj-
bliżej Słońca (oczywiście jest tak tylko w przypadku półkuli północnej). To wie już na pew-
no zdecydowana większość, jednak wyjaśnię- odległość od Słońca ma niewielki wpływ na tem-
peraturę Tak to wszystko jest ciekawe, ale wracając na nasze szkolne podwórko na lek-
cjach też możemy czasem trochę być zaskoczeni. Np. na lekcji fizyki w niektórych eksperymen-
tach ze światłem fizycy zauważyli, że „światło + światło = ciemność”. Dzieje się tak w zjawisku
interferencji. Na szczęście nie spotykamy się z tym często w życiu codziennym, gdyż trzeba było
by przysłowie „najciemniej jest zawsze pod latarnią’’ zmienić na „najciemniej jest zawsze pod
dwoma latarniami”.Zjawisko to można zaobserwować tylko za pomocą światła spójnego np. lase-
rowego. Efekt ten związany jest z nakładaniem się dwóch fal światła, podczas którego dwie na-
kładające się fale wygaszają się.
Na zakończenie propozycja eksperymentu: zamarzanie cieczy.
Czy zastanawialiście się kiedyś, co szybciej zamarznie - woda zimna czy gorąca?
Zdecydowana większość was na pewno pomyśli, że trzeba by najpierw schłodzić wodę i dopiero
potem ją zamrozić. Aczkolwiek niecierpliwi, którzy będą chcieli od razu zamrozić wodę bez ich
wcześniejszego chłodzenia uzyskają szybciej
pożądany efekt. Na waszą wodę zadziała efekt
Mpemby, zgodnie z którym ciecz cieplejsza za-
marza szybciej niż ciecz chłodniejsza. Sam od-
krywca zjawiska tak opowiada o swoim odkry-
ciu: "Nazywam się Erasto B. Mpemba i chciał-
bym opowiedzieć wam o moim odkryciu. W
1963 roku, kiedy byłem w trzeciej klasie szkoły
średniej w Magambie w Tanzanii, często robi-
łem sobie lody.
8
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Chłopcy w szkole robili to następująco: gotowali mleko, słodzili je, mieszali, chłodzili do
temperatury pokojowej i wstawiali do zamrażalnika lodówki.
Pewnego dnia zakupiłem mleko od miejscowej sprzedawczyni i zacząłem je gotować. Jed-
nak inny chłopiec, który też kupił mleko, obawiał się, żeby mu nie zabrakło miejsca w lo-
dówce, osłodził swoje mleko, zamieszał, szybko przelał do naczyńka i wstawił do zamra-
żarki. Ja z obawy, by nie przepadło mi ostatnie naczyńko do lodów, nie czekałem już na
wystudzenie mleka i wstawiłem je gorące do zamrażarki. Po upływie półtorej godziny wró-
ciliśmy z kolegą do lodówki i stwierdziliśmy, że moje mleko zamarzło, podczas gdy jego
było gęstą cieczą niezamrożoną. Spytałem mojego nauczyciela do fizyki, dlaczego tak się
stało, a on mi odpowiedział, że to niemożliwe. Nazwał mój eksperyment 'fizyką Mpemby'.
Po jakimś czasie powtórzyłem eksperyment. Wziąłem dwie zlewki po 50 cm3 każda, jedną
napełniłem zimną wodą z kranu, a drugą gorącą wodą z bojlera i wstawiłem obie zlewki do
zamrażalnika lodówki w pracowni. Po godzinie wróciłem, żeby zobaczyć, co się stało.
Okazało się, że nie cała woda zamarzła, ale w zlewce, w której była uprzednio gorąca wo-
da, było więcej lodu niż w tej, w której była zimna woda."
Naukowcom do dzisiaj sprawia trudność wyjaśnienie tego efektu. Może więc komuś
z nas się to uda? A z innej strony patrząc Mpemba był zaledwie w trzeciej klasie szkoły
średniej odkrył zjawisko, nad którym już ponad 50 lat łamią sobie głowy fizycy na całym
świecie. Może my zaobserwujemy coś niezwykłego? Jak widać, pomimo zaawansowanych
technologii, ery lotów kosmicznych oraz szeroko pojętego poznania otaczającego nas świa-
ta, są jeszcze zjawiska, których ludzkości nie udało się wyjaśnić.
Wanda Komorowska
dziwią się kuropatwy co chodzą parami
wszystkie na plotki schodzące się wrony
lipcowe gwiazdozbiory Rak i Lew na niebie
panny po ślubie co nie chcą być same
filozof z bzikiem bo odnalazł żonę
bekas co gwiżdże stale dwie sylaby
dziwi się księżyc sam na sam ze sobą
że Bóg jest jeden
i nigdy samotny
Ks. JAN TWARDOWSKI
ZDZIWIENIE
Świnia i niedźwiedź, nawet gdy się dziwią - gwizdać nie potrafią.
(Władysław Grzeszczyk)
WISŁAWA SZYMBORSKA
TRZY SŁOWA
NAJDZIWNIEJSZE
Kiedy wymawiam słowo Przyszłość,
pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości.
Kiedy wymawiam słowo Cisza,
niszczę ją.
Kiedy wymawiam słowo Nic,
stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym nie-
bycie.
9
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Czasopismo „The Guardian” sporządziło listę najdziwniejszych dzieł sztuki. Weszło do niej 10 najbar-
dziej nietypowych, szokujących i najczęściej surrealistycznych prac różnych artystów, subiektywnie
wybrane przez redaktorów brytyjskiego dziennika.
Surrealiści w latach 1920-1930 uważali, że rewolucje za-
czynają się w snach. Inspirowani pracami ojca psychoa-
nalizy Zygmunta Freuda, starali się oni tworzyć sztukę
wychodzącą z nieświadomości. „Telefon-homar” Dalego
jest charakterystycznym przykładem sztuki surrealistycz-
nej. Jest to klasyczny obiekt „ready-made”, wykonany
przez połączenie elementów normalnie nie związanych ze
sobą, co powoduje nieoczekiwany efekt. Dali wierzył, że
takie obiekty mogą ujawnić sekretne nieświadome pra-
gnienia. Homary i telefony miały silne konotacje seksual-
ne dla Dalego, a za pomocą „Telefonu-homara” zdaniem
artysty można „zadzwonić do marzenia” . Salvador Dali, Telefon-homar, źródło: Tate
1.Salvador Dalí. Telefon-homar (1936)
2. Damien Hirst, Fizyczna niemożliwość śmierci w umyśle istoty żyjącej
Damien Hirst, Fizyczna niemożliwość śmierci w
umyśle istoty żyjącej, źródło: Saatchi
Instalacja brytyjskiego artysty współczesnego Da-
miena Hirsta przedstawia martwego rekina zatopio-
nego w dużym akwarium (ponad 4 m), wypełnionym
formaliną. W przestrzeni galerii ta praca rodzi pewny
efekt surrealistyczny: przez perspektywę refrakcji na
szklanej gablocie, pojawia się złudzenie ruchu, rekin
wydaje się gapić i przesuwać się ku widzom.
3. Colossus Konstantyna (ok. IV wiek)
Gigantyczne szczątki posągu cesarza Konstantyna, zachowane w Muzeum Ka-
pitolińskim w Rzymie, od wieków wzbudzają podziw, zainteresowanie, a nawet
przerażenie nie tylko widzów, ale też artystów. W XVIII wieku Henry Fuse-
li namalował portret artysty, „przytłoczonego” ogromem marmurowej ręki Kon-
stantyna. A w 1950 roku artysta Robert Rauschenberg sfotografował swojego
towarzysza Cy Twombly stojącego przed olbrzymią relikwią.
Ciąg dalszy s.10
EKSCENTRYCY, PROWOKATORZY, DZIWO-
LĄGI ...
10
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
4. Joan Miró. Object (1936)
Joan Miró. Object, źródło: Moma
Kataloński wizjoner Joan Miró stworzył kwintesencję
obiektu surrealistycznego, kiedy połączył dziwaczne
„skarby pirata”, wśród których znaleźli się papuga,
noga kobiety w pończochach, mapa, kapelusz i wa-
hadło. Ta niewątpliwie surrealistyczna praca jest peł-
na magii i tajemnicy, które zmuszają do otwarcia
umysłu i przyjęcia rzeczy niezwykłych.
5. Robert Rauschen-berg. Monogram (1955/59)
Robert Rauschenberg, Monogram, źródło:
Moderna Museet
Kiedy Robert Rauschenberg w trakcie chodzenia po antykwariatach Nowego Yorku znalazł wypcha-
nego kozła, artysta nie mógł zignorować mitologicznych skojarzeń: w starożytnej Grecji satyry z no-
gami kozła gonili nimfy wzdłuż brzegów; a w sztuce chrześcijańskiej sam diabeł jest często przedsta-
wiony jako mający cechy kozła (najczęściej rogi). Rausenberg skończył tę pracę wepchnąwszy kozła
w oponę, jak w jakimś kosmicznym akcie seksualnym. W wyniku tego wyszło dzieło, uważane za
jeden z najdziwniejszych ready-madów wszechczasów.
6. Meret Oppenheim. Moja pielęgniar-ka (1936)
Meret Oppenheim w pełni wykorzystywała idee surrealizmu (m.in.
łączenie absurdu z zaskoczeniem). Na przykład, artystka znako-
micie przedstawiła filiżankę, spodek i łyżkę pokryte futrem jako
symbol przyjemności. Podobnie seks i jedzenie połączyły się w
pracy Oppenheim pt „Moja pielęgniarka”. Oppenheim przedstawia
parę białych butów na wysokim obcasie, podane na srebrnej tacy
jako pyszny posiłek dla fetyszysty.
Ciąg dalszy s.11
11
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
7. Giorgio de Chirico, Pieśń miłosna (1914)
De Chirico Pieśń miłosna, źródło: Mo-
ma
Prawdopodobnie pierwsze surrealistyczne obiekty pojawiły
się w obrazach melancholijnych nowoczesnych pomieszczeń
i tajemniczych zabytków Giorgia de Chirico, które zostały
stworzone jeszcze przed pierwszą wojną światową. W
„Pieśni miłosnej”, czerwona rękawica gumowa wisi bezsen-
sownie obok głowy antycznego posągu z marmuru. Zderza-
nie i konfrontowanie przedmiotów znanych z potocznego
doświadczenia w takie zbijające z tropu sąsiedztwa wydają
się służyć przedstawieniu czegoś, co sam de Chirico określał
jako „metafizyczny” świat.
8. Max Klinger. Rękawiczka (1881-1898)
W serii akwafort Klinger opowiada o marzeniach sennych młodego artysty, zakochanego w nieznajo-
mej kobiecie. Głównym motywem narracji jest zagubiona rękawiczka tejże kobiety, a odnaleziona
przez nieszczęśliwie zakochanego artystę. Rękawiczka staje się atrybutem niezaspokojonego pożąda-
nia i niewytłumaczonego lęku. Dzieła Klingera udowadniają, że wiele pomysłów surrealizmu, w tym kult
obsesyjnych obiektów, pojawiało się jeszcze w epoce fin de siècle.
9. Robert Mapplethorpe, Louise Bourgeois (1982)
Na tym zdjęciu uśmiechająca się rzeźbiarka Louisa Bo-
urgeois trzyma w rękach prawdziwie surrealistyczny
obiekt – prowokacyjnie cielesną rzeźbę, której falliczna
forma jest wyraźnie podkreślona na czarno-białej foto-
grafii Mapplethorpa. W swojej twórczości Bourgeois
bezpośrednio powiązała surrealizm z współczesnością,
dlatego ta fotografia najwidoczniej świadczy o charakte-
rze kobiety i jej pracach.
Robert Mapplethorpe, Louise Bourgeois, źródło: Tate
Ciąg dalszy s.12
12
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
10. Marcel Duchamp. Przewidywane złamanie ręki (1915)
Marcel Duchamp, Przewidywane
złamanie ręki, źródło: MoMa
Jeszcze przed tym jak surrealiści zaczęli fascynować
się możliwością posiadania przedmiotów znalezionych
na targach staroci, Marcel Duchamp „wybierał” swoje
ready-made. Różnica między ready-made Duchampa a
surrealistycznymi obiektami jest, można powiedzieć,
różnicą między chytrą lekką ironią Duchampa i eksta-
tyczną obsesją Dalego. Obiekty Duchampa jednak wy-
wołują te same irracjonalne siły, które były ważne dla
surrealizmu. Praca z 1915 roku składa się z łopaty do
zbierania śniegu i tytułu, który ostrzega o zbliżającej się
kontuzji i wywołuje pytania: Czyje ramię ma być złama-
ne? Czy to moje? Ta praca w humorystyczny sposób
przedstawia swego rodzaju zapowiedź wydarzenia z
przyszłości, odwołuje się do czegoś niewiadomego i
nieznanego.
Kobieta, która maluje wymiotami
Millie Brown nie tylko wykorzystuje
wymioty do malowania, ona maluje
wymiotując. Przed przystąpieniem
do prac nad danym dziełem sztuki
Millie przygotowuje pojemniki z bar-
wionym mlekiem. Następnie wypija
ciecz o określonym kolorze i zmu-
sza się do zwrócenia jej wprost na
płótno malarskie. Prace artystki nie
są może najbardziej poszukiwanymi
dziełami na rynku, ale przykładowy
obraz - "Nexus Vomitus" został
sprzedany za 2400 dolarów. Cał-
kiem imponująca cena jak za coś,
co zostało zwymiotowane.
______________________________________;
- Wieloryb
_____________/__________________/
______; - Pocięty Wieloryb
NAJDZIWNIEJSZY EMOTIKON
13
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
1. Zabernism - the abuse of military power or authority. After Zabern, German name for Saverne, a village in Alsace, France. In 1912, in that village, a German military officer killed a lame cobbler who smiled at him. Słowo to oznacza nadużycie siły militarnej lub władzy. Pochodzi ono od słowa Zabern, niemieckiej nazwy Saverne, wioski we Francji. W 1912 roku niemiecki oficer zamordował tam kulawego szewca, który się do niego uśmiechnął. 2. Tyrotoxism - to be poisoned by cheese or milk. Okazuje się, że zatrucie serem lub mlekiem ma swoją nazwę w języku angielskim. 3. Pronk - a weak or foolish person. Pośród wielu znaczeń jest również i to podane powyżej – oznaczające słabą lub głupią osobę. Więcej zna-czeń tutaj: The Urban Dictionary - Pronk. 4. Nihilarian - a person who deals with things lacking importance (pronounce the ‘h’ like a ‘k’). Nie jest to synonim słowa nihilista; oznacza osobę, która zajmuje się sprawami nieważnymi, bez znaczenia. „H” w tym słowie wymawiamy jak „k”. 5. Nudiustertian - the day before yesterday. Przymiotnik ten oznacza słowo przedwczorajszy. Łatwiej chyba powiedzieć jednak of the day before yester-day. 6. Logorrhea - an excessive flow of words, prolixity. Nadmiar, potok słów; słówko trochę podobne do diarrhoea (lub diarrhea), słowa oznaczającego biegunkę. 7. Winklepicker - usually refers to a style of shoe or boot worn in the 1950s onward by both male and fe-male British rock and roll fans. Reminiscent of medieval footwear worn by jesters and today by pop stars, the feature which gives both the boot and shoe their name is the very sharp and quite long pointed toe. Choć winkle to ślimak, ceniony przez kucharzy, a picker może oznaczać zbieracza (od to pick – zbierać, wybierać), to jednak słowo winklepicker oznacza rodzaj butów lub kozaczków, noszonych od lat 1950-tych przez brytyjskich fanów rock and rolla. Buty te charakteryzują się szpiczastym noskiem. 8. Cruciverbalism - the art of crossword compilation or being a fan of crossword puzzles. Sztuka układania krzyżówek lub też zamiłowanie do krzyżówek. 9. Wallydrag - a completely useless person. Osoba kompletnie bezużyteczna lub beznadziejna. 10. Selcouth - unfamiliar, rare, strange, marvelous, wonderful. Nieznany, rzadki, dziwny, ale także cudowny i wspaniały. 11. Widdiful - someone who deserves to be hanged. Osoba, która zasługuje na śmierć przez powieszenie. 12. Onychotillomaniac - someone who constantly picks his or her nails. Osoba, która bez przerwy obgryza paznokcie. 13. Pulveratricious – covered with dust. Pokryty kurzem. 14. Eldritch - weird, eerie, ghastly. Dziwny, przerażający, upiorny. 15. Nelipot - someone going barefoot. Osoba, która chodzi boso. Propozycja polskiego tłumaczenia: „bosak”. 16. Killick – a small anchor. Słowo to oznacza małą kotwicę. 17. Mesonoxian - pertaining to midnight. Odnoszący się do północy, związany z północą (jako porą nocy, nie kierunkiem geograficznym). 18. Phenakism - deception or trickery. Słowo określające oszustwo, podstęp. 19. Lamprophony - loudness and clarity of voice. Głośność i wyrazistość głosu. 20. Erinaceous - like a hedgehog. Podobny do jeża, jeżowy. Polecamy również: - [url=http://phrontistery.info/ ]Słownik dziwnych słów The Phrontistery[/url] - [url=http://obsoleteword.blogspot.com/ ]Blog Obsolete Word of a Day[/url]Źródła:http://listverse.com/2007/09/22/20-weird-english-wordshttp://www.squidoo.com/weird_words#module8153612http://www.faqs.org/shareranks/392,Twenty-Really-Weird-English-Words
[url=http://www.brucevanpatter.com/weird_words.html ]http://www.brucevanpatter.com/
20 NAJDZIWNIEJSZYCH SŁÓW W JĘZYKU ANGIELSKIM
14
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
świerzopa
Biała droga przez ośnieżony
Las o zmroku
Świetlne refleksy migające
Przed oczami
Hafty szronu oplatające
Drzewa i krzewy
To dziwi mnie
Dotyk natury
TAK WYGLĄDA ZDZIWIENIE
W PASTISZU I W FOTOGRAFII
ZDJĘCIE WYKONANE BEZ PHOTOSHOPA
Justyna Stych
Artur Oratowski
PYTANIE: co łączy dwie fotografie zestawione poni-
żej? Odpowiedź: OCZY MINERWY! Wyrażają to samo bez-
graniczne zdumienie: Bowman, bohater Odysei kosmicz-
nej 2001 (film amerykańsko-brytyjski z 1968 roku w reży-
serii Stanleya Kubricka) wypowiada właśnie kultową kwe-
stię: „mój Boże, ileż tu gwiazd!” ("My God, it's full of
stars")Obraz Kubricka w filozoficzny sposób opowiada o
powstaniu człowieka i kontakcie z tajemniczym monoli-
tem.
Bohaterka najbardziej znienawidzonej reklamy telewizyj-
nej również doświadcza marketingowego zadziwienia: oto
włączyli niskie ceny! Aż tak niskie?!
15
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Schody mogą zdumiewać. Są wszechobecne, chociaż ich obecność nie-
rzadko ma charakter dyskretny. Głównie służą do przemieszczania się
pomiędzy poziomami, piętrami; ich atrakcyjność wyraźnie jednak spada
w budynku zaopatrzonym w windę. Czasami klatka schodowa może się
stać dziełem sztuki - jak choćby projekt Stanisława Wyspiańskiego wy-
konany dla Towarzystwa Lekarskiego w Krakowie - zdecydowanie czę-
ściej jest po prostu brudna i pełna łuszczącej się farby olejnej upstrzo-
nej wulgaryzmami przez osiedlowych grafficiarzy.
Schody potrafią się uwikłać w legendę i symbol. A
nawet w język. Na schodach Brutus zamordował
Juliusza Cezara, na szczycie schodów mistrzowie
malarstwa umiejscawiają litostrotos - miejsce, w
którym Piłat umył ręce, na schodach rozgrywają się
kultowe sceny filmów: Pancernika Patiomkina,
Przeminęło z wiatrem, Nietykalnych, Harrego Po-
ttera… Każdy słownik frazeologiczny połączy po-
wiedzenie „zaczynają się schody” z jakimiś trudno-
ściami, problemami, a każdy sennik będzie w nich
widział wróżbę … dobrą lub złą.
W jeszcze szerszym sen-
sie schody są częścią labi-
ryntu, a drabina z nimi
kojarzona śniła się biblij-
nemu Jakubowi; schodzi-
ły po niej anioły. I jeszcze:
L’esprit de l’esca-
lier (fr. myśl, pomysł,
dowcip na schodach) –
doświadczenie, kiedy
niezwykle błyskotliwa
riposta (odpowiedź na
inteligentne, śmieszne
czy obraźliwe uwagi lub
komentarze) przychodzi
danej osobie do głowy
zbyt późno ("na scho-
dach", po wyjściu z miej-
sca dyskusji), wtedy gdy
jest już bezużyteczna, co
zazwyczaj łączy się z
uczuciem zawodu.
ZACZYNAJĄ SIĘ SCHODY
16
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Ciąg dalszy s.17
FILMOWE SCHODY
Pancernik Potiomkin (ros. Броненосец «Потёмкин», Bro-
nienosiec Potiomkin) – radziecki film niemy nakręcony w
1925 roku przez Siergieja Eisensteina. Jest drugą częścią
trylogii filmowej: pierwszą jest film z 1924 roku Strajk,
trzecią zaś Październik: 10 dni, które wstrząsnęły światem
z 1928 roku. Film oparty jest na autentycznym zdarzeniu,
jakim było powstanie załogi rosyjskiego czarnomorskiego
pancernika Potiomkin (Kniaź Potiomkin Tawriczeskij)
przeciw carskiemu dowództwu w czasie rewolucji 1905
roku. Pancernik Potiomkin był w założeniu filmem propa-
gandowym, gloryfikującym rewolucyjny zryw marynarzy,
lecz dzięki użytym środkom wyrazu artystycznego, szcze-
gólnie nowatorskiemu montażowi, przez wielu uznawany
jest za jeden z najbardziej znaczących filmów w historii
kina. Podczas panelu krytyków filmowych i historyków
kina przy okazji wystawy światowej w Brukseli w 1958,
większość głosujących uznała go za największe arcydzieło
sztuki filmowej do tamtej pory. Film jest czarno-biały,
jednakże na poszczególnych kopiach ręcznie koloryzowa-
no czerwony sztandar. Najsłynniejszą sceną, wielokrotnie
cytowaną, jest wymyślona przez reżysera masakra ludno-
ści na odeskich schodach
przez rytmicznie maszeru-
jącą kompanię żołnierzy
carskich, a zwłaszcza zjeż-
dżający w dół schodów
wózek z dzieckiem. Do
owej sceny odwoływano
się wielokrotnie w później-
szych filmach, m.in. w Déjà
vu Juliusza Machulskiego
(bezpośrednio), Steps Zbi-
gniewa Rybczyńskiego
(bezpośrednio) i Nietykalni
Briana De Palmy
(nawiązanie).
W historii kina bez trudu można odnaleźć sceny,
które przeszły do legendy i były wielokrotnie
reinterpretowane.
17
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Rok 1930, Chicago. Trwa prohibicja,
wprowadzona w czasach Wielkiego
Kryzysu (1929-32). Al Capone (Robert
De Niro) trzęsie Chicago. Rozprowa-
dza alkohol z przemytu, a przede
wszystkim rządzi miastem żelazną
ręką, wykańczając fizycznie swoich
przeciwników. Korumpuje polityków,
sędziów i policjantów. Popełnia jeden
błąd ... nie płaci podatków od swych
lewych interesów, więc zaczyna się
nim interesować Departament Skarbu
w osobie niejakiego Eliota Nessa
(Kevin Costner). Dopowiem tylko tyle,
że w USA przestępstwa podatkowe to
sprawa tak poważna, jak morderstwo.
Ness rozpoczyna walkę z wszechmoc-
nym Capone, tworząc tytułowy zespół
"Nietykalnych", których nie da się
przekupić. Wojna niesie za sobą kolej-
ne ofiary - giną ludzie, ale Ness, mimo
kilku wpadek zyskuje poparcie spo-
łeczne. Następnie ginie Oscar Wallace.
Wściekły Ness kłóci się z Capone, wy-
zywając go publicznie "skur...nem". W
ostatniej chwili Malone ratuje sytua-
cję. Ale nadchodzi moment, w którym
to stary Irlandczyk ginie z rąk Nittiego.
Gdy Ness i Stone przybywają do umie-
rającego towarzysza, ten wyjawia im
swoje odkrycie. W nocy z dworca ko-
lejowego w Chicago ma odjechać księ-
gowy Capone (Jack Kehoe) ze swoimi
księgami. Ness i Stone idą go areszto-
wać. Scena strzelaniny, w której de
Palma oddał hołd "Pancernikowi Po-
tiomkinowi" Siergieja Eisensteina -
dziecko jadące w wózku ze schodów,
jako żywo przypomina ujęcia z Ode-
ssy ... jeden strzał i gangster z obsta-
wy ginie, a dziecku nic się nie staje - to
zasługa Stone'a.
Nietykalni – amerykański film z
1986 roku, w reżyserii Briana De
Palmy. Sean Connery za rolę w tym
filmie otrzymał Oscara za najlepszą
rolę drugoplanową.
Andy Garcia jako George Stone w scenie na dworcu
Ciąg dalszy s.18
18
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
PRZEMINĘŁO Z WIATREM
(ang. Gone With the Wind) –
klasyka amerykańskiego fil-
mu melodramatycznego z 1939 w reżyse-
rii Victora Fleminga. Jeden z najsławniej-
szych melodramatów stawiany za wzór
produkcji hollywoodzkich z I. połowy XX
wieku. Scenariusz filmu został oparty na
podstawie powieści "Przeminęło z wia-
trem" Margaret Mitchell. Fabuła filmu
jest osadzona w czasach wojny secesyj-
nej i jest przedstawiana z pozycji pięknej
Scarlett O'Hary, córki plantatora z Połu-
dnia, Geralda O'Hary. Przegrana wojna z
Jankesami doprowadza do wyzwolenia
Murzynów, którzy z nagłym ogromnym
poczuciem własnej wartości paradują
między innymi po Atlancie, gdzie Scarlett
zamieszkała. Z Północy nadchodzą ludzie
o innych poglądach, kulturze i mentalno-
ści. Na tym tle rozgrywa się historia wiel-
kiej miłości Rhetta Butlera do pięknej
Scarlett. Kilka dramatycznych scen filmu
rozgrywa się właśnie na schodach.
Z dziennikarskiego obowiązku warto jeszcze zauważyć nieobliczalne schody z Hogwartu w filmie o Harrym Potterze,
zjawiskowo reprezentacyjne schody z Upiora w operze, stanowiące tło
dla zbiorowej sceny musicalu
Upiór w operze (ang. The Phantom of the Opera) to musical stworzony
w 1986 przez Andrew Lloyd Webbera (muzyka) oraz Charlesa Har-
ta i Richarda Stilgoe (libretto). Fabuła musicalu jest osnuta na kan-
wie powieści Gastona Leroux z 1911 roku i koncentruje się na losach
młodej sopranistki Christine Daaé, która staje się obsesją tajemniczego
zdeformowanego geniusza muzycznego, znanego jako Upiór Opery.
oraz schody z filmowej baśni o Kopciusz-
ku; to na ich stopniach znaleziono przecież
zgubiony pantofelek.
Kopciuszek – amerykański film w reżyse-
rii Kennetha Branagha ze scenariu-
szem Chrisa Weitza z 2015 roku.
19
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Led Zeppelin to brytyjski zespół muzyczny założony w 1968 roku w Londynie z inicjatywy Jimmy’e-
go Page. Początki jego działalności sięgają bluesowo-rockowej grupy The Yardbirds, dlatego część osób
dopatruje się tam korzeni Led Zeppelin. Z powodu niedokończonego tournee i zobowiązań koncertowych
tej blues-rockowej grupy Jimmy Page wraz z wokalistą Robertem Plantem, basistą, Johnem Paul Johnes’em
i perkusistą Johnem Bonhamem zagrali ostatnie koncerty zaplanowane przez The Yardbirds jako The New
Yardbirds. Po powrocie do kraju zmienili nazwę na Led Zeppelin i podpisali kontrakt płytowy.
Kariera Led Zeppelin zaczęła się chyba w najlepszy możliwy sposób. Wydając takie albumy jak Led Zeppelin
I czy Led Zeppelin II z utworami:
“God Times, Bad Times”, “Dazed and Confused”, ( w którym Jimmy Page gra na gitarze smyczkiem) i
“Whole Lotta Love” grupa zyskała spory rozgłos. Na kolejnym albumie – „Led Zeppelin III” stworzyli arcy-
dzieło, rockowy blues wszech czasów –
„Since I’ve Been Loving You” wykonany z największą ekspresją i histerią w historii grupy. Rok 1971 przy-
niósł najbardziej znaną płytę „Led Zeppelin IV” (nazwa nie jest jasna, ponieważ na okładce nie został
umieszczony żaden napis, dlatego nazwano ja jako IV z powodu, iż jest to czwarta pozycja w dyskografii
grupy) z takimi utworami jak „Black Dog”, „Rock and Roll” i jedna z największych kompozycji muzyki roz-
rywkowej „Stairway to Heaven”. To wszystko potwierdziło status, jaki zdobyli muzycy prze 3 lata twórczo-
ści. W kolejnych latach muzyka zespołu uległa jeszcze większym wpływom nurtu hard rock. Płyta „ Physical
Grafitti” przyniosła kolejny wielki utwór „Kasmir „, który nasycony orientalna aurą i wzbogacony brzmie-
niem instrumentalno- smyczkowym zyskał niepowtarzalny klimat. Następne płyty Presense i In Throught
the Out Door nie przyniosły już tak wielkich kompozycji jak pierwsze krążki. W tym czasie wydano również
koncertowy album The Songs Romains the Same nagrany podczas występów w Madison Square Garden w
Nowym Jorku. Zawierał on znane wcześniej utwory, lecz rozbudowane i wydłużone przez improwizacje
muzyków. Kariera Led Zeppelin skończyła się niespodziewanie 25 września 1980, kiedy to John Bonham
zmarł na skutek przedawkowania alkoholu. Na początku krążyły pogłoski, że pozostali członkowie szukają
nowego perkusisty, ale 4 grudnia 1980 wydali oświadczenie, że już więcej nie będą koncertować ani nagry-
wać.
Ciąg dalszy s.20
SCHODY DO NIEBA MICHAŁ KOSIBA
20
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Jest taka dama, która jest pewna, że wszystko co się świeci jest złotem.
I kupuje schody do nieba.
Kiedy tam dociera, wtedy wie, że jeśli wszystkie sklepy są zamknięte,
Wystarczy jej słowo, by dostała to, po co przyszła.
Ooo, Ooo, i kupuje schody do nieba.
Mimo znaków na ścianie, ona chce mieć pewność.
Bo wiesz, że czasem słowa są dwuznaczne.
Na drzewie przy strumyku, siedzi ptak, który śpiewa.
Czasem nasze myśli pełne są obaw.
Ooo, to mnie zastanawia. x2
Budzi się we mnie pewne uczucie, gdy spoglądam na zachód,
I moja dusza płacze za ucieczką.
W myślach, ukazały mi się smugi dymu snującego się wśród drzew,
I słyszałem głosy tych, co wciąż stali, obserwując.
Ooo, to mnie zastanawia,
Ooo, to bardzo mnie zastanawia.
Szepnęło mi, że wkrótce, jeśli tylko zaśpiewamy melodię,
Grajek poprowadzi nas ku rozsądkowi,
I wstanie nowy dzień dla tych, którzy długo stali,
A przez lasy przemknie echo śmiechu.
Jeśli spostrzeżesz zgiełk w swoim żywopłocie, nie obawiaj się.
To tylko wiosenne sprzątanie dla Królowej Maja.
Są dwie ścieżki, którymi możesz pójść, ale na dłuższa metę
Jest jeszcze czas do zmiany drogi, którą dążysz.
I to mnie zastanawia.
Ooo…
W głowie czujesz zamęt, lecz nie pozbędziesz się go, jakbyś nie wiedziała.
Grajek wzywa Cię, byś się do niego przyłączyła.
Droga damo, czyż nie słyszysz jak wiatr wieje, i czy wiedziałaś,
Że Twoje schody wspierają się na szepcącym wietrze?
I gdy z wiatrem zbiegamy wzdłuż drogi,
Nasze cienie stają się wyższe od dusz.
Tam idzie dama, którą już znamy.
Lśni białym światłem i chce nam pokazać,
Jak wszystko zmienia się w złoto.
A jeśli posłuchasz bardzo uważnie,
Melodia w końcu do Ciebie przyjdzie.
Gdy wszystko będzie jednością, a jedność wszystkim.
Być skałą, lecz nie staczać się.
I ona kupuje schody do nieba…
Ciąg dalszy s.21
21
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Stairway to Heaven to jeden z najbardziej znanych utworów muzyki rockowej, jaki kiedykolwiek powstał.
Przez wielu uważany za ideał, za coś nie do przebicia, za rockowy hymn wszech czasów. Przyjrzyjmy się mu
trochę z bliższa.
„Schody do Nieba” pochodzą z albumu wydanego w 1971 roku – Led Zeppelin IV. Co ciekawe, nie zostały
nigdy wydane na singlu, ponieważ muzycy twierdzili, że ludzie, którzy będą chcieć posiadać ten utwór, będą
zmuszeni kupić płytę, co znacznie wpłynie na zarobki muzyków.
Mimo to że kompozycję usłyszano w 1971 r. utwór ten został nagrany w 1970 roku ( producentem był Jimmy
Page), natomiast jego początki powstały już przy sesji do Led Zeppelin III. Jimmy Page mówił, że posiadał kilka
gitarowych partii i pragnął je ze sobą połączyć. Chciał również, aby utwór przyspieszał. I tak, „Stairway to
Heaven” jesteśmy w stanie podzielić na trzy części. Pierwsza akustyczno- folkowa część przechodzi powoli w
niezbyt szybką elektryczną. Ta znowu połączona jest z trzecią już mocno hardrockową, wspaniałym gitaro-
wym solem Jimmy’ego Page’a. Warstwa tekstowa jest już nieco bardziej skomplikowana. Istnieje wiele inter-
pretacji tego utworu. Jedni twierdzą, że traktuje on o dokonywaniu właściwych wyborów w życiu. Natomiast
innym tekst nasuwa myśli na temat wieczności i raju. Dlatego interpretacje tekstu pozostawię każdemu z
osobna. Sam Robert Plant podczas konferencji po premierze filmu Celebration Day, (który jest udokumento-
waniem okazjonalnego koncertu grupy z Londynu w 2007 r.) tak mówił o tym tekście „Nadal próbuję roz-
gryźć, o co mi chodziło, kiedy pisałem Stairway to Heaven.”. Mimo tych pewych nieścisłości z interpretacją
tekstu, „Schody do Nieba” to prawdopodobnie największy utwór muzyki rozrywkowej, jaki kiedykolwiek po-
wstał, i patrząc na dzisiejszych artystów, prawdopodobnie większy nigdy nie powstanie. Chyba, że Robert
Plant, Jimmy Page i John Paul Jones połączą siły i ponownie wejdą do studia, co jest jednak mało prawdopo-
dobne. Niedawno muzykom została zaproponowana suma 500 milionów funtów za reaktywacje Led Zeppe-
lin. Mimo tego że Page i Johnes podpisali umowę, Robert Plant podarł ją na oczach kolegów.
A czy usłyszymy jeszcze kiedyś „Stairway to Heaven” na żywo? Raczej nie. Ostatni raz utwór ten został wy-
konany na żywo na pamiętnym koncercie w 2007 r. Robert Plant nigdy nie wykonuje go na swoich koncer-
tach, a Jimmy Page nie koncertuje.
Za wielkością „Schodów do Nieba” przemawiają również liczby. Robert Plant jest 1 na liście najlepszych wo-
kalistów wszech czasów, więc czy ktoś mógł to zaśpiewać lepiej? Solo ze „Stairway to Heaven” znajduje się
na szczycie gitarowych solówek wszech czasów. „Schody do Nieba” siedmiokrotnie znalazły się na szczycie
Top Wszech Czasów w Trójce. Utwór ten znajduje się na 31 miejscu według magazynu The Rolling Stone, ( ale
to pismo jest raczej mało obiektywne).
Michał Kosiba
Truman Show - jak w kinie zbudowano schody do nieba?
- Na pierwszy rzut oka "Truman Show" to film bardzo skromny. Opowiada historię
faceta, który od urodzenia jest bohaterem reality show, tylko kompletnie o tym
nie wie - mówi Bartosz Sztybor. - Taka fabuła narzuciła producentom pewne
wymogi realizacyjne. Skoro główny bohater żyje w czymś na kształt "Big Brothe-
ra", to plan filmowy powinien przypominać wielkie telewizyjne studio. Całe więc
miasteczko, w którym mieszka Truman Burbank jest schowane pod wielką kopu-
łą. Ta zaś dla głównego bohatera imituje niebo. - Seaheaven powstało na bazie
rzeczywistego miasta. Był to komputerowo przetworzony widok Seaside. Dodano
do niego budynki, zakrzywiono linie horyzontu, zdeformowano chmury - opowia-
da ekspert "Czwartego wymiaru". - Ciekawe jest to, że dekoracje wyższych bu-
dynków skonstruowano tylko do ok. 10 metra. Reszta powstała jako grafika 3D.
Jedną z najpiękniejszych wizualnie scen filmu jest ta, w której Truman podpływa
łodzią do krawędzi kopuły i próbuje się z niej wydostać. - Bliskość horyzontu w
tych scenach była najzupełniej celowa, gdyż niebo było namalowane na cyklora-
mie, rozpiętej na części krawędzi basenu - wyjaśnia krytyk filmowy - Sekwencję
kręcono w filmowym basenie Universalu i dla niektórych są to najbardziej za-
chwycające kadry w historii kina.
Truman Show -
tragikomedia produkcji amerykańskiej z 1998 roku w
reżyserii Petera Weira.
(por.: http://www.filmweb.pl/Truman.Show)
22
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
KONKURS LITERACKI „ŚWIERZOPA”
W związku z wiodącym tematem niniejszego numeru „świerzopa” ogłosiliśmy konkurs na
opowiadanie, w którym wystąpi motyw schodów - rozumianych dosłownie lub metaforycz-
nie. Nadesłane teksty publikujemy poniżej. O wynikach konkursu zdecydują Czytelnicy.
W konkursie wzięli udział uczniowie gimnazjum i liceum. Wszystkie nadesłane do
naszej redakcji teksty przekazujemy Czytelnikom. Rozstrzygnięcie konkursu na zasa-
dzie zwyczajnego werdyktu jury wydawało się zbyt … schematyczne. To Czytelnicy
zdecydują o przyznaniu trzech kolejnych miejsc, a wyniki ogłosimy w najbliższym
numerze gazetki. Głosy na poszczególne teksty będą zbierać przedstawiciele naszej
redakcji. Zachęcamy do lektury.
MINI-CZYTELNIA „POD SCHODAMI”
Niewątpliwie jednym z najdziwniejszych nurtów poetyckich
w baroku jest marinizm: programowo błahy, niefrasobliwy,
banalny, zawsze prowokujący czytelników niezwykłością
konceptów.
Pastisz jest próbą wiernego naślado-
wania literackiego pierwowzoru,
punktu odniesienia.
Przedstawiamy
obok przykład
zainspirowany
twórczością J.A.
Morsztyna.:
Czarne są stare filmy, przynajmniej w połowie,
Czarne są moje myśli, gdy myślę o sobie,
Czarny jest ekran monitora, kiedy nie ma prądu,
Czarne są ławy i ławnicy po pożarze sądu,
Czarny jest asfalt, przynajmniej do zimy,
Czarne jest niebo, gdy w większości śpimy,
Ale czarniejsza od tego wszystkiego
Jest przyszłość ludzi z humana
I nierozerwalnie z nią powiązana
Niewiadoma: a może frytki do tego?
Maciek Kamiński
***
23
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Nigdy nie zapomnę dnia, gdy poszedłem na rozmowę o
pracę. Budynek był wysoki, cholernie wysoki. W duchu
modliłem się, żeby rozmowa kwalifikacyjna przebiegała na
parterze. Ubrany byłem elegancko, jednak bałem się, że z
nerwów zacznę się pocić i cały efekt runie. Wiedziałem
zaś, że wchodzenie na górę mogłoby tylko pogorszyć tę
sytuację. Otworzyłem drzwi.
„Trzeba zrobić dobre pierwsze wrażenie” – pomyślałem i
wszedłem do środka.
Już przy wejściu powitał mnie ochroniarz.
- Czy wie pan, gdzie odbywają się rozmowy kwalifikacyjne?
– spytałem, gdyż wiedziałem, że ochroniarze i sprzątaczki z
reguły najlepiej wiedzą o tym, gdzie co jest w firmie.
- Na czwartym piętrze. – odparł ochroniarz.
- Nosz kur…czę! – krzyknąłem, ledwie powstrzymując się
od przekleństwa. Nie chciałem bowiem, żeby choćby jed-
no słowo skreśliło moje szanse dostania wymarzonej pra-
cy. Co z tego, że to był tylko ochroniarz? Mógł przecież
donieść szefowi… A krzyknąłem, gdyż wiedziałem, co się
szykuje. Schody albo winda. Nienawidziłem wind od dzie-
ciństwa. Naoglądałem się chyba za dużo filmów. Zawsze
zdawało mi się, że akurat właśnie ta winda, którą ja jadę,
zaraz przestanie działać albo runie w dół. Pozostały więc
tylko schody… na czwarte piętro.
„Kto normalny organizuje rozmowę o pracę na czwartym
piętrze?” – pomyślałem. Marynarka, silne emocje spowo-
dowane stresem i obawą przed upokorzeniem oraz wy-
czerpujące fizycznie wchodzenie na czwarte piętro. Po
prostu wiedziałem, że się spocę, koszula (na szczęście
ukryta pod marynarką) będzie mokra, a fryzura zniszczona.
„No to zrobię dobre pierwsze wrażenie…” – pomyślałem
wchodząc na schody. Schody, jak i drabina, zawsze koja-
rzyły mi się z dążeniem do szczytu, osiąganiem kariery, itp.
Toteż zacząłem przypominać sobie swoją drogę, dzięki
której się tu znalazłem. Na pierwszych schodkach zobaczy-
łem „przed oczyma duszy” beztroskie dzieciństwo. Ach, co
za czasy, ile bym dał, żeby móc do nich jeszcze wrócić.
Następnie zacząłem przypominać sobie coraz to późniejsze
lata. Zabawy, początki szkoły a przede wszystkim godziny
spędzone przed telewizorem. Kreskówki, filmy animowane
czy też seriale. Już wtedy zapałałem do tego miłością,
wówczas jedynie jako widz. Po paru latach, które zacząłem
wspominać na następnych schodkach, zainteresowałem
się tymi gatunkami filmowymi w innym znaczeniu – zacie-
kawiło mnie jak to jest robione. Za pomocą Internetu za-
cząłem szukać cennych informacji. Lata poszukiwań uczy-
niły ze mnie „mistrza-amatora”. Po maturze, którą wspo-
minałem na półmetku mojej drogi na czwarte piętro, zało-
żyłem bloga, na którym dzieliłem się zdobytymi informa-
cjami z innymi zaciekawionymi tym tematem ludźmi. Pisa-
łem też własne scenariusze do kreskówek, filmów i seriali.
Na trzecim piętrze wspominałem kluczowy moment moje-
go życia - pewna wytwórnia zainteresowała się mną, za-
częli do mnie pisać, zaciekawieni moimi pomysłami, aż w
końcu zaproponowali mi pracę. Oczywiście, że się zgodzi-
łem, było to przecież moje marzenie od dzieciństwa. Aż w
końcu znalazłem się tu – czwarte piętro i rozmowa kwalifi-
kacyjna. Już prawie miałem tę pracę. Dzięki miłym wspo-
mnieniom czas upłynął o wiele przyjemniej, a ja zmęczy-
łem się jakby mniej niż przewidywałem, choć nie uchroniło
mnie to jednak od spocenia się.
- Następny! – krzyknął ktoś ze środka. Domyśliłem się, że
musiał to być szef. Najgorsze było to, iż jego głos nie
brzmiał przyjaźnie. Obok mnie przeszedł zasmucony męż-
czyzna, który zapewne nie dostał swojej wymarzonej pra-
cy. Z jednej strony mnie to ucieszyło – większe szanse dla
mnie. Z drugiej zaś zasmuciło. Nie tylko z powodu współ-
czucia, ale również niepewności wobec moich losów. „Czy
mam jakąkolwiek szansę? Skoro inni zostali odrzuceni…” –
rozmyślałem wchodząc do gabinetu dyrektora.
- Ach, toż to pan <nazwisko> - rzekł dyrektor. - Muszę
przyznać, że w pana przypadku rozmowa kwalifikacyjna
będzie jedynie formalnością. Pańskie pomysły spodobały
nam się tak bardzo, że od razu postanowiliśmy pana przy-
jąć, dlatego bezzwłocznie odrzucaliśmy pozostałych. Po
pańskich projektach od razu wiedzieliśmy, iż jest pan ideal-
ną osobą do pracy w tym miejscu. Ma pan taką osobo-
wość, jakiej potrzebujemy na tym stanowisku. Wkrótce
zacznie pan więc tworzyć nowe kreskówki, filmy i seriale,
kreując tym samym przyszłość naszej telewizji.
Muszę przyznać, że rozmowa o pracę była bardzo
ARTUR ORATOWSKI
DROGA NA SZCZYT
Ciąg dalszy s.24
24
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
przyjemna, atmosfera nadzwyczaj miła, a szef życzliwy.
Sam nie wiem, czego się tak bardzo bałem. Wiedziałem
natomiast, że miałem dużo szczęścia, żeby się tu zna-
leźć i dostać wymarzoną posadę. Wiedziałem również,
iż od tej pory, chodząc po tych schodach, będę wspomi-
nał nie tylko drogę, którą przebyłem, aby się tu znaleźć,
lecz również każdy etap mojej kariery. Niedawno po-
stanowiłem, że kiedy (o ile) zostanę dyrektorem, to
rozmowy kwalifikacyjne będę przeprowadzał na parte-
rze.
Artur Oratowski
JULIA MYTNIK
SCHODY DO NIEBA
Był leniwy lutowy poranek, czas ferii. Obudziłam się i
poczułam miłe uczucie melancholii. Zastanawiałam się,
skąd takie głębokie uczucie, ogarniające mnie tak wcze-
sną porą. Wtedy przypomniałam sobie sen, który przy-
śnił mi się właśnie tej nocy…
Miałam wrażenie, jakbym spędziła piękny, bardzo real-
ny dzień z moją babcią, która niestety już dawno ode-
szła.
Był piękny letni poranek, wokół zieleń traw i zapach
kwiatów, siedziałam na ławce, wystawiając buzię do
słońca i nagle poczułam, jakby ktoś na mnie patrzył,
spojrzałam przed siebie, zasłaniając ręką słońce i wtedy
ujrzałam długie, bardzo długie schody, po których z dala
zbliżała się postać, próbowałam odgadnąć, któż to się
zbliża w mym kierunku i nagle ujrzałam moją kochaną
babcię Józefę.
Wpadłam w jej ramiona i czułam się tak bardzo szczęśli-
wa.
Siedziałyśmy z babcią na ławce, w końcu mogłam opo-
wiedzieć jej o swoich radościach, smutkach, rozterkach.
Babcia jak zawsze słuchała z cierpliwością i rozwiewała
wszelkie moje wątpliwości.
Zauważyłam, że w tym czasie schody jakby zniknęły,
widziałam jedynie ich zarys.
Rozmawiałyśmy nie tylko jak wnuczka z babcią, lecz
raczej jak przyjaciółki. Babcia niewiele mówiła, zapewni-
ła jedynie, że jest szczęśliwa i spokojna i że modli się za
nas wszystkich. Nasza rozmowa dotyczyła również całej
naszej rodziny. Pytała o Mamę, Tatę, Marka, Nikodema,
Zosię i Emilkę.
Szłyśmy łąką, podziwiając przyrodę, wdychając zapach
traw i kwiatów. Trzymałyśmy się za ręce.
Czułam spokój i nieopisaną radość wewnętrzną. Wszyst-
ko wokół wydawało się piękne, a problemy o wiele ła-
twiejsze do pokonania.
Kiedy usiadłyśmy ponownie na ławce, nagle
schody znów zrobiły się wyraźne, wiedziałam wtedy, że
nasz wspólny czas się kończy, schody do nieba znów
zabiorą moją babcię.
Patrzyłam zupełnie spokojna, jak odchodzi i jak schody
zachodzą mgłą a potem całkiem znikają i wtedy obudzi-
łam się…
Moja kochana babcia czuła, że jej potrzebuję, że
ona najlepiej potrafi odpowiedzieć na trudne, nurtują-
ce mnie pytania. Było to bardzo silne, niemal prawdzi-
we przeżycie.
Lecz tego właśnie potrzebowałam, jakby moja podświa-
domość przyciągnęła babcię we śnie.
Opowiedziałam mamie sen. Była taka szczęśliwa, cie-
szyła się, że babcia pięknie mi się śniła.
Od tej pory, kiedy widzę schody, zawsze kojarzą
mi się one z tym pięknym snem i babcią. Czasem nawet
mam wrażenie, że je widzę… gdy siedzę w ogródku,
patrzę przez okno…
Schody dla mnie to symbol rozstań i powrotów, symbol
tego, że coś się zaczyna, a coś się kończy, jedni się ro-
dzą, inni umierają. Już zawsze, kiedy zobaczę schody,
będę czuła radość i spokój. Nieważne, gdzie i kiedy…
Będę myślała o radości…
Julia Mytnik
25
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Odłamki stłuczonego szkła raniły jej bose stopy, sprawia-
jąc, że z każdym krokiem na białym śniegu zostawał krwa-
wy ślad. Sine usta drżały na trupiobladej twarzy, ciało nie-
przyzwyczajone do zimnej temperatury drżało, a jej kasz-
tanowe włosy opadały na ramiona, ich blask schowany
pod warstwami kurzu. Obróciła głowę, aby po raz ostatni
spojrzeć na to, co kiedyś nazywała domem. Gdzieś tam,
pod gruzami, leżała jej martwa córka. Patrzyła, jak życie
powoli z niej uchodziło i nie była w stanie nic zrobić. Gorą-
ce łzy spłynęły po jej twarzy. Otarła je szybkim ruchem
ręki i ruszyła przed siebie. Stawiała niepewne, chwiejne
kroki. W pobliżu nikogo nie było, ale w oddali dostrzegła
jasne światła. Tam właśnie poszuka pomocy. Śmierć córki
nie oznacza, że może się ona poddać.
Jej oddech był urwany, co chwile potykała się i upadała na
brudną, zakurzoną ulice. Niegdyś czyste, schludne ubrania
wyglądały jak by wygrzebała je ze śmietnika. Kiedyś biała
koszulka, teraz wyglądała niczym rekwizyt z horroru, prze-
siąknięta krwią. Z każdym kolejnym krokiem czuła, jak
opuszczaj ją energia. Mięśnie drżały z wysiłku, kolana ugi-
nały się pod nią, tak jakby nie mogły utrzymać ciężaru cia-
ła. Jedyne, czego w tej chwili chciała to położyć się w ja-
kimś zacisznym miejscu i dołączyć do swojej córki.
Kiedy pukała do pierwszych drzwi, mężczyzna, który jej
otworzył obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem, rzucił w jej
stronę parę obelg, i widząc, że nie reaguje popchnął ją,
sprawiając, że straciła równowagę i upadła na ziemie, po
czym trzasnął drzwiami. Huk był tak głośny, że ptaki sie-
dzące na pobliskich drzewach wbiły się do lotu, uciekając
od hałasu. Minęła chwila, zanim zmusiła swoje obolałe
mięśnie do jakiegokolwiek ruchu. Uniosła się na łokciach, i
wstała lekko się przy tym zataczając. Kiedy była pewna, że
nie straci równowagi, ruszyła przed siebie. Z trudem do-
tarła do następnego mieszkania i zapukała lekko w drew-
niane drzwi. Ku jej zaskoczeniu, otworzył je mały chłop-
czyk. Musiał być mniej więcej w wieku jej córki, jej małej
Amelki. Na myśl o swoim małym skarbie uroniła kilka łez,
jednakże wytarła je szybkim ruchem ręki i spojrzała na
chłopca. Dołączyła do niego młoda dziewczyna, najpraw-
dopodobniej jego siostra. Ta spojrzała na nią z mieszanką
strachu i zdziwienia, po czym zamknęła drzwi. Zapukała do
kilku jeszcze domów, zanim stanęła przed wysokim budyn-
kiem mieszkalnym. Nadzieja narodziła się w niej, kiedy
pomyślała, że w tym właśnie kompleksie mieszka jej znajo-
ma z pracy. Kiedyś, zanim wszyscy ją porzucili, przyjaźniły
się i pracowały razem. Potem, w skutek gróźb od ojca jej
dziecka ich kontakt się urwał. W ten sposób straciła
wszystkich znajomych, nawet jej własna rodzina odwróciła
się od niej wierząc, że znęcała się ona nad własnym dziec-
kiem, mimo, że nie mogło to być dalsze od prawdy. Budy-
nek był wysoki, co najmniej dwanaście pięter, a na jej nie-
szczęście jej znajoma mieszkała na dziesiątym piętrze. Nie
mogła wziąć windy, odkąd była dzieckiem bała się małych
przestrzeni, więc zostały jej schody. Każdy krok sprawiał,
że jej mięsnie wrzeszczały z bólu. Idąc zastanawiała się,
czy jej stara przyjaciółka pomoże jej, czy może dalej będzie
wierzyła w kłamstwa, które jej były chłopak naopowiadał
wszystkim do około. Wiedziała, że miała niezbity dowód,
w końcu była tutaj, cała pokryta siniakami i zadrapaniami,
a domu leżało ciało jej małego aniołka. W końcu doszła
przed mieszkanie swojej przyjaciółki. Podniosła rękę, i z
wahaniem nacisnęła dzwonek. To była ostatnia nadzieja.
Drzwi otworzyły się już po paru sekundach od naciśnięcia
dzwonka. Widok znajomej twarzy podniósł ją na duchu,
mimo że nic nie było jeszcze przesądzone. W pierwszej
chwili zaskoczona kobieta nie odezwała się, chłonąc oczy-
ma widok przed nią. Na jej twarzy widoczne było wahanie.
Już miała coś powiedzieć, gdy zza jej pleców wyłonił się
rosły mężczyzna.
-Kto to? – Zapytał, obejmując kobietę w talii i przyciągając
ją do siebie. – Znasz ją? – Dodał, kiedy nie uzyskał żadnej
odpowiedzi.
- Nie. – Odparzała po chwili wahania. – Nie znam jej, to
jakaś przybłęda.
Chciała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Błagal-
ne spojrzenia nic nie dały. Dawna przyjaciółka unikała jej
wzroku, była zażenowana, a mężczyzna zupełnie nie czuły
na ludzką krzywdę obrzucił ją złośliwym spojrzeniem.
-Wynoś się. – Rzucił w jej stronę. Nie zareagowała. – Wy-
noś się! Słyszysz?! Nikt cię tu nie chce!
JAGODA BOBROWSKA
OBUDŹ SIĘ (Tytuł nawiązuje do cytatu „Życie jest snem, a śmierć przebudzeniem.” Pe-
dro Calderón de la Barca)
Ciąg dalszy s.26
26
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Ale ona nadal stała przed ich drzwiami, oniemiała. Zde-
nerwowany, popchnął ją w stronę klatki schodowej.
Kolejny raz wylądowała sama, na zimnej, betonowej
podłodze. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a ból,
jaki panował w jej sercu po stracie córki odbierał możli-
wość mowy. Zacisnęła oczy, nie pozwalając łzą spłynąć
po jej twarzy. Zrezygnowana, podniosła się na łokciach
i doczołgała do klatki schodowej. Jeszcze tylko dwa
piętra i zajdzie się na dachu budynku. Dwa piętra, i
będzie mogła zakończyć to, co ojciec Amelii zaczął.
Gdy dotarła do schodów, uniosła się, używając barierki
jako podparcia i powoli zaczęła wspinać się na dach.
Wiedziała, że to już jej koniec. Teraz, kiedy się z tym
pogodziła, śmierć wydawała się jedynym rozsądnym
rozwiązaniem. Była czymś, czego pragnęła, była zba-
wieniem. Żałowała tylko, że nie dane jej było umrzeć
koło córki. Gdyby wcześniej wiedziała, jak to się skoń-
czy nie ruszyłaby się od niej na krok. Ale teraz było już
za późno żeby coś zrobić. Była zbyt wycieńczona żeby
wrócić, nie była by wstanie znów przebyć tak długiej
drogi. Ledwo, co dotarła tutaj. Jednak, jakie to miał
znaczenie, skoro zaraz zobaczy ją po drugiej stronie?
Jeszcze chwila, i znów będą razem. Z nowo znalezioną
determinacją wspięła się na ostatnie stopnie i wyszła
na dach. Na drżących nogach podeszła do krańca da-
chu, i spojrzała w dół. Przeszła przez barierkę, która
oddzielała ją od jej córki, zamknęła oczy i odepchnęła
się od niej. Wszystko, co się dla niej liczyło, przestało
mieć znaczenie. Chłód i ból zniknęły, z oddali słyszała
już beztroski śmiech swojej córki.
Jagoda Bobrowska
Bożena wpadła do rzeki. Z całą pewnością jej ciało było
obmywane przez zimny nurt. Rozmokła sukienka przy-
lgnęła do sporych piersi i dużego brzucha. Różowy pan-
tofelek zrobiony z plastiku opierał się działaniu wody.
Tylko jeden, bo drugi płynął już w kierunku morza, zgu-
biony przy upadku. Nieliczne ryby i ptaki, które wróciły
już z ciepłych krajów, podziwiały niecodzienny widok,
jaki prezentowała sobą zmarła, gdy leżała z wytrzesz-
czem oczu. Kilka metrów wyżej, na ścieżce prowadzącej
obok rzeki, toczyła się ożywiona konwersacja.
- Przecież to jest za małe! - mówił potężny męż-
czyzna z jasną brodą, w sile wieku.
- A czego się spodziewałeś? - odpowiedziała mu
niska, wątła brunetka.
- Nie pomieścimy się we trójkę w tym mieszka-
niu.
- Jeżeli będziesz jęczał o własny pokój, własną
łazienkę i salon, żeby zapraszać kumpli, to na pewno. Ja
nie mam tego problemu. Wszystko możemy mieć
wspólne.
- Jak sobie wyobrażasz wspólną łazienkę z moją
narzeczoną? Umawialiśmy się przecież, że każde z nas
będzie miało odpowiednią ilość przestrzeni dla siebie.
- Tylko że odpowiednia przestrzeń według two-
jej definicji wystarczyłaby dla czterech osób według
definicji normalnego człowieka. - Dziewczyna rozpuści-
ła swoje długie, ciemne włosy, ściągając z nich frotkę.
- Ale Julia, ja już obiecałem Ewie, że będzie mia-
ła miejsce na wszystkie swoje bibeloty. W takiej ciasno-
cie to nie wyjdzie. Młodzi ludzie nie zdawali sobie spra-
wy z dramatu Bożeny, który rozegrał się kilkadziesiąt
godzin wcześniej, ale przecież wciąż trwał. Słońce także
go ignorowało, świecąc na łąkę, niebezpieczny most i
rzekę. Artur i Julia przyjechali do rodzinnego miasta na
Podkarpaciu, bo dostali wiadomość o zaginięciu matki.
Byli jednak zajęci wybieraniem swojego nowego miesz-
kania w Szczecinie. Julia tam mieszkała i pracowała w
sklepie, a Artur przeprowadzał się tam ze swoją narze-
czoną, Ewą, aby zamieszkać w mniejszym zgiełku i po-
myśleć o dzieciach. Chwilowo nie kupowali domu dla
siebie, lecz wynająć małą kawalerkę razem z Julią, bo
cała trójka chciała przez rok skupić się na intensywnej
pracy. Julia miała dość pracy w sklepie i rozwijała się w
kierunku artystycznym - chodziła na kurs rysunku. Po-
stanowiła wyprowadzić się na pewien czas od męża i
dzieci, aby mieć czas i przestrzeń na rozwój. Miała na-
dzieję, że w przyszłości rysunki pozwolą jej trochę do-
robić do skromnej pensji swojej i męża. Artur i Ewa
WIKTOR NIEMCZURA
PO SCHODACH
Ciąg dalszy s.27
27
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
natomiast, jako prawnicy, postanowili, że w Szczecinie
również będą mogli prowadzić swoje kariery, a jeśli zaro-
bią więcej przez pewien czas pracy tam, będzie ich stać
na ładniejszy dom. Oboje mieli serdecznie dość Warsza-
wy.
- Posłuchaj, Artur. Ja naprawdę nie mam pienię-
dzy, więc nie mogę płacić za twoje widzimisię. To jest
najlepsza oferta, jaką znalazłam, już zresztą oglądałam to
mieszkanie. Wszystko jest w porządku, zapłacimy czynsz
i możemy się wprowadzać. Nie wymagaj zbyt wiele od
kawalerki. - Westchnęła. - Zresztą, jesteś starszy, to ja
powinnam tutaj jęczeć i marudzić.
Starszy. Artur poczuł na sobie ciężar odpo-
wiedzialności, który spoczął na nim po śmierci ojca.
- Niech będzie. Może być to mieszkanie.
Kilka dni wcześniej
Bożena jęknęła, patrząc na rozbitą bombkę. To
była najlepsza sztuka z czerwonego kompletu. Zeszła z
taboretu i usiadła na nim. Popatrzyła chwilę na płomień
czerwonej świeczki zapachowej, a gdy jej się znudziło,
zamknęła w twarz dłoniach. Dzwonek komórki uparcie
nie chciał brzmieć, więc ciszę w mieszkaniu przerywał
tylko jej płacz.
Przez duże okno wpadało światło marcowego
słońca, zatrzymując się na wciąż nierozebranej choince.
W promieniach widać było unoszące się drobinki kurzu,
opadające na stare meble po babci. Dostała je w spadku,
tak jak cały dom, którego nie cierpiała. Chciała mieć
mieszkanie nowoczesne, minimalistyczne, takie jak w
katalogach, które przeglądała przy kawie, a domek na
przedmieściach był nieznośnie staroświecki. Od kiedy
dzieci się wyprowadziły, był także niezmiernie pusty.
Miał osiem wielkich, pustych pomieszczeń i stare, skrzy-
piące schody. Bożena musiała wchodzić i schodzić po
nich codziennie, bo łazienka i sypialnie znajdowały się na
górze, podczas gdy kuchnia, a obok niej hol i absurdalnie
duży salon, zagracony teraz jodłą, leżały na dole.
Sama nie wiedziała, po co właściwie ubiera choin-
kę. Ostatnimi powodami, jakie jej zostały, były tradycja i
przyzwyczajenie, niosące ze sobą marną motywację. Nie
mieszkała już z dziećmi od lat, więc nie robiła tego dla
nich. Nawet jej nie odwiedziały. Żaneta, mieszkający w
Warszawie Artur, mały Tomek, Julia i ten, który sprawiał
najwięcej kłopotów - kochany urwis, Jurek. Tak jak serce
każdej matki, serce Bożeny uciekało do nieba za każdym
razem, gdy myślała o swoich dzieciach. Dlatego tak chęt-
nie przyjeżdżała do nich wtedy, kiedy prosili. Którekol-
wiek z nich, nawet Julia, która wyprowadziła się na drugi
koniec Polski, do Szczecina. Tak chętnie przywoziła im
własnoręcznie ugotowane potrawy, pomagała im w
opiekowaniu się małymi dziećmi i sprzątała ich mieszka-
nia.
Czy wymagała za dużo, oczekując, że czasem
wpadną do starej matki i się nią zaopiekują?Zawsze po-
cieszała ją myśl, że wychowała odpowiedzialnych, doro-
słych ludzi. Odkąd skończyli roczek, brała ich wszystkich
ze sobą do kościoła i uczyła pacierza. Gdy jeszcze żył jej
mąż, kochany Jacek, wszystko było takie piękne...
Wszystko było w porządku. Ale potem się zepsuło. Jacek
umarł na zawał serca, spowodowany nadciśnieniem tęt-
niczym, a Bożena została sama z prawie dorosłymi po-
tomkami, którzy wkrótce rozeszli się własnymi drogami,
zostawiając ją całkowicie samotną. Ach, gdyby był z nią
Jacek...
Oprócz samotności miała też jeszcze jeden powód
do zmartwień - najmłodszego syna, Tomka. Chłopak
wpadł niedawno w złe towarzystwo i zaczął pić. On wy-
prowadził się najpóźniej, na dodatek nigdzie daleko -
podobnie jak matka, ciągle mieszkał na przedmieściach
niewielkiego miasta na Podkarpaciu. To jednak nie po-
magało mu wcale w regularnym odwiedzaniu matki.
Przeciwnie, Bożena miała wrażenie, że interesuje się nią
najmniej z całej piątki. Miał dwadzieścia lat, więc wiek
najgorszych pokus powinien u niego już minąć, ale kobie-
ta bała się o niego tak samo jak wtedy, gdy miał lat pięt-
naście. Nie widziała jeszcze nawet jego nowego mieszka-
nia, bo nie chciał podać jej adresu. Bała się, że to może
jakaś melina, a nie porządny dom. Nie miała jak tego
sprawdzić. Próbowała wypytywać znajomych, z którymi
się trzymał, gdy chodził do szkoły, ale ci nie byli szczegól-
nie pomocni. Zazwyczaj zresztą byli pijani.
Tomek był taki bezbronny wobec losu, dlatego
martwiła się o niego najbardziej. Chłopak ledwo skonczył
liceum, nie chciał iść na studia i był dziecinny jak nastola-
tek. Nie myślał wcale o przyszłości, nie miał pieniędzy ani
perspektyw. Stara kobieta codziennie odmawiała pięć
różańców, za wszystkie swoje dzieci, ale Tomkowi po-
święcała najwięcej uwagi.Ostatnimi czasy coraz częściej
zdawała sobie sprawę, że może zawsze tak było. Czy to
możliwe, aby skupiała zbyt dużo uwagi na najmłodszym
synu, zaniedbując pozostałe dzieci? Gdy tylko ta myśl się
pojawiała, Bożena ją odsuwała, bo była to myśl całkowi-
cie niedorzeczna. Kochała przecież wszystkie swoje lato-
rośle. Na początku zresztą poświęcanie uwagi Tomkowi
było prawie niemożliwe, bo kłopoty sprawiał Jurek, ten
urwis. Nie chciał się uczyć i całe dnie spędzał, grając z
kolegami w piłkę. Całe szczęście, że się zmienił, ustatko-
wał, i teraz mieszkał w niedalekim Rzeszowie, w tym
samym mieście, co Żanetka.
Ciąg dalszy s.28
28
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Oboje byli dla niej dumą - Jerzy jako ginekolog, a Żane-
ta nawet bardziej, jako prawdziwa gospodyni domo-
wa, opiekująca się dwojgiem dzieci, ulubionymi wnu-
kami Bożeny. Dwójka to nie to samo, co piątka, pomy-
ślała Bożena, schlebiając sobie.
Z całą pewnością nie zaniedbywała też pozosta-
łych dzieci. Najstarszy Artur, rosły blondyn, robił
ogromną karierę adwokata w Warszawie. Marwiło ją
trochę, że nie miał rodziny, ale myślała, że wkrótce to
się zmieni. Artur był błyskotliwy i szlachetny. Był już
całkiem dorosły, gdy umarł ojciec, więc przez całe
dzieciństwo był pod jego dobroczynnym wpływem.
Jacek był złotym człowiekiem, a Artur odziedziczył jego
najlepsze cechy - uczynność i zaradność. To, jak dobrze
poradził sobie w życiu, było dowodem, że nie miał
złego dzieciństwa.
Złego dzieciństwa nie miała też Julia. Obecnie
pracowała w Szczecinie, była sprzedawczynią w skle-
pie. Nie robiła studiów, chociaż teraz miała na to naj-
lepszy czas. Bożena nie miała pojęcia, dlaczego. Nie
miała też pojęcia, dlaczego Julia wyprowadziła się tak
daleko. Nie martwiła się o nią jednak, bo Julia często
dzwoniła i dawała jej porozmawiać z wnukiem, małym
Antosiem. To wynagradzało wszelkie smutki, a Julia
była dobrą matką.
Nie, pomyślała Bożena, na pewno żadne dziec-
ko nie mogło czuć się pozbawione jej uwagi czy troski.
Jako matka spełniła się doskonale.
Bożena przerwała rozmyślania, wstała z tabore-
tu i skierowała kroki do kuchni, aby zaparzyć sobie
herbatę. Gdy spojrzała na zegarek, zobaczyła dziewią-
tą. Na nieudanym ubieraniu choinki zeszło jej sporo
czasu. Po drodze minęła stare schody. Spojrzała na nie
i poczuła w kościach coś dziwnego.
Nieznośny, przeszywający na wskroś dźwięk
budzika obudził Marysię. Marysia miała pięć lat i
mieszkała w Rzeszowie razem z mamą i swoim bracisz-
kiem. Zawsze miała kłopoty ze wstawaniem. Lubiła
wprawdzie przedszkole i swoją panią, i wszystkie dzieci
w przedszkolu, z wyjątkiem małej Magdy, która brała
jej zabawki, ale nie chciała rano wychodzić z domu.
Musiała się myć, jeść śniadanie... W jej domu było
brudno, na dodatek był on mały i pełen bałaganu zro-
bionego przez tatę. Marysia kochała swojego tatę, ale
chciałaby mieć dom taki jak Magda. Dom Magdy wi-
działa na jej urodzinach, na które każdy z ich grupy w
przedszkolu został zaproszony. Dom Magdy był duży,
piękny i posprzątany. Dom Marysi taki nie był. Dziew-
czynka patrzyła w sufit swojego małego pokoiku. Na
chwilę wstała, potem znowu się położyła i jeszcze raz
wstała. Nasłuchiwała kroków matki.
Żaneta także miała dość bałaganu robionego
przez tatę Marysi, a swojego męża, Andrzeja. Nie o
tym marzyła, gdy kilka lat wcześniej brała z nim ślub.
Chciała robić karierę zawodową i jednocześnie wycho-
wywać dzieci, być prawdziwą kobietą i mieć kochają-
cego męża. Nie chciała stać się taka, jak matka, zapa-
trzona w męża jak w obrazek i nie widząca jego wad.
Ojciec Żanety, Jacek, interesował się tylko jednym
swoim dzieckiem, najstarszym Arturem, a resztę igno-
rował, bezczelnie twierdząc, że opiekuje się nimi i Bo-
żeną. Bożena kochała go bardziej niż siebie samą i tak
samo, jak wszystkie dzieci razem wzięte. Była mu bez-
granicznie podporządkowana, a po jego śmierci całą
swoją miłość przelała na piątkę dzieci, co było zdecy-
dowanie lepszym rozwiązaniem. Jacek nie pił, nie krzy-
czał ani nie bił, nie, on robił gorsze rzeczy. Takie, które
powoli niszczyły psychikę Bożeny i jej czwórki dzieci.
Czwórki, bo Artur zawsze był przez ojca szanowany, w
odróżnieniu od reszty rodziny. Żaneta często jednak
miała wrażenie, że tylko ona to zauważała.
Nie będę jak matka, nie będę jak matka, nie
będę jak matka... Tę mantrę powtarzała sobie przez
całe życie. Niewiele jej to jednak dało, bo zamiast ro-
bić karierę zawodową, siezdiała w domu i sprzątała po
dzieciach oraz Andrzeju, który był ogromnym bałaga-
niarzem. Stała się drugą, młodszą wersją Bożeny. Mo-
że dlatego przestała kochać matkę - bo miała dość
tego, że matka ciągle siedziała wniej? Gdy dostała
wieść o zaginięciu Bożent, nie poczuła żadnych emocji.
Mała Marysia stała, opierając się o komodę.
- Pospiesz się, bo się spóźnisz do przedszkola! -
W drzwiach stanęła jej matka z potarganymi włosami,
w poplamionej piżamie. - Nigdy nie możesz wstać od
razu, naprawdę muszę tu przychodzić?
- Nie musisz wcale tu przychodzić!
- Przecież nie mogę krzyczeć, bo dziadek się
obudzi! - odpowiedziała Żaneta podniesionym gło-
sem.Przez chwilę milczały wspólnie, a matka patrzyła
na Marysię wyczekującym wzrokiem.
- No błagam, wstań - jęknęła w końcu. - Muszę
jeszcze pomóc twojemu bratu się umyć. Śniadanie
czeka na stole, idź do łazienki i się umyj
- Nie chcę!
- Bo?
- Bo tata tam jest i nachlapał wszędzie!Żaneta
westchnęła.
- To chodź, razem wytrzemy podłogę i poprosi-
my tatusia, żeby sobie poszedł.
Mała zastanowiała się przez chwilę nad propo-
zycją matki.
- No dobrze - powiedziała.
Ciąg dalszy s.29
29
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Obie poszły w kierunku łazienki.
Miasto, w którym mieszkali Bożena i Tomek, koń-
czyło się gwałtownie zaledwie kilkaset metrów od ścisłe-
go centrum. Dalej rozciągały się brudne, nieprzyjemne
i rozwlekłe przedmieścia, pełne kościołów i blokowisk. Na
samym końcu największego z blokowisk, osiedla Poma-
rańczowego, już nawet poza przedmieściami, stał duży,
opuszczony blok z czterema piętrami. Cały pomazany był
pseudograffiti i sprawiał nieprzyjemne wrażenie, pogłę-
biane jeszcze faktem, że często zbierali się tam młodzi,
negatywnie nastawieni do świata ludzie.
Bożena siedziała na brudnej klatce schodowej,
opierając się głową o poręcz i czekając na najwyższym
stopniu schodów na wchodzących ludzi. Papierosa trzy-
mała między palcem wskazującym a środkowym, jak
prawdziwa dama. Wesoła gromadka wspinająca się po-
woli po schodach składała się z trzech mężczyzn i dwóch
młodych dziewczyn, ledwie czternastoletnich. Dobrze ich
znała, słyszała te głosy, gdy mieli po kilka lat. Często się
nimi opiekowała, bo byli przyjaciółmi jej najmłodszego
syna. Tego, który okazał się sprawiać jeszcze więcej kło-
potów niż niesforny Jacuś.
Jeszcze jej nie widzieli, ale Bożena wiedziała już, że
są trzeźwi. W przeciwnym razie cały opuszczony budynek
rozbrzmiewałby kakofonią dźwięków, których nie chciała
słyszeć. Zamiast tego w powietrzu rozchodziła się rozmo-
wa, niezbyt głośna, choć gwałtowna. Zbliżali się coraz
szybciej, więc kobieta wstała i przybrała dumny wyraz
twarzy.
- Kaśka, nie rób scen! - Bożena słyszała młodych
ludzi coraz wyraźniej.
- Możesz sobie odgryźć to swoje nadmuchane ego,
nie pójdę! - odpowiedziała mu dziewczyna.
- Nie no, Kaśka! - tym razem męski głos był inny.
Bożena bez trudu rozpoznała w nim Macieja z sąsiedniej
wioski. - Nie graj takiej świętej. Jeśli się zgodzisz, to sta-
wiamy ci skrzynkę piwa.
- Nie ma mowy, nie zgodzę się! Ile razy muszę
wam to jeszcze powtórzyć?! Nie zamierzam spełniać wa-
szych zachcianek.
O co się tak spierali, dlaczego dziewczyna była
zirytowana - tego Bożena nie wiedziała. Nie obchodziło ją
to. Popołudniu, gdy dzielnie skończyła zbierać choinkę,
postanowiła, że wybierze się do opuszczonego bloku.
Ubrałą się w ładną sukienkę. Miała tylko jeden cel. Chcia-
ła usłyszeć Tomka, który nie odbierał telefonu. Wybrała
się więc tam, gdzie podświadomie spodziewała się go
zastać, chociaż jej świadomość tej myśli nie dopuszczała.
- Kaśka strzela focha, uwaga, uwaga!
Jest! Jest! To on! Bożena nasłuchiwała uważnie.
Następny jednak odezwał się znowu Maciej.
- No, Tomuś, lepiej ty ją przekonaj, w końcu to
twoja była dziewczyna.
Poklepał Tomka po plecach, czego Bożena nie wi-
działa. Kobieta jednak przekonała się, słysząc ten głos, że
ktoś w towarzystwie jednak jest pod wpływem alkoholu.
- Oszukały mnie święta. Jak co roku - opowiadała
Żaneta podczas spotkania z bratem, który mieszkał w tym
samym wojewódzkim mieście.
- Stało się coś?
- Przecież wiesz.
- Nie, musisz mi powiedzieć.
- Najpierw ty opowiedz o swoich kłopotach, bła-
gam. Będzie mi lżej.
- W porządku. - Jurek usiadł wygodniej na restau-
racyjnym krześle i zaczął mówić. - Słyszałaś, że Artur i
Julia przeprowadzają się do jednego mieszkania?
- Nie. A po kiego grzyba?
- Chcą mieć więcej przestrzeni.
Żaneta prychnęła.
- Jak ja bym chciała mieć więcej przestrzeni... A
gdzie to mieszkanie?
- W Szczecinie. To znaczy, jeszcze nie znaleźli, ale
szukają.
- No co ty? Arturek, najlepsze dziecko na świecie,
opuści największe miasto w naszym kraju? Nie wierzę!-
Jesteś do niego uprzedzona. Nie lubisz go tylko dlatego,
że miał sympatię ojca.
- Mam prawo go nie lubić. Wielki blondas, a
tchórzliwy jak nie wiem co. Ojciec uważał go za siódmy
cud świata, a nas olewał. Julii też nie lubię, chociaż to nie
jej wina. Po prostu przez cały czas rywalizowałyśmy o
uwagę ojca. Co za chora atmosfera!
- Ja... Też tak uważam, ale trochę lubię Artura. Nie
był dla mnie taki zły. Lepszy od ojca. Do Julii nic nie mam.
- Dobra, mów o swoich problemach, bo kończę już
piwo.
- Chodzi o to, że też bym chciał tak, jak oni. Niena-
widzę swojej pracy.
- To wszyscy wiedzą. Chciałbyś się przeprowadzić z
Julią i Arturem?
- Tak. Robię to tylko dla pieniędzy. A teraz słuchaj
- ostatnio zostawiłem pacjentkę na fotelu i wybiegłem z
przychodni, bo zobaczyłem na zewnątrz piękną kobietę.
- Kobietę?
- Poznałem ją dzień wcześniej w klubie.- Ha! Tego
bym się po tobie nie spodziewała. Marzyłeś, żeby ją sobie
sprowadzić do mieszkania z rodziną Julii, Arturem i jego
narzeczoną? Trochę by wam było ciasno!
Żaneta zachichotała, a później westchnęła.
Ciąg dalszy s.30
30
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
- Nie jesteś idealny. Za to cię lubię. Zawsze przysparza-
łeś najwięcej kłopotów. - Obydwoje z Jurkiem się za-
śmiali, chociaż ten drugi ciszej. - Dzięki, że mi opowie-
działeś, ale nie przyszłam tu, żeby się spowiadać.
- A powinnaś.
- Co?
- Wyspowiadać się. Naprawdę, w kościele. Nie-
długo pogrzeb matki, o ile ją znajdą.
Tym razem zaśmiała się tylko Żaneta. Upiła łyk
ze szklanki z piwem
- Daj mi spokój. Mam dość tego wszystkiego.
Zaraz po pogrzebie wsiadam do pierwszego pociągu.
Jestem wściekła i zmęczona.
- Wracając do świąt, o co ci chodzi?
- Jak to, o co? - Upiła kolejny łyk. - Przez dwa
tygodnie przygotowywałam dom i jedzenie. Miały być
piękne, rodzinne święta. Nie jestem idealna, tak samo,
jak ty, ale wywiązałam się z obowiązków doskonale!
Nawet kaczkę zrobiłam na wigilię, kaczkę, rozumiesz?
- Przecież ty nie umiesz gotować.
- Właśnie! Właśnie, właśnie. A jednak zrobiłam -
powiedziała kobieta, a w jej głosie słychać było nad-
chodzące łzy. - Tylko co z tego, że wszystko było czy-
ściutkie i pyszne, skoro mój kochany mąż postanowiła
wyjechać sobie do Anglii!?
- Spokojnie, spokojnie. - Jerzy wstał i podszedł
do krzesła, na którym siedziała Żaneta. - Andrzej wy-
jeżdża do Anglii?
- Tak! Nie będę spokojna! On będzie balował w
Londynie, a ja zostanę w tym brudnym Rzeszowie z
durnymi dziećmi!
- Nie, no, Żaneta, przesadziłaś. Nie mów tak o
dzieciach.
Kobieta płakała już głośno, a łzy spływały jej po
twarzy.
- Masz rację, przesadziłam. Ale, kurwa, jestem
wściekła! Wściekła! Dlaczego ja mam zawsze pod gór-
kę, tak po schodach?
- Tak ci się wydaje? To teraz ja ci coś powiem.
- Jeszcze więcej? O Jeeezu...
- Nie dość, że nie lubię swojej pracy, to przez
całe życie chodzę z traumą z dzieciństwa.
- Każdy z nas ma traumę z dzieciństwa, może z
wyjątkiem Artura, chociaż też nie jestem pewna - po-
wiedziała cicho i nieco bełkotliwie Żaneta, zmęczona
od nadmiaru alkoholu.
- To całe: zawsze sprawiałeś najwięcej kłopotów
nie jest przyjemne, rozumiesz? Matka mi to ciągle po-
wtarza w żartach, dlatego do niej nie dzwoniłem ostat-
nio! Ja się nie znam żartach. Wszystko, całe wchodze-
nie po schodach życia, traktuję poważnie. A ojciec mó-
wił, że jestem niepoważny i tylko gram w piłkę. Matka
zresztą też. Miałem kompleksy zarówno przez Artura,
który był idealny, jak i przez Tomka, który jest śmie-
ciem, mimo że to mnie wszyscy uważali za najgorsze-
go. Chciałem zostać piłkarzem, a nie ginekologiem!
Chciałem wygrywać turnieje! - Mężczyzna na chwilę
przestał mówić i odetchnął głęboko. - Myślę o samo-
bójstwie.
- Przestań. Nawet tak nie mów.
Obydwoje dokończyli picie piwa.
- Swoją drogą, to naprawdę fascynujące, jak
toksyczne dzieciństwo niszczy człowieka. - zaczęła Ża-
neta.
- Prawda? Jak złe wspomnienia pozbawiają nas
miłości i zrozumienia dla drugiego człowieka. Ja już
teraz w ogóle nie współczuję matce.
- Skoro zeszliśmy na temat matki - Żaneta nagle
się ożywiła, choć pewnie sama nie wiedziała, dlaczego.
- Myślisz, że ją znajdą w tym tygodniu? Nie chciałabym
pogrzebu bez ciała. Poza tym, ktoś musi pojechać do
domu i wszystko uporządkować. Kto ma to zrobić?
- Nie wiem - odpowiedział cicho Jerzy. - Nie
obchodzi mnie to.
W salonie smutnego, opuszczonego domu na
Podkarpaciu stała samotna kobieta. W holu niespokoj-
nie kręciła się dwójka dzieci.
- Mamo, mamo, wracajmy do domu! - krzyczała
mała Marysia.- Uspokój się, dziecko, zaraz stąd wyj-
dziemy, tylko coś muszę sprawdzić.
Żaneta przeszła cały, staroświecko urządzony
dom i podeszła do drewnianej komody. Zręcznym ru-
chem otworzyła górną szufladę. Stary mebel zacinał się
tak samo, jak wiele lat wcześniej. To samo znajdowało
się też w szufladzie. Ogromna liczba opakowań świec.
Zapachowe świece w wielu kolorach: czerwone o zapa-
chu poziomek, żółte o zapachu wanilii, zielone o zapa-
chu jabłkowym. Matka uwielbiała je palić. Żaneta tak-
że. Często brała po kryjomu jedną świeczuszkę i zapałki
do swojej małej sypialni, aby popatrzeć w płomień.
Mogła tak siedzieć przez cały wieczór. Paląca się świe-
ca była dla niej bez wątpienia jedną z najpiękniejszych
rzeczy na świecie.
Nagle zdała sobie sprawę, jak mało wiedziała o
swojej matce. Całkowita obojętność Jerzego nią
wstrząsnęła, ale sama nie była lepsza. Skąd wzięła się
pasja matki do palenia świec? Czy moja mama kiedyś
myślała o życiu, o śmierci, o tym jak wygląda nasze
dzieciństwo? Czy chociaż przez sekundę ujrzała, jak
złym człowiekiem był ojciec, w którym zakochała się
bez granic? Jak wyglądało jej życie, kiedy wstawała
codziennie rano, gotowała, czytała głupie książki i prze-
glądała przy kawie katalogi meblowe?
Ciąg dalszy s.31
31
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Przeraziła się, gdy uświadomiła sobie, że na te pytania
nigdy nie pozna już odpowiedzi.
- MAAAMOO!
Żaneta sama miałaby ochotę tak zawołać.
- Już idę, już idę! - odpowiedziała. Dla swoich
dzieci chciała być dobrą matką, nawet jeśli czasem miała
wszystkiego dość.
Przeszła szybko przez dom w kierunku drzwi wyj-
ściowych. Zatrzymała się jednak przy dużych schodach.
Nie mogła się powstrzymać.
Na próbę postawiła lewą nogę na drugim stopniu.
Schody skrzypiały, tak jak zawsze. Ten dźwięk kojarzył się
z dzieciństwem. Z jakiegoś powodu chciała, aby jej dzieci
same to usłyszały.
- Marysia, Mateuszek, chodźcie tutaj!
Usiadła na schodach i poczekała, aż dzieci przybie-
gną.
Po kilku sekundach chłopiec i dziewczynka wesoło
wbiegali już na górę. Żaneta tymczasem włożyła głowę
między kolana, myśląc o tym, że pomimo wszystko jest
jednak szczęśliwa. Na podłodze pod schodami zobaczyła
coś, czego ani trochę nie spodziewała się ujrzeć. Sporą,
ale słabo widoczną czerwoną plamę. Gdy przytknęła nos
do podłogi, nie miała wątpliwości, że to krew.
- Proszę natychmiast przestać! Nie życzę sobie
takiego zachowania, ty gówniarzu!
Bożena krzyczała na próżno. Pijany Maciej z są-
siedniej wioski wlókł ją do domu. Zaczynało już się
ściemniać.
- No, to teraz się zabawimy. TOOOMUUUUŚ!
Patrz, co zrobię z twoją starą!
- TOOOMEEEEK! - Bożena potrafiła krzyczeć gło-
śniej niż młody mężczyzna, ale była od niego wyraźnie
słabsza. Próbowała się wyrywać, lecz nic jej to nie dało. -
Tomek! Tomek! Pomocy!
Skandowała imię swojego syna, ale na opuszczo-
nych przedmieściach nikt jej nie słyszał.
- Skończysz w rzece, ty stara dziwko!
Alkohol tylko wzmocnił pewność siebie dryblasa,
który całe dnie spędzał na dworze ze swoimi kolegami.
Być może starej kobiecie udałoby się wyjść z kory-
ta rzeki i przeżyć, gdyby została tam po prostu wrzucona.
W jej synu jednak odezwało się sumienie.
- Maaaciek! Maaamoooo! Chodźmy do dooo-
mu!!! - jęczał bełkotliwie.
- Do domu? Niech będzie, do domu! - Maciej się
zaśmiał. - Słyszałem, że masz w tej swojej willi schody,
które głośno skrzypią.
Ciągle wlókł jej ciało po ziemi. Bożena przestała
już się wyrywać. Była za słaba.
- Moi rodzice nie mieli nigdy takiego domu ani
takich schodów, wieeesz? Zobaczymy, jak szybko bę-
dziesz z nich spadać. A potem i tak skończysz w rzece.
Krzyki słychać było w całej okolicy.
Wiktor Niemczura
SANDRA BRYG
PRZYGODA ŻYCIA
Ciąg dalszy s.32
Schody Hiszpańskie należą do miejsc tłumnie odwiedzanych
przez turystów. Odbywają się na nich coroczne pokazy mody
a wiosną zdobi je kwiatowa dekoracja ustawiana z okazji festi-
walu kwiatów. Zimą, w okresie Bożego Narodzenia, na tarasie
schodów ustawiana jest szopka. Mają 138 stopni. To jedne z
najdłuższych i najszerszych schodów w Europie (ustępują pod
tym względem Schodom Potiomkinowskim w Odessie).
Istnieje przesąd, zgodnie z którym na tych schodach nie nale-
ży jeść.
32
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Jest piękny, słoneczny dzień, ale już po zmroku schody
staną się miejscem corocznych pokazów mody. W tym
roku – 2015 – będzie to ostatni pokaz przed zaplano-
wanym na co najmniej 2 lata remontem schodów –
symbolu Wiecznego Miasta. Jako jedna z licznych mo-
delek z całego świata będę uczestniczyła w tym święcie
mody.
Jak do tego doszło? Sama nie mogę w to
uwierzyć! Przybyłyśmy na miejsce i doznałam szoku, bo
wokół kłębił się tłum młodych, pięknych dziewcząt. W
pierwszym odruchu chciałam stamtąd uciec, uznałam
całą rzecz za niezbyt poważną. Moja przyjaciółka była
jednak zdeterminowana. I takim oto sposobem, po
kilku godzinach, została już tylko niewielka grupka wy-
branych. A ja wśród nich!
Po pierwszych niezbyt znaczących poka-
zach mody zainteresowała się moją osobą profesjonal-
na agencja modelek. Po jednych z pokazów okazało się,
że wśród obserwatorów była właścicielka agencji z Me-
diolanu. To odmieniło mój los – zostałam zauważona i
znalazłam się wśród grona znanych top modelek. Nie
było łatwo – moje życie zostało przewrócone do góry
nogami. Oczywiście coś za coś! Biorąc pod uwagę na-
tłok obowiązków związanych z modelingiem oraz czę-
ste wyjazdy musiałam wziąć urlop dziekański i na jakiś
czas odłożyć naukę i plany szybkiego zdobycia dyplomu
ukończeniu studiów.
Myślę, że było warto. Zwiedziłam cały
świat, byłam w takich stolicach mody jak Paryż, Nowy
Jork, Mediolan i Rzym. Mówię biegle nie tylko w języku
angielskim, ale też francuskim i włoskim. Porozumiem
się też z mówiącymi po hiszpańsku.
I właśnie z całą grupą światowej sławy top
modelek jesteśmy w Rzymie. Nocą czeka nas pokaz
mody, który odbędzie się w najbardziej rozpoznawal-
nym i charakterystycznym miejscu w zabytkowej części
Rzymu – na słynnych Schodach Hiszpańskich.
Po tylu pokazach, w których uczestniczy-
łam, z łatwością potrafię sobie wyobrazić wspaniałość
tego przedsięwzięcia. Cudowne bogactwo strojów,
odpowiednie oświetlenie i urok tego miejsca – to bę-
dzie niezapominane przeżycie.
Sandra Bryg
ADRIAN POTOCKI
SCHODAMI Z PIEKŁA
Wybiegł ze szkoły, bo spieszył się na autobus.
,,Ten, kto układał rozkład, był totalnym idiotą"- pomy-
ślał, biegnąc w kierunku przystanku.
Skrzyżowanie, jeszcze dwieście metrów, autobus..?
Spojrzał na zegarek.
,,Przecież mam jeszcze dwie minuty!!!"- wrzeszczała
jego podświadomość. Dobiegł. Za późno, autobus odje-
chał. Westchnął i usiadł na ławce obok przystanku.
Następny autobus za godzinę. Wiedział to, ale do domu,
gdyby musiał iść, szedłby dwie... No cóż, nie pozostaje
nic, tylko czekać. Jack założył słuchawki i zagłębił się w
odmętach muzyki rockowej. Jack mieszkał z matką, któ-
ra nie pracowała, bo alimenty od ojca wystarczyły na
opłacenie rachunków i nędzne wyżywienie dla obojga.
Chłopiec nigdy nie poznał ,,idioty, który nie zasłużył na
moją miłość", bo tak mówiła o ojcu matka. Obecnie Jack
uczęszczał do pierwszej klasy liceum, które cieszyło się
bardzo dobrą renomą.
Ciąg dalszy s.33
33
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Jack był niskiego wzrostu, ale za to nadrabiał to musku-
laturą. Miał ciemnoniebieskie oczy, krótki nos i wąskie
usta. Jednak najbardziej nie lubił swoich rudych włosów
("Kiedyś, jak miałeś 5 lat, wziąłeś czarną farbę i wylałeś
ją sobie na głowę."- czasami wspominała jego
matka, Lucy). Na szczęście w szkole nie zwracali uwagi
na kolor włosów, więc nikt z niego się nie śmiał.
"I've been up in the air".... I nagle cisza w słuchawkach.
Zdjął je.
"To już trzecie w tym miesiącu"- schował zepsuty sprzęt
do plecaka. Podniósł głowę, bo coś wydało mu się dziw-
ne. Po drugiej stronie ulicy stał wysoki mężczyzna i pa-
trzył na niego. Nosił czarny płaszcz ("nic dziwnego!! ma-
my jesień"- pomyślał Jack ). Włosy miał długie i
czarne. A twarz nie zdradzała jakichkolwiek uczyć, jed-
nak kiedy chłopiec na niego spojrzał, mężczyzna
uśmiechnął się i rozpłynął się w powietrzu. Jack zamru-
gał oczami ze zdziwienia, ale nie przejmował się tym.
"Coś musiało mi się przywidzieć" - tłumaczył sobie.
Kolejny autobus przyjechał spóźniony... Cóż za ironia...
Jack wysiadł na ostatnim przystanku i ruszył do domu.
Spieszył się, bo powiedział matce, że będzie wcześniej, a
telefon rozładował mu się w szkole. Pewnie kiedy wróci i
go włączy, będzie miał tysiąc wiadomości na poczcie
głosowej. Westchnął na samą myśl o kazaniu, jakie go
czeka po powrocie...
Przed drzwiami wyjął klucze i otworzy sobie drzwi
(matka zawsze bała się zostawać sama, więc zamykała
się). Wszedł i coś wydało mu się dziwne. Zawsze czuł
zapach gotowanego posiłku, jednak dziś- nic. Nie, jed-
nak... Co to za dziwny zapach... Potem wszystko działo
się zaskakująco szybko. Lucy wyszła z jadalni z zapalnicz-
ką w ręce, stanęła w drzwiach i wyszeptała -
,,Przepraszam". Jack próbował coś zrobić, ale kiedy zo-
baczył zapalniczkę (i ten dziwny zapach!!) wszystko połą-
czyło się w logiczną całość. Próbował powstrzymać ją,
ale Lucy wskrzesała iskrę, która podpaliła gaz.
Najpierw Jack poczuł ciepło, a potem ogromna siła ci-
snęła nim przez korytarz i wybiła nim drzwi na zewnątrz.
Zanim zemdlał, zobaczył jak dom zaczyna płonąć i tego
dziwnego mężczyznę z przystanku.
***
" Wybuch gazu na przedmieściach.
Jedna osoba nie żyje, druga znajduje się w szpitalu.
Dnia 21.03. 2010 r. na przedmieściach Nowego Orleanu
w domu państwa Relish doszło do wybuchu gazu. Lucy
Relish (34lat) mieszkała razem ze swoim synem Jackiem
Relishem (16 lat). Z ustaleń policji wynika, że do zdarze-
nia doszło około godziny 16:30, zaraz po tym, jak chło-
piec wrócił do domu po szkole. Według ekspertyz wy-
buch został spowodowany podpaleniem metanu. Kobie-
ta zginęła na miejscu. Jack miał więcej szczęścia. Wy-
buch cisnął nim przez drzwi wejściowe (kiedy go znale-
ziono, leżał na nich). Obecnie znajduje się w szpitalu, a
jego stan określa się na tragiczny. "Na szczęście nie ma
poparzonych dróg oddechowych." - mówi doktor Philips,
specjalista w leczeniu oparzeń -"Jeśli kolejne operacje
się powiodą i uda nam się go obudzić ze śpiączki, powi-
nien żyć [...] Niech Bóg ma go w swojej opiece".
Z naszych ustaleń wynika, że matka miała problemy fi-
nansowe, spowodowane śmiercią byłego męża około
dwóch miesięcy temu. [...]"
***
- Wstań w końcu!- odezwało się coś w głowie Jacka i na
pewno nie był to przyjemny głos. Coś mu mówiło, że
będą kłopoty.
Otworzył oczy i zobaczył twarz Mężczyzny z Przystanku.
- No, nareszcie!- wykrzyknął i pomógł chłopcu wstać.
- Kim... kim jesteś?- rozejrzał się dookoła- I gdzie ja je-
stem?!
Stał nigdzie, a jednak gdzieś. Wszędzie było oślepiająco
jasno. Biel i nic więcej. Było tak, jakby cały świat pokryła
wielometrowa warstwa śniegu. Jednak powierzchnia
była twarda jak stal i nie czuć było zimna. Jack przeraził
się trochę tą bezgranicznością bieli.
- Jesteśmy w twoim umyśle.- odpowiedział dziwny męż-
czyzna - A ja jestem Śmierć.
Na oczach chłopca mężczyzna zaczął się zmieniać. Stał
się wyższy i chudszy. Jego skóra zmieniła kolor na ciem-
ny fiolet, a włosy stały się białe jak bezmiar, w którym
się znajdowali.
Ciąg dalszy s.36 Ciąg dalszy s.34
34
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
. Płaszcz zniknął, został zastąpiony przez obszerne białe
szaty, zakrywające cały tors i nogi Śmierci. Najdziwniej-
sze były jego ramiona i ręce. Te pokrywały różnego
rodzaju znaki wypisane czymś czerwonym ("Oby nie
krew." pomyślał Jack), a wokół prawego nadgarstka
miał owinięte czerwone koraliki. Twarz również mu się
zmieniła. Stała się wąska i pociągła. Białka oczu stały
się czarne, a źrenice stanowiły czerwone punkty. Nos
miał orli. W szpiczastych, ostrych zębach trzymał rytu-
alny, bogato zdobiony nóż.
Jack cofnął się przerażony. "To ma być Śmierć!? Wyglą-
da raczej na demona z piekieł!"- pomyślał.
- Jak udowodnisz mi, że faktycznie nazywasz się
Śmierć? - zapytał przerażony Jack.
-NIE MUSZĘ NIC CI UDOWADNIAĆ NĘDZNY ŚMIERTEL-
NIKU! JAM JEST ŚMIERĆ,
TEN KTÓRY BĘDZIE TRWAŁ PO WIEKI. JAM JEST TEN,
KTÓRY NARODZIŁ SIĘ
PIERWSZY. NIC ANI NIKT NIE UKRYJE SIĘ PRZEDE MNĄ!
NIC MNIE NIE POWSTRZYMA KIEDY IDĘ PO KOLEJĄ
DUSZĘ!- metaliczny głos Śmierci sprawił, że Jacka roz-
bolała głowa.
- Dobra, powiedzmy, że ci wierzę. Tylko proszę więcej
nie krzycz, dobrze?- Śmierć kiwnął głową na znak, że,
chyba, więcej nie zamierza działać destruktywnie na
stan chłopca. - Teraz powiedz mi, dlaczego znajdujemy
się tutaj?
- To proste, umierasz.- Śmierć powiedział to bez żad-
nych emocji. Po prostu kolejny bezwzględny wyrok.
(BAM! Umierasz Jack'o. W jakim innym wypadku
Śmierć zaszczyciłby cię swoją obecnością?- odezwał się
głos w głowie chłopca, który należał do jego koleżanki
z klasy Jennifer). "A to mnie pocieszyłaś, Jen."- pomy-
ślał.
- Jednak mogę dać ci szansę. Jako mój syn dostaniesz
drugie życie. Jednak są
warunki, które musisz spełnić.
(ŁUP!! Jesteś synem śmierci Jack'o.) Próbował zagłu-
szyć głos Jen, ale ta ciągle mówiła dwa słowa "Syn
Śmierci".
- Zaraz! Czegoś tu nie rozumiem. Jestem TWOIM sy-
nem?
- Tak. Twoja matka była wyjątkową kobietą, wiesz.
Zabiła swoich rodziców w wieku siedmiu lat, a potem
spaliła ich w kominku, bo miała taki kaprys. To mnie
uwiodło… Od tego czasu zacząłem się jej przyglądać.
Kiedy miała 18 lat przyzwała mnie. To był jej pierwszy
raz i wtedy począłeś się ty, Jack...
- Wcześniej wspomniałeś o jakiś warunkach. Jakie one
są?- wyszeptał zagubiony chłopiec.
- Oh, to proste. Życie za życie. Jeśli będziesz ciężko
ranny, zabij kogoś, od razu zostaniesz uleczony. Poza
tym po przebudzeniu musisz oddać mi pięć dusz. Najle-
piej kobiet.- powiedział to tak beztrosko, że Jackiem
wstrząsnęło.
- Dobrze. Zrobię to, tylko pozwól mi wstać.
- Podejdź, jeszcze muszę ci coś dać.
Jack podszedł, a jego ojciec przechylił mu głowę na bok
i dotknął jego szyi, a potem ramienia. Kiedy chłopiec
spojrzał na rękę, zobaczył takie same znaki, jakie nosił
Śmierć. Chciał spojrzeć na szyję, ale nie mógł. - Te zna-
ki pozwolą ci kontrolować duchy i dusze innych ludzi,
dzięki nim będziesz mógł zmuszać innych do wykony-
wania twoich rozkazów. Ale uważaj, jesteś tylko czło-
wiekiem, wiec będzie kosztować cię to dużo energii.
Na szyi masz pentagram. Mój symbol. Nie masz się
czego bać, zniknie, ale znaki na ręce pozostaną. A teraz
idź i spełnij moją wolę.
Śmierć klasnął w dłonie i przed Jackiem pojawiły się
drzwi. W tej samej chwili Śmierć zmienił się w dobrze
znaną postać szkieletu w czarnym płaszczu i z kosą.
Jack otworzył drzwi, a za nimi znajdowały się schody
ciągnące się wysoko w górę.
"Nikt nie powiedział, że powrót do życia będzie pro-
sty"- westchnął i ruszył na górę, do życia, do Jennifer.
***
Obudził się 21.03. 2012 roku. Rozglądnął się i odpiął od
aparatury monitorującej jego funkcje życiowe.
Ciąg dalszy s.35
35
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Ciąg dalszy s.36
Wstał spojrzał na stolik i zobaczył bransoletkę ze złota,
którą zaraz założył na rękę. Kiedy znalazła się na jego nad-
garstku, głos ojca wyszeptał w jego głowie: "W razie
potrzeby uderz w nią dwa razy". Nie wiedział, co to może
znaczyć. Sprawdzi to, kiedy "będzie potrzeba".
Od razu przy jego łóżku pojawiło się grono pielęgniarek i
lekarzy. Pytali o jego "zdrowie". Kazali mu się położyć i
czekać, ale on wcale nie zamierzał ich słuchać. Przecież
sam Śmierć powiedział mu, że wszystko będzie w porząd-
ku.
- Musisz odpoczywać. Twój organizm nie jest jeszcze goto-
wy do takiego wysiłku.- powiedział jeden z lekarzy.
- Wychodzę na własne żądanie i to ze skutkiem natychmia-
stowym.
- Nie zgadzam się.- sprzeciwił się ordynator oddziału.- Po-
zostanie tutaj jest w twoim interesie. Poza tym musimy
wykonać kilka badań kontrolnych.
"Chcą ze mnie zrobić królika doświadczalnego! Tego już za
wiele!"- myślał gorączkowo.
"W razie potrzeby uderz dwa razy"- przypomniał sobie
słowa ojca. Dotknął bransolety dwa razy, a ta zmieniła się
w wykonaną ze złota kosę. Miała dwa metry długości, a
ostrze około metra. Na brzeszczocie były takie same sym-
bole, jak na ramieniu Jacka.
Lekarze próbowali uciekać, ale drzwi zostały zamknięte w
tej samej chwili, kiedy w ręku Jacka pojawiła się kosa.
Chłopak się uśmiechnął. "Czas spłacić ojcu dług".
Zamachnął się na najbliższego lekarza, i o dziwo, kosa
przeszła przez jego ciało, nie uszkadzając go w ogóle. Jack
jednak poczuł, że dusza opuściła swe naczynie, by udać się
w zaświaty.
W pokoju było około ośmiu lekarzy i pielęgniarek, którzy
teraz leżeli bezwładnie na podłodze, a Jack z zadowole-
niem patrzył na to, co się wydarzyło. "Jakoś samo tak wy-
szło. Musiałem to zrobić. Za wszelką cenę chcę żyć!"- tak
myślał- "Wydaje się to brutalne... I takie jest, ale czego się
nie robi by żyć..."
Znów dotknął kosy dwukrotnie, a ta powróciła do formy
bransolety. Jack wyszedł na korytarz, a potem udał się do
wyjścia. Czuł się świetnie. Był pełen energii i "życia". Nikt
go nie powstrzymywał, kiedy wyszedł poza szpital i udał
się na przystanek autobusowy. W chwili, gdy dotarł na
miejsce, autobus przyjechał. Jack wsiadł. "Teraz muszę
tego użyć."- pomyślał i próbował nakłonić kierowcę, żeby
wziął go mimo braku pieniędzy. Ostatecznie starszy męż-
czyzna zgodził się, by Jack mógł jechać.
Wysiadł na ostatnim przystanku, jak dawniej... Ruszył do
domu. Kiedy zobaczył miejsce, w którym żył przez tyle lat,
przeraził się. Dom był całkowicie zniszczony. Okien, drzwi i
dachu nie było. Na ścianach widniało graffiti, najróżniejsze
teksty po obraźliwe rysunki. Dopiero kiedy wszedł do
środka, uświadomił sobie, że jego dawne życie przeminę-
ło. Ściany były czarne, meble spłonęły. W kącie leżało kilka
rozbitych butelek i strzykawek, co wskazywało na obec-
ność narkomanów..."Nie mogę tu zostać. Jeśli zacznie pa-
dać, przemoknę do suchej nitki. Ale równie dobrze mogę
spać na ulicy. Przecież nie mam gdzie iść. Matka nie miała
rodzeństwa... Szlag..."
Zdecydował, że wróci do miasta i tam poszuka pomocy.
***
"Tragiczny wypadek w szpitalu 21.03. 2012 roku; w Szpita-
lu Stanowym Kindred New Orleans miała miejsce masowa
śmierć ośmiu pracowników medycznych i personelu.
"Sekcja zwłok nie wskazuje na morderstwo, ale co naj-
dziwniejsze, nie można stwierdzić na co zmarli. Wszyscy
byli w sile wieku (ich wiek wahał się od 25- 35 lat) i nic nie
zapowiadało na i ich tak nagłą śmierć"- podaje patolog
sądowy James Barred.
Nadal nie ustalono, co stało się z chłopcem, który równo
dwa lata temu prawie zginął od wybuchu metanu. Jeśli
ktoś widział Jacka Relisha, proszę o kontakt z policją. Ist-
nieje możliwość, że wie coś o tym zdarzeniu. Ma około
170 centymetrów wzrostu, rude włosy [...]"
***
Około godziny 19 Jack stanął przed drzwiami domu
Glitter'ów. Zapukał i czekał, żeby ktoś mu otworzył. Naj-
pierw drzwi się uchyliły i zobaczył parę błękitnych oczu i
masę blond loków spoglądających przez szparę.
- Jack!? Jack Relish?! To naprawdę ty!?- wykrzyknęła,
otwierając drzwi na oścież i wciągając zakłopotanego
chłopca do środka. - Jezu, Jack, kiedy ostatnio cię widzia-
łam, byłeś cały w bandażach wyglądałeś jak mumia. -
chłopak opuścił głowę- Wybacz, nie chciałam... Co cię do
mnie sprowadza?
- Jenn, powiem otwarcie. Nie mam gdzie spać. Możesz
mnie przenocować..?
- Och Jack, jak tyś się zmienił.- na scenę wkroczyła matka
Jennifer, Susan.- Coś się stało, prawda, Jack?
-Tak, proszę pani…
-Mamo, Jack nie ma gdzie się podziać. Może u nas zostać?-
Jennifer przejęła inicjatywę.
- To prawda, Jack? Chłopak przytaknął.
36
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
- Oh, w takim razie czuj się u nas jak u siebie.- po tych
słowach poszła do kuchni, zostawiając ich samych.
- Mam prośbę..
- Dawaj, Jack'o.
- Mogę wziąć prysznic?
- Oczywiście. Przecież wiesz, gdzie jest łazienka.
Jackowi ogromną ulgę przyniósł zwykły prysznic...
Czuł się jak nowonarodzony.
Pukanie do drzwi łazienki...
- Jack, przygotowałam dla ciebie nowe ubranie.- to
Jennifer!!- Mogę wejść?
(ŁUP!! Jack'o przecież wiesz, że tego chcesz...)
- Poczekaj, już wychodzę więc sam je odbiorę.
Jenn weszła w chwili, gdy Jack owinął się ręcznikiem.
Jennifer zrobiła urażoną minę i podała mu poskłada-
ne rzeczy. W tej samej chwili zobaczyła znaki na ra-
mieniu i dłoni Jacka.
- Ciekawy tatuaż. Kiedy go sobie zrobiłeś?
"No wiesz, Jenn jestem synem Śmierci, tego Śmierci.
Zabiłem 8 osób, by zyskać drugie życie. A te znaki dał
mi ojciec bym mógł kontrolować ludzi. Fajnie, nie?"-
przemknęło przez głowę Jacka.
- Chodźcie, kolacja gotowa!- głos Susan z kuchni.
Jenn wyszła niezadowolona z nie otrzymania informa-
cji. Jack ubrał się szybko i zszedł na dół. Zjedli wy-
śmienitą kolację (dla Jacka była to pierwsza od dwóch
lat), a potem poszedł na górę, by porozmawiać z Jen-
nifer.-Nic się nie zmieniłaś, wiesz dalej jesteś tak wy-
jątkowa, jak wtedy...
- Oh, przestań... Za to ty się zmieniłeś. Stałeś się bar-
dziej biały, wiesz i oczy zostały się ciemniejsze.- spoj-
rzał w lustro służące Jenn do misternego nakładania
makijażu, który nadawał jej twarzy wyglądu bogini.
- Faktycznie.- Jack uśmiechnął się promiennie.
- I te znaki na ręce. Skąd je masz? Jeśli to coś poważ-
nego, możesz mi zaufać i dobrze o tym wiesz Jack'o.
Gdyby nie ten wypadek... Straciliśmy dwa lata. Ale ja
czekałam Jack'o.
Czekałam i liczyłam na to, że kiedyś się obudzisz. I
nareszcie się doczekałam.
- To, co teraz powiem, ma zastać między nami. Przy-
rzeknij!- ostatnie słowo powiedział z naciskiem wska-
zującym na powagę sytuacji.
- Obiecuję.
- Wiesz, że miałem "wypadek", a potem wpadłem w
śpiączkę. Będzie ciężko to wytłumaczyć, ale spotka-
łem Śmierć.- Jenn chciała coś powiedzieć, ale Jack
uciszył ją gestem- Powiedział, że jestem jego synem i
mogę wrócić do życia. Jednak był jeden warunek.
Musiałem oddać mu pięć istnień ludzkich.- dotknął
dwa razy bransolety, która zmieniła się w kosę. - To
jest Kosa Śmierci. Wydziera duszę z ofiary, nie czyniąc
szkody ciału. Posłuchaj, sam nie wiem, jak to wytłu-
maczyć, ale...
- Oddałeś mu te pięć istnień?
- Tak.
Zapadła cisza.
- Jednak dalej nie odpowiedziałeś mi, co z tym wszyst-
kim mają te znaki.- zdenerwowała się Jennifer.
- Ciekawość cię zżera, co? No więc, identyczne miał
Śmierć. Dzięki nim mogę kontrolować dusze, a co za
tym idzie, zachowanie człowieka.- schował kosę.-
Wierzysz mi?
- Tak i cieszę się, że ze mną jesteś.- zbliżyła się, by go
przytulić.
- Potrzebujesz Księżniczki Ciemności co, Jack?- zapytał
Śmierć, który nagle pojawił się w pokoju.
- Jenn to Śmierć, Śmierć to Jennifer Glitter...
-Tak, wiem, kim ona jest. Będziesz żyć jeszcze 80 lat,
no chyba, że zostaniesz z moim synem…- Tato, prze-
stań, proszę! To chyba NIEodpowiedni moment na
mówienie o umieraniu. Poza tym, czego ode mnie
chcesz?
- Spłaciłeś dług, ale musisz wiedzieć coś jeszcze, coś, o
czym zapomniałem.
- Streszczaj się, bo nie mamy całego wieczoru. Chcę
spędzić trochę czasu z moją dziewczyną, której nie
widziałem przez dwa lata!!
- No już, już.- westchnął- Co jakiś czas będziesz miał
wizje tego, co się stanie. Wiesz, katastrofy, wybuchy
atomowe, tsunami i tak dalej, ale nie możesz się w
nie mieszać, bo ci ludzie, którzy wtedy zginą, zasłużyli
na to, albo ich czas się dopełnił. Jeśli będziesz ingero-
wał, zabiorę to, co dałem i wiele więcej, mimo spłaco-
nego długu. Nawiasem mówiąc, te dusze, które mi
dałeś, były strasznymi grzesznikami. - uśmiechnął się i
oblizał wargi.
- Mam moc, ale nie jestem tak głupi, by mieszać się w
twoje plany.
Ciąg dalszy s.37
37
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Ciąg dalszy s.38
-Powtarzam, nie wolno ci!- po tych słowach Śmierć znik-
nął w obłokach czarnego dymu.
Jenn popatrzyła na Jacka z zainteresowaniem.
- TO jest twój ojciec!?
- Tak trochę dziwny, ale da się przyzwyczaić.
(Co z tego, że poznałeś go dzisiaj, Jack'o.)
Resztę wieczoru spędzili, rozmawiając o tym, co działo się
w Nowym Orleanie, gdy Jack spał.
W nocy Jack nie mógł spać. Faktycznie widział przyszłość.
Postanowił jednak, że to zignoruje. Wstał, kiedy panował
jeszcze zmrok, a do jutrzenki było jeszcze daleko. Zszedł
na dół do kuchni. Okazało się, że pani Glitter też nie mogła
spać i siedziała sama z głową zawieszoną nad obłokami
pary, sączącej się znad kubka kawy.
-Witaj, Jack.- szczery, ciepły, acz zmęczony wszystkim
uśmiech- Dlaczego nie śpisz? Przecież jest dopiero czwar-
ta.
- Obudziłem się i nie mogłem zasnąć, więc postanowiłem
przygotować śniadanie. Jednak jest za wcześnie na posi-
łek...
- Nie spałeś całą noc?- zdziwiła się Susan. - Musisz być
zmęczony. Chcesz kawy?
Jack jednak nie czuł zmęczenia. Usiadł na krześle i poprosił
o kawę, która pojawiła się przed nim w kilka sekund. Jack
podziękował i upił łyk. Czarny płyn był przepyszny.
- No więc, mów, co cię gryzie. - zaczęła Susan, która przy-
sunęła się bliżej Jacka.
Jack postanowił, że opowie jej o tym, co się działo. Susan
wysłuchała jego wersji w skupieniu i od czasu do czasu
kiwała głową. Kiedy Jack skończył, Susan wstała i podeszła
do okna.
- Nie kłamiesz. To jest pewne. Ale nie sądzę, żebyś był
Synem Śmierci. Według mnie jesteś tylko jego narzę-
dziem. (BAM! Ta kobieta wie o Śmierci, Jack'o, ale skąd?)
- Skąd pani wie o...
- O Śmierci? Mieszkamy w Nowym Orleanie, skarbie. Kie-
dy byłam mała, moja matka zajmowała się Voodoo. Opo-
wiadała mi jak kiedyś, gdy ona sama była mała, jej matka
przyzwała Śmierć, by zlecić mu zadanie. Oczywiście nie
uwierzyłam, ale gdy ty opowiedziałeś tą historię z takim
przejęciem...
- Czyli wierzy mi pani?
- Tak, ale wolałabym, żeby nie było to prawdą.
- Dlaczego?- zapytał Jack.
- Kiedy Śmierć wykonał swe zadanie zabrał również duszę
mojej babki. Powiedział wtedy: "Żeby coś otrzymać, trze-
ba coś stracić." Ceną za wykonanie zadania była śmierć
zleceniodawcy.
- Mnie powiedział, że ceną za moje uzdrowienie będzie
śmierć jakiejkolwiek osoby. Wydaje mi się, że to prawda,
bo kiedy zabiłem trzech ludzi więcej niż wynosił mój dług,
poczułem dziwną moc.- wypił ostatnie krople kawy i po-
stawił kubek na szafce.- Sam zaczynam się w tym gubić. I
kwestia wizji, które pojawiły się zaraz po odejściu Śmierci
wczoraj wieczorem... Nie wiem co o tym sądzić.
- Musisz trzymać się wytycznych, które otrzymałeś. Śmierć
nie jest siłą, której możesz się sprzeciwiać. Kiedy Jenn do-
wiedziała się o wypadku, załamała się. Płakała przez trzy
dni, nic nie jadła i nie wychodziła z pokoju. Nie wiem jakby
zniosła stratę człowieka, którego tak kocha.
- Wiem, ale co pani by zrobiła, gdyby wiedziała pani, że za
dwie minuty rozbije się samolot ze 176 osobami na pokła-
dzie?
- Jezu, Jack to prawda.
-Ta, ale ten samolot już zaczął spadać i nic nie da się zro-
bić. Ojciec powiedział: "ci ludzie, którzy wtedy zginą zasłu-
żyli na to, albo ich czas się dopełnił". Może to prawda?
Może faktycznie oni muszą zginąć? Sam nie wiem. Wiem
jednak jedno. Stałem się innym człowiekiem. Moje sumie-
nie zaczyna jakby wygasać. Granica między dobrem a złem
zaciera się. Słychać kroki na górze, a potem delikatne
skrzypienie schodów.
- Czy wy już do końca powariowaliście!? Dopiero szósta, a
wy już nie śpicie. No super i już zdążyliście wypić kawę...
Hej, cos się stało, bo macie grobowe miny?- na twarzy
Jennifer malował się strach i zaniepokojenie.
- Nie, nic. To co, może ja już pójdę po te zakupy?- Jack
ruszył do wyjścia.
- A pieniądze?- zapytała Susan.
- Nie będą potrzebne.- chłopak uśmiechnął się i wyszedł w
blask poranku. Zapowiadał się bardzo dobry dzień...
Po śniadaniu wyszli razem z Jennifer do szkoły. Liceum, do
którego uczęszczał Jack nie zmieniło się ani trochę. (Przez
ten wypadek jesteś dwa lata do tył, Jack'o. I czy tego
chcesz czy nie musisz je nadrobić).
Wszedł do pokoju dyrektora Pride'a i zajął miejsce naprze-
ciw jego biurka.
- Dobrze, że jesteś Jack. Wiedziałem, że dla tak utalento-
wanego ucznia jak ty szkoła jest ważna...
38
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
- Panie dyrektorze, nie będę owijał w bawełnę, chcę
wrócić do mojej klasy. Nie mam zamiaru powtarzać
tych dwóch straconych lat.
- Rozumiem, Jack, ale nie możesz tak po prostu wró-
cić. Nie byłoby to fair wobec innych uczniów.
"Czas zabawić się z jego duchem"- Jack uśmiechnął
się na samą myśl o tym, a znaki na jego rękach stały
się jeszcze bardziej czarne niż wcześniej.
- Przywróci mnie pan na listę uczniów ze skutkiem
natychmiastowym, prawda?
- Tak. Już się za to zabieram. Twoja klasa ma obecnie
chemię. Idź do nich. Ja się wszystkim zajmę.
- Dziękuję za współpracę.- Jack wyszedł i udał się na
lekcje.
Wszedł do sali, przywitał się ze starym panem
Wrath'em i usiadł obok Jennifer. Pan Wrath jak zwy-
kle prowadził zajęcia według dokładnie ułożonego
planu. Pytanie przez dwadzieścia minut (w tym czasie
udawało mu się przepytać dwie, w porywach do
trzech osób).
- No więc skoro pan Relish zaszczycił nas swoją obec-
nością, to może powie nam coś o fosforanach?-
zwrócił się do Jacka Wrath.
(Spałeś przez dwa lata, Jack'o, na pewno nic nie pa-
miętasz).
I nagle wszystko stało się jasne. Jack wiedział. Zaczął
mówić to, co przyszło mu do głowy. Spokojne powie-
dział, co miał do powiedzenia, a Wrath patrzył na
niego z niedowierzaniem.
- Proszę pana, ale fosforany będą dopiero za dwie
lekcje.- powiedziała Sherri, kiedy Jack skończył.
Znaki na ręce Jacka zaczęły robić się fioletowe. Wrath
zrobił taką minę, jakby zobaczył ducha. "Skąd on u
licha wie tyle na ten temat! Przecież te wiadomości
dotyczą poziomu rozszerzonego, a niektóre przez
niego podane wchodzą w zakres studiów..."- myślał
gorączkowo Wrath.
Jack usiadł. Nauczyciel dopiero po chwili zaczął dalej
prowadzić lekcję.
Dzwonek, pięć minut przerwy, angielski, dzwonek,
dziesięć minut, fizyka... Nareszcie po czwartej lekcji
półtorej godziny przerwy na lunch. Kiedy Jack wszedł
na stołówkę, wszyscy patrzył na niego jak na dziwa-
dło. Podszedł do lady pani Gluttony i zabrał to, co mu
się należało. Jennifer siedziała ze swoimi koleżanka-
mi w środkowej części sali. Nie było szans do niej
dotrzeć, więc usiadł na uboczu, jak zawsze... W pew-
nym momencie podniósł wzrok znad posiłku i zoba-
czył Śmierć stojącego nad jednym z uczniów z jego
klasy. Tym razem pokazał się w postaci, którą po raz
pierwszy zobaczył Jack. Śmierć trzymał swój nóż w
ręce i był gotowy do zadania ciosu. Jack zareagował
natychmiast, tym bardziej, że osobą, która miała
zginąć, był jego kolega sprzed wypadku. Rzucił się do
wyścigu po życie chłopaka, który siedział parę stoli-
ków dalej. W biegu zmienił bransoletę w kosę, a kie-
dy to zrobił, ludzie zaczęli uciekać. Jednak czas wokół
ofiary Śmierci jakby stanął w miejscu. Ktoś próbował
powstrzymać Jacka, jednak ten odepchnął go na bok
siłą woli i pomknął dalej. Jack zdążył.
W ostatniej chwili jego kosa i nóż Śmierci skrzyżowa-
ły się, a chłopak jakby otrząsnął się z letargu. Nagle
wszyscy stanęli i utkwili swe spojrzenia w Śmierci,
którego obecność została ujawniona.
- Co ty robisz, Jack. Mówiłem ci, żebyś się nie mieszał
w moje sprawy!
- Nie pozwolę na zabijanie osób w moim otoczeniu!-
chłopak odbił nóż na bok i ciął kosą od dołu. Znaki na
ręce Jacka stały się krwistoczerwone. Jennifer próbo-
wała przedrzeć się przez tłum gapiów, ale nie dała
rady. Kiedy kosa Jacka miała przeciąć materiał, w
który był odziany Śmierć, ten nagle zniknął. Jacka
zaczęła piec lewa ręka, plecy i tors. Podciągnął
koszulkę i zobaczył, że cały brzuch i klatkę piersiową
pokrywają czerwone znaki. W tym samym momencie
poczuł ogromny ból w okolicy łopatek, jakby coś
chciało przebić się z jego organizmu na zewnątrz.
Poczuł, że coś przebija mu skórę i wychodzi na ze-
wnątrz. Upadł na kolana. Poczuł spływającą po ple-
cach ciepłą ciecz. Poczuł... Właściwie nie wiedział co.
Ból ograniczał jego zdolności myślenia. Jednak wie-
dział, że Śmierć ciągle tu jest. Nagle ból ustał
równie szybko i niespodziewanie, jak się pojawił. Jack
wstał i poczuł, że coś dotyka jego pleców. Sięgnął
lewą ręką do pleców, ale zamiast skóry poczuł pióra.
Wyrwał jedno z nich, było czarne i bardzo twarde, a
zarazem lekkie. Kiedy to zrobił odczuł jakby ktoś wbi-
jał mu igłę w... Sam nie wiedział w co, ale to coś było
częścią niego. Postanowił tym poruszyć, a kiedy to
zrobił, usłyszał trzepotanie skrzydeł. (Jack'o, jesteś
rudowłosym aniołkiem z czarnymi skrzydłami! Jak
słodko!).
"Wcale nie!"- pomyślał Jack- "Jestem Aniołem Śmier-
ci, jestem Śmiercią, jestem Mścicielem"
Nagle aura Śmierci zniknęła. Jack poczuł ulgę. Jenni-
fer przebiła się przez masę ludzi i objęła Jacka.
Ciąg dalszy s.39
39
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Ciąg dalszy s.40
- Co to do cholery było!? Miałeś się nie mieszać w jego
sprawy! I co to za skrzydła?!
- Może później, co? Nie przy wszystkich?- Jack przytulił ją
mocniej.
Nagle, jakby z podziemi, pojawił się dyrektor Pride.
- Jenn, muszę to zrobić. Zamknij oczy i załóż słuchawki.
Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała i odsunęła się od
niego.
Jack wzbił się w powietrze i w tym samym momencie
wszystkie wyjścia zostały zamknięte.
-SŁUCHAJCIE!- krzyknął z całych sił- Nic, co tu zobaczyli-
ście , nie wydarzyło się naprawdę. Była to fantazja wasze-
go mózgu. Macie o tym ZAPOMNIEĆ.- stanął na jednym ze
stołów i poczuł, że skrzydła zniknęły. Dotknął kosy, a ta
wróciła do swojej niewinnej postaci. Zszedł ze stołu i zła-
pał Jennifer za rękę i od razu pociągnął ją w stronę drzwi.
Jenn szybko wyjęła słuchawki.
- Co ty robisz?- zapytała.
- Musimy stąd iść. On może w każdej chwili wrócić. Nie
pozwolę, żeby cię skrzywdził.- machnął ręką i drzwi przed
nimi otworzyły się z hukiem. Wyszli na ulicę i ruszyli do
domu. Dotarli bez większych problemów, nie niepokojeni
przez nikogo. Weszli do domu państwa Glitter.
- Mamo, już jesteśmy.- krzyknęła z korytarza Jenn.
Cisza... Jack od razu przemienił kosę.
- Coś tu jest nie w porządku.- stwierdził- Idę się rozejrzeć.
Zostań tutaj.
- A jeśli to Śmierć? On może chcieć nas rozdzielić, zemścić
się na tobie?
- W takim razie, chodź.
Przeszukali parter, nikogo. Poszli na piętro, to samo. Zo-
stała piwnica. Schody prowadzące w dół strasznie skrzy-
piały, a drzwi wrzeszczały, żeby je naoliwić. W podzie-
miach było cicho, zimno, wilgotno i śmierdziało stęchlizną.
Zaczęli poruszać się w głąb, gdy nagle wszystko wokół
nich się zmieniło. Stali w piekle. Wszędzie wiły się w pło-
mieniach dusze grzeszników, a ich krzyk niósł się w każ-
dym kierunku. Kiedy zobaczyły Jacka i Jennifer, zaczęły
wskazywać jeden kierunek. Para ruszyła powoli, niepew-
nie, bo nie wiedzieli czego oczekiwać. Ze sklepienia zwisa-
ły olbrzymie łańcuchy, między które wpleciono kolejne
dusze, dusze osób, które odebrały sobie życie przez po-
wieszenie. Na ścianach wisiały pochodnie zrobione z dusz,
które podpaliły domy razem z ludźmi w środku. Krajobraz
dopełniły drzewa, do których przybito dusze i rzeka płyn-
nego ognia. Po kilku minutach marszu ukazał się im
zamek z kości. Wielkie baszty górowały nad murami, a
płonąca fosa oddzielała go od reszty piekła. Stanęli nad
skrajem ognistej rzeki, w miejscu, gdzie na drogę powi-
nien opadać zwodzony most. Po kilku sekundach usłyszeli
skrzypienie korby i olbrzymi most zaczął opadać, wpusz-
czając ich za mury.
W twierdzy było cicho...
- Musimy się rozdzielić i przeszukać tą cytadelę.- zapropo-
nowała Jenn.
- Nie. Idziemy razem. Nie wolno nam się rozdzielać. Tym
bardziej tu.
Wybrali jeden z korytarzy prowadzących do wnętrza zam-
ku i zatopili się w ciemności.
Schody do góry potem w dół, kolejne i kolejne... Tracili już
nadzieję, gdy usłyszeli krzyk dobiegający z podziemi. Za-
częli biec. Jack pierwszy z wyciągniętą przed siebie kosą
przeskakiwał po dwa schody naraz. Tuż za nim Jennifer,
która wiedziała, że to krzyk jej matki, krzyk pełen bólu i
cierpienia. Schody się skończyły... Weszli do olbrzymiej
sali, którą oświetlało wiele świec i pochodni. Na końcu
sali, powieszona za ręce wisiała Susan, a przed nią stał
Śmierć w postaci Mężczyzny z Przystanku, trzymając swój
nóż, który teraz ociekał krwią.
- Czasami zadanie bólu jest jedynym wyjściem i karą,
wiesz, Jack. Musiałem cię tu sprowadzić, ale nie sądziłem,
że Księżniczka Ciemności również przybędzie.- uśmiechnął
się i oblizał nóż.
- MAMO! - wrzasnęła Jennifer na jej widok i zaczęła biec w
jej kierunku. W ostatniej chwili została zatrzymana przez
Jacka, bo w miejscu, w którym by się znalazła, pojawiła się
dziura buchająca ogniem.
- Nie możesz tak po prostu się na niego rzucić! To jest
Śmierć. Nie zapominaj o tym!- krzyczał na nią Jack. Nieste-
ty Jenn nie posłuchała. Wyrwała się z uścisku Jacka i po-
biegła na ratunek matce. Był to olbrzymi błąd, bo gdy zna-
lazła się poza zasięgiem chłopaka, Śmierć użył swej czarnej
mgły i przyszpilił ją do ściany.
- Ostrzegałem cię, Jack. Miałeś nie mieszać się w moje
plany... Mówiłem, że zabiorę ci wszystko i wiele więcej.
Ale ty MUSIAŁEŚ się sprzeciwić. Musiałeś uratować nędz-
ną duszę, która nie zasłużyła na życie. Teraz za to zapła-
cisz. Zapłacisz ty I twoi bliscy.- podszedł do Jennifer i wbił
jej nóż w ramię. - Przestań! To mnie chcesz ukarać! Za-
bierz mnie, a je zostaw w spokoju. - Żeby coś zyskać, trze-
ba coś stracić. Życie za życie. Możesz uratować jedną z
nich.
40
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
-Wybór należy do ciebie.- Śmierć zaczął się śmiać.
- Jack, musisz ocalić Jennifer. Ona musi przeżyć!- krzy-
czała Susan.
- Nie, Jack, ratuj Susan.- mówiła przez łzy Jennifer.
- Głupia, ja już wystarczająco długo żyję! To ty musisz
stąd wyjść.- odkrzyknęła płacząca matka.
- Podjąłem decyzję.-zaczął Jack- Jennifer ma opuścić
to miejsce...
- Nie. Jack... Nie możesz oddać za mnie życia.
Mgła zniknęła, a za plecami Jennifer pojawił się kory-
tarz i dalej schody na górę, do świata.
- Idź i nie oglądaj się. - powiedział Śmierć, podcinając
Susan gardło.
- Jenn, idź! Ratuj się! JUŻ!- wrzasnął Jack.
- Jack, dziękuję... I kocham cię.
- Idź już!
Zaczęła iść tunelem, a kiedy się obejrzała, zobaczyła
Jacka, który wisi w powietrzu, Śmierć, który lewą ręką
trzyma go za głowę, a w prawej dzierży kosę, widziała,
jak ostrze kosy wędruje do szyi chłopaka i jak przecina
mięśnie, żyły, ścięgna i kręgosłup. Potem ciało Jacka
opadło bezwładnie na ziemię, a jego głowa spłonęła.
Odwróciła głowę i zaczęła biec, a łzy płynęły z jej oczu
strumieniami, wycinając bruzdy w jej ubrudzonej twa-
rzy. Gdyby popatrzyła jeszcze chwilę, zobaczyłaby
samotną łzę, spływającą po policzku Śmierci.
Adrian Potocki
ALEKSANDRA DZIUROK
SZEŚCIOSTOPNIOWE SCHODY
Siedziałem na pierwszym stopniu sześciostopniowych
schodów. Próbowałem przypomnieć sobie wcześniej-
sze wydarzenia. Pamiętałem tylko, że wróciłem do do-
mu ze złą wiadomością, straciłem pracę, moja żona nie
była zadowolona. Zawsze lubiła wygodny styl życia.
Pamiętałem cały monolog wygłaszany na temat moje-
go nieudacznictwa, każde jej słowo raniło moje serce
jak pocisk z karabinu maszynowego. Wreszcie skończy-
ła. Na końcu oświadczyła, że mam 10 minut na wypro-
wadzkę. Właśnie w ten sposób moje wieloletnie mał-
żeństwo legło w gruzach. Mam pustkę w głowie. Nie
wiem, co robić. Rozsądek podpowiada mi, abym zaczął
szukać nowej pracy. Niestety nie podpowiedział mi, co
mam zrobić z brakiem mieszkania. Nagle moje ciche
użalanie przerwał głos, który dochodził z wnętrza scho-
dów. - Dlaczego siedzisz na moich schodach?- za-
grzmiał tubalny głos.
-Od kiedy to są twoje schody?- spytałem nieco ziryto-
wany.
- Rozumiem, że tym pytaniem próbujesz podważyć
moje prawo własności do tych właśnie schodów -
odparł mocno podenerwowany głos.- Posłuchaj, nie
rozumiem, czemu tak się denerwujesz, ale szczerze
powiedziawszy, mało mnie to obchodzi, przed chwilą
straciłem pracę, żona mnie z domu wyrzuciła, więc
jakbyś był tak uprzejmy, przestać mi zawracać głowę
jakimiś schodami –odparłem mocno zirytowany.
Ciąg dalszy s.41
41
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Ciąg dalszy s.42
- Cóż, twoja sytuacja nie przedstawia się za dobrze, ale
chyba wiem jak ci pomóc –powiedział już bardziej przy-
jaźnie.
- I co? Załatwisz mi mieszkanie i nową pra-
cę; przekonasz moją żonę, że pieniądze to nie wszystko?-
spytałem z powątpiewaniem.
-Nie, ale pomogę ci.
-Jak?
-Ciekawość to pierwszy stopień do piekła
synku. Przyjdź tu jutro o tej samej godzinie . Wiem, że nie
masz gdzie przenocować, dlatego weź tą kartkę; mówiąc
to, ze szczeliny stopnia wysunęła się kartka z zapisanym
adresem. Pomyślałem, że to dziwne, w jednej chwili stra-
ciłem najważniejsze rzeczy w moim życiu: żonę i pracę, a
rozmawiam ze schodami, które obiecują mi pomoc.
Uznałem, że dziś już nic nie wymyślę, z braku więc pomy-
słu udałem się pod wyznaczony adres.
* * *
Następnego dnia rano zjawiłem się o wyznaczonej godzi-
nie na Schodach. To był akt mojej ciężkiej desperacji,
straciłem to co nadawało mojemu życiu sens, więc odda-
jąc swój los w „ ręce schodów” mogę co najwyżej stracić
resztki zdrowego rozsądku i resztki szacunku do samego
siebie. Gdy zjawiłem się na miejscu „Duch schodów”
powitał mnie i kazał zająć miejsce na pierwszym stopniu,
co zresztą szczególnie wyartykułował:
- Usiądź na Pierwszym stopniu
-Dlaczego na pierwszym stopniu? Czy to ma jakieś zna-
czenie?
-Spokojnie, od początku. Pierwszy stopień to początek
twojej wędrówki, wędrówki ku poznaniu samego siebie i
uleczeniu słabości. Jak mniemam, masz ich niemało,
skoro twoja własna żona postanowiła urządzić sobie
dłuższe wakacje.
-Wyczułem w tym sporą dozę sarkazmu. Poczułem się
poirytowany i przynaglony do wyjaśnień.
-Po pierwsze, moja żona opuściła mnie nie dlatego, że
mam wiele wad, choć to pewnie też była przyczyna jej
nagłej ucieczki, lecz jej głównym powodem było to, że
utraciłem pracę.
-Dobrze, zacznijmy zatem. Aby znaleźć źródło problemu,
przez który twoje życie się posypało, musimy sięgnąć do
źródeł twojej egzystencji.
-Dlaczego ja się na to godzę- jęknąłem.
- Może dlatego, że nie masz wyjścia- odpowiedział po-
słusznie głos.-Zacznijmy wreszcie, opowiedz mi o swoim
dzieciństwie-chciałbym wiedzieć, czy twój problem sięga
dzieciństwa-dodał dla usprawiedliwienia swojego wścib-
stwa.
Opowiedziałem mu dokładnie o swoim dzieciństwie, na-
stępnie głos począł rozprawiać nad każdym szczegółem
mojej opowieści, początkowo denerwowało mnie to, ale
później sam zacząłem z nim dyskutować. Tak upłynął
nam cały dzień. Stwierdziłem, że rozmowa z nim wiele
wniosła do mojego dotychczasowego życia, zacząłem się
zastanawiać nad dalszymi etapami w moim życiu i dosze-
dłem do wniosku, że nie zawsze byłem takim nieudaczni-
kiem (wiele trudu mnie kosztowało, abym przyznał się
przed samym sobą, że rzeczywiście jestem nieudaczni-
kiem). Noc spędziłem w miejscu, które polecił mi głos.
* * *
Następnego dnia, gdy zjawiłem się na schodach, głos
kazał mi usiąść na drugim już stopniu, co pozwalało mi
sądzić, że robię postępy w wędrówce po niezgłębionych
zakamarkach mojej podświadomości. Gdy zająłem miej-
sce, głos wyraził nadzieję, że po naszej rozmowie zasta-
nawiałem się nad moim późniejszym życiem. Zdziwiło
mnie to, bo o niczym takim nie wspominał, ale byłem
zadowolony, mogąc mu odpowiedzieć, że rzeczywiście
zastanawiałem się. Głos nie okazywał zadowolenia, lecz
zaczął opowiadać mi o pewnym człowieku, który porzu-
cił wszystko, by z ukrycia pomagać ludziom w wyjściu z
ich życiowych kłopotów. Zaczęło mi coś świtać w głowie,
podświadomość wysyłała mi chyba jakieś znaki, ale je
zignorowałem. Głos kontynuował swoją opowieść, gdy
skończył, powiedział, że dziś będą ,,zajęcia praktyczne”,
gdy zacząłem się śmiać, oświadczył, że mam iść do domu
spokojnej starości i odwiedzić jedną starszą osobę, nie
powiedział jaką, mam z nią porozmawiać, spytać ją o
historię jej życia. Nie wiedziałem, czemu ma to służyć, ale
zaryzykowałem. Spędziłem tam cały dzień, wsłuchując się
w historię życia człowieka, która wydawała mi się znajo-
mą. Opowiadał o wojnie i miłości swego życia. Nie mogli
być razem, bo w jej oczach był życiowym nieudacznikiem.
Wojna się skończyła, a ich, wydawać by się mogło,
„nierealna miłość” przybrała realnych kształtów. Ta hi-
storia poruszyła mnie do tego stopnia, że postanowiłem
porozmawiać z nim tak, jak Duch Schodów dzień wcze-
śniej rozmawiał ze mną. Starszy mężczyzna wydawał się
poruszony, że ktokolwiek zainteresował się jego historią.
Pod koniec dnia pożegnałem się z nim i udałem się na
spoczynek, w celu przemyślenia tego wszystkiego jeszcze
raz.
* * *
42
TE
MA
T N
UM
ERU
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Następnego dnia zdałem szczegółową relację memu
niewidzialnemu Przyjacielowi z wykonanego „ zada-
nia domowego”. Duch Schodów pogratulował mi,
szybkich postępów, i zaprosił na swój „trzeci sto-
pień”.
-Od dzisiaj będziesz starał się naprawić całe zło, które
uczyniłeś. Jeżeli uznasz, że rzeczywiście posunąłeś się
w swojej pracy na tyle, aby przesiąść się na następny
stopień, uczyń to. Ja nie jestem ci już potrzebny.
Uczyniłem wszystko co mogłem, teraz to od ciebie
zależy, co z tym zrobisz. Kiedy już będziesz na 6 stop-
niu, odwiedź swoją żonę. Na pewno do ciebie wróci,
ale nie wróci do tego samego męża-„nieudacznika”,
ale do męża, który docenia małe rzeczy, szanuje ludzi
i wreszcie ma swoje własne zdanie, potrafi się posta-
wić, jeśli coś mu się nie podoba. To wszystko bę-
dziesz w stanie zrobić, jeśli zaczniesz patrzeć na
wszystko przez potrójne okulary: zrozumienia, sza-
cunku i miłości- może ci się wydać to zabawne, ale to
właśnie te okulary powinieneś zakładać najczęściej i
jako pierwsze. To „okulary miłości” są w życiu naj-
ważniejsze i to one nadają mu sens. Zastanów się
nad tym raz jeszcze, przemyśl moje słowa, i przywo-
łuj je zawsze, ilekroć nurtować Cię będą wątpliwości,
w nich znajdziesz odpowiedź.
* * *
Gdy upłynęło wystarczająco dużo czasu, wróciłem do
żony, a właściwie to ona wróciła do mnie. Odtąd żyli-
śmy, jak wszyscy się już spodziewają, długo i szczęśli-
wie, choć nadal byłem bez pracy. Ale niedługo miało
się to zmienić, choć wtedy ani ja, ani moja żona o
tym nie wiedzieliśmy.
Podczas mojego codziennego spaceru (tak poradził
mi mój metafizyczny Przyjaciel, aby łatwiej było mi
porządkować nagromadzone myśli) ujrzałem siedzą-
cego na ławce człowieka, który nie przyciągał ani swą
powierzchownością i nie zachęcał do nawiązania
bliższych relacji – bezdomny, włóczęga, topiący
smutki w alkoholu. Przypomniałem sobie błyskawicz-
nie słowa Ducha Schodów:,, patrz przez 3 pary okula-
rów:(…)szacunku, miłości i zrozumienia”. Postanowi-
łem podejść i zapytać, czy nie ma przypadkiem ocho-
ty na gorący obiad. Bezdomny nie odmówił i powie-
dział, że odwdzięczy mi się. Nie liczyłem na wzajem-
ność, nie powiedziałem mu jednak tego. Kiedy na-
pełnił swój żołądek, jakby od niechcenia zapytał
mnie, czy przypadkiem nie szukam pracy. Odpowie-
działem „tak”, pomyślałem jednak, że chyba bardziej
jemu przydałaby się praca, ale przemilczałem tę kwe-
stię. Późniejsze wydarzenia potoczyły się błyskawicz-
nie, okazało się, że „mój bezdomny” był szefem pre-
stiżowej firmy i że właśnie w tak nietypowej
„charakteryzacji ”- przeprowadza rekrutację do swo-
jej firmy. Szukał osób o wyjątkowych, niespotykanych
dziś cechach osobowości; empatii, wyrozumiałości,
bezinteresowności i poświęcenia. Jego rekrutacja nie
była nachalna, jak on sam, wzbudzał raczej niechęć
niż zainteresowanie.. Dlaczego do pracy w tak presti-
żowej firmie nie ustawiała się kolejka potencjalnych
super wykształconych kandydatów? Czego brakowa-
ło młodym przebojowym, z dyplomami zagranicznych
uczelni i doświadczeniem w zagranicznych korpora-
cjach? Dlaczego to właśnie ja, ”nieudacznik” zosta-
łem wybrany?. Dostrzegł we mnie kogoś wyjątkowe-
go, dostrzegł pożądane umiejętności, których właśnie
nauczył mnie mój nowy Przyjaciel –Duch Schodów.
Takie zwyczajne proste, chyba każde dziecko je po-
siada. No właśnie takie „ ludzkie”, które w świecie
ludzi są coraz rzadsze. Ludzie zatrącają to, co stanowi
o ich człowieczeństwie, nie potrafią prawdziwie ko-
chać, nie mają do siebie szacunku i przestają siebie
rozumieć. Nie mogłem uwierzyć w moje szczęście.
Dziś wiem , że musiałem najpierw spaść na dno prze-
paści, by wyjść z niej jako zupełnie ktoś inny, a raczej
żeby powrócić do stanu pierwotnego ludzkiego au-
tentyzmu. Dziś jestem najszczęśliwszym człowiekiem,
mężem i pracownikiem.
Ta banalna a wręcz baśniowa historia może przyda-
rzyć się każdemu z nas, warto zauważać małe rzeczy
na przykład takie jak schody, wsłuchiwać się w same-
go siebie, żeby nasze życie było piękne i szczęśliwe.
Aleksandra Dziurok
43
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
Ciąg dalszy s.44
W bogatej dzielnicy Warszawy mieszkała szanowana i
uczciwa rodzina. Nagły wypadek spowodował jednak, że
ich życie uległo ogromnej przemianie. Rodzina ta mieszka-
ła w luksusowym domu na peryferiach stolicy. Rodzice:
Marcelina i Mariusz Masłowscy byli dobrymi, mądrymi i
pracowitymi ludźmi. Byli zamożni, mieli dobrze płatną pra-
cę, co roku wyjeżdżali na wakacje w różne części świata.
Mieli dwójkę dzieci: Filipa i Konrada w wieku 12 i 10 lat.
Któregoś dnia jednak okazało się, że pan Mariusz choruje
na ciężką i trudną do wyleczenia chorobę. Wszystkich
bardzo poruszyła i zmartwiła ta przykra wiadomość. Jego
żona - pani Masłowska, zaczęła szukać szpitali, w których
mógłby on przejść trudne leczenie i powrócić do zdrowia.
Okazało się, że jedyna placówka, która oferuje taką po-
moc, znajduje się za granicą w Szwajcarii, a koszty leczenia
przewyższają możliwości finansowe rodziny. Pomimo to
pani Marcelina nie zniechęciła się i od razu zapisała tam
swojego męża myśląc, że coś wspólnie uda im się wymy-
śleć, aby zdobyć pieniądze na leczenie.
Masłowscy zdecydowali się sprzedać swoją luksuso-
wą willę w Warszawie i przenieść się do starego drewnia-
nego domu kilkanaście kilometrów poza miastem. Nieru-
chomość tą kupili za stosunkowo niską cenę od Gminy,
gdyż jej jedyny właściciel zmarł niedawno i cała posiadłość
została prawnie przejęta przez państwo. W ten sposób
zdobyli oni potrzebną sumę pieniędzy, która wystarczyła
na pokrycie kosztów leczenia .
Po kilku miesiącach terapii pan Mariusz wyleczył się z
choroby i powrócił do swojej rodziny. Leczenie okazało się
krótsze niż przypuszczano, stąd też zostało im jeszcze tro-
chę pieniędzy. Rodzina postanowiła więc za tą kwotę wy-
remontować swój niewielki, kupiony przed chorobą dom
poza miastem.
Budynek Masłowskich był stary, wybudowany został z
drewna, w jego wnętrzu również można było zobaczyć
wiele drewnianych przedmiotów i ozdób. Jedyną rzeczą,
która nie pasowała do całej architektury domu były duże,
wykonane z betonu schody prowadzące na poddasze. Po-
czątkowo nikomu one nie przeszkadzały, nikt również nie
zwracał na nie szczególnej uwagi. Dopiero gdy rodzina
rozpoczęła remont, uświadomiła sobie, że stare schody
należy zburzyć i zbudować w tym miejscu nowe - drewnia-
ne. Do tego zadania zatrudnili kilku fachowców.
Podczas rozbiórki schodów robotnicy zauważyli, że w
ich wnętrzu schowana jest mała żelazna skrzynia. Pan
Mariusz zdecydował się ją otworzyć. Nie było to takie pro-
ste, jednak gdy to uczynił, wszyscy zobaczyli, że znajduje
się w niej pokaźna ilość papierowych banknotów pienięż-
nych. Wszyscy byli ogromnie zaskoczeni. Po przeliczeniu
okazało się, że znaleźli oni około 400 tysięcy złotych.
Rodzina Masłowskich zawiadomiła o tym policję i
gminę, od której kupili nieruchomość. Postanowili, że
przekażą im znalezione w schodach pieniądze. Tamtejszy
Urząd i policja stwierdzili jednak, że wszystko co znajduje
się na terenie zakupionego domu, należy prawnie do pań-
stwa Masłowskich. Okazało się bowiem, że wcześniejszy
właściciel tej nieruchomości miał jeszcze jedną dużą posia-
dłość, którą kiedyś sprzedał i najprawdopodobniej stąd
pochodziły pieniądze schowane w schodach. Nie miał on
żadnych spadkobierców, ani rodziny, stąd też wszystko
należało obecnie do rodziny Masłowskich. Pana Ma-
riusza i panią Marcelinę oraz ich dzieci ogarnęła wielka
radość. Byli bardzo szczęśliwi, ponieważ nie spodziewali
się tak nietypowej niespodzianki znalezionej jeszcze w tak
dziwny sposób. Postanowili powrócić do Warszawy i za
znalezione pieniądze kupić większy i nowszy dom. Decyzję
taką podjęli, gdyż z obecnej miejscowości, w której miesz-
kali, mieli daleko do pracy- pracowali w stolicy, a dzieci
miały daleko do najbliższej szkoły podstawowej i gimna-
zjum. Również w Warszawie mieli bardzo dużo bliskich
znajomych, a chłopcy swoich kolegów. Poza tym pan Ma-
riusz często przez jakiś czas musiał jeszcze jeździć do szpi-
tala na kontrole po przebytym leczeniu i z obecnego miej-
sca zamieszkania było daleko. Po paru tygodniach rodzina
Masłowskich kupiła więc nowoczesny i duży dom na pery-
feriach stolicy, niedaleko pierwszego miejsca zamieszka-
nia. Przeprowadziła się tam, a stary drewniany dom na wsi
został sprzedany. Wszystkim trudno było jednak rozstać
się ze starym mieszkaniem. Spotkało ich tam bowiem wie-
le szczęścia i radości .
ANTONI CHUDY
ŻELAZNA SKRZYNIA
44
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
TEM
AT
NU
MER
U
Pan Masłowski przeszedł ciężka chorobę i wyleczył się z
niej, a w nietypowych betonowych schodach znalezio-
no pieniądze, które pozwoliły im na nowo powrócić do
wcześniejszego życia. Z sentymentem więc pożegnali
się z nim wszyscy.
Cała rodzina zamieszkała już w nowym domu.
Powoli zaczęli oni myśleć o jego urządzaniu. Jakaż była
dla nich niespodzianka, gdy okazało się, że po wykoń-
czeniu go, zostało im jeszcze dość dużo pieniędzy. W
dowód wdzięczności losowi za wszystko postanowili
więc całą pozostałą kwotę przeznaczyć na cele charyta-
tywne.
Państwo Masłowscy wraz z dziećmi mieszkali
długo w spokoju i radości w nowej posiadłości. Cieszyli
się zdrowiem, nie spotkały ich już żadne nieszczęścia
ani zmartwienia. Zaprzyjaźnili się również z właścicie-
lem drewnianego domu na wsi. Często odwiedzali go, z
sentymentem wspominając nietypowe betonowe scho-
dy.
Tak oto kończy się historia państwa Masłow-
skich z Warszawy, która mówi nam, że w chwilach trud-
nych zawsze trzeba wierzyć, że będzie dobrze oraz, że
w życiu czasami zdarzają się takie sytuacje, o których
nawet nikt by nie marzył.
Chudy Antoni
ANTONINA TYMCZYSZYN
SCHODY Noc była ciemna jak trzynastowieczny chłop. To zna-
czy, dosyć ciemna, ale nie tak bardzo jak uczeń trzyna-
stego gimnazjum. Choć jej (nocy, bo kogo innego)
umiejętności w dziedzinie czytania i pisania były raczej
porównywalne. Na szczęście Klemens posiadł obie te
umiejętności w stopniu zadowalającym, co niewątpli-
wie pomogło mu w zapisywaniu ilości błysków wysyła-
nych z okna pobliskiej kamienicy.
- Klemciu, możesz mi przypomnieć, czemu to robię? –
zapytał Olek głosem pełnym zmęczenia i zrezygnowa-
nia.
Mięśnie nóg zaczynały go boleć od kucania pod zimną
ceglaną ścianą, a kurtka okazała się jednak za cienka
jak na obecne zimowe mrozy, więc powoli zaczynał
dygotać. Od początku powtarzał sobie, że to zły po-
mysł, wiedział, że to zły pomysł. Wbrew zdrowemu
rozsądkowi zgodził się, która to decyzja została przez
niego zaklasyfikowana jako jedna z najgorszych, jakie
dotychczas podjął. Ale teraz nie było już wyjścia.- Bo
jesteś idiotą – odpowiedział Klemens w sposób, w jaki
mówi się „cztery” po usłyszeniu „Ile jest dwa razy
dwa?”. Co zabawne, riposta Klemensa na to konkretne
pytanie zwykle zaczynała się od „zasadniczo” potem
brnęła przez skomplikowane działania matematyczne,
toteż po piątym zdaniu słuchacz odchodził bez słowa.
Rzadziej występowało popularne (naiwne, powiedział-
by Klemens) „cztery”. – I nie nazywaj mnie Klemciem –
dokończył rysując kolejną kropkę w notesie. Wokół nie
przewijało się zbyt wiele osób. Większość z nich nawet
nie zauważała dwóch chłopaków, siedzących nieszko-
dliwie przed kamienicą. Dobrze, że nic nie wiedzieli.
Dorośli zwykle tylko przeszkadzali w takich sytuacjach.
Naprawdę trudno byłoby im wytłumaczyć, jaka była
rola tych szesnastolatków z zeszytem. Dlatego dwaj
przyjaciele starali się nie dopuszczać do takiej ewentu-
alności. - No tak, Klemciu, to chyba jedyna rzecz, którą
umiesz o mnie powiedzieć. Gdyby tylko Schody mnie
o to nie poprosił, to siedziałbym teraz przed jakąś cie-
kawą książką, otulony w koc, z kakałkiem w ręce – roz-
marzył się Olek, wsuwając dłonie głębiej w rękawy.
- Możesz być cicho przez jedną chwilę? Albo mówić
coś, co nie będzie mnie rozpraszać? - Jak widać drugi
organ ich duo nie podzielał entuzjazmu pierwszego.
Może to i dobrze, bo potrzebna była choć jedna osoba,
która robiła to, po co właściwie przyszli. Ręka Klemen-
sa, niewzruszona przez chłód, uparcie kreśliła kolejne
koła. Jego nogawka coraz mocniej nasiąkała wodą na
prawym kolanie, na którym przyklękał. Miał dosyć tej
zabawy. I tak przedmiotem ich obserwacji była naj-
prawdopodobniej rozmowa prowadzona Morse’em
przez jakąś parkę głupich nastolatków, którzy myśleli,
że tak będzie romantycznie, „suodko”, w ogóle historia
godna statusu „w związku” na Facebooku.
Ciąg dalszy s.45
45
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
- No nie wiem, może być Inwokacja? – zapytał kompan
strony pracującej.
Muzyka dobiegająca z mieszkania nad nimi porządnie
denerwowała Klemensa, więc Olek mógł pomóc chociaż
samym przymknięciem się. Zawsze miał z tym problemy.
Jego gadulstwo wynikało pewnie z maniakalnej miłości,
jaką darzył języki wszelakie.
Tragedią „Klemcia”, ścisłowca z krwi, kości i tych wszyst-
kich związków oraz tkanek, które umiał wymienić o każ-
dej porze dnia i nocy, była jego przyjaźń z Aleksandrem
Saneckim, który choć obdarzony cudowną osobowością,
był specjalistą od przedmiotów humanistycznych. Pomi-
mo tych ogromnych różnic w zainteresowaniach trzymali
się razem właściwie od przedszkola. Obok siebie na każ-
dym zdjęciu klasowym: niższy, chudszy Klemens z zielon-
kawymi oczami otoczonymi wachlarzem kruczoczarnych
rzęs, z burzą loków w tym samym kolorze i nieodłącznym
grobowym wyrazem twarzy, po jego lewej Olek, wyższy,
szerszy w barach ciemnooki blondyn, uśmiechnięty od
ucha do ucha. Mówi się, że przeciwieństwa się przyciąga-
ją; ci dwaj byli świetnym dowodem potwierdzającym tę
tezę.
- Cokolwiek, byle nie twoje ględzenie.
- Krzywdzisz mnie, ale niech będzie. „Litwo, Ojczyzno mo-
ja, Ty jesteś jak zdrowie, ile Cię trzeba cenić ten się tylko
dowie, kto Cię stracił” – recytował cicho Olek, ugniatając
w rękach kulkę ze śniegu. Niełatwo poddawała się mode-
lowaniu w obecnych czterech stopniach poniżej zera. –
„Dziś piękność Twą w całej ozdobie widzę i opisuję, bo
tęsknię po Tobie”.
Fan Mickiewicza nie zdążył dojść do świerzopu, kiedy
światełko z okna przestało błyskać.
- Koniec – stwierdził Klemens, próbując jeszcze raz prze-
czytać serię kropek i kresek w słabym świetle latarni. Po
chwili jednak spisał swoje starania na straty.
- Nareszcie – odetchnął Olek z ulgą. – Już się bałem, że
zostaniemy tu całą noc. Wszystkie knajpy z kebabami są
zamknięte o tej godzinie, prawda? Mam ochotę na kebab
– kontynuował, gdy przyjaciel podciągnął go na nogi. Ru-
szyli w drogę powrotną, do domów z ogrzewaniem, za
które przepłacali ich rodzice.
***
Mama Klemensa tłukła kotlety na kolejny dzień, kiedy jej
najstarszy syn przekraczał próg. Robiła to, jak zwykle
zresztą, z niezwykłą zaciętością i siłą godną stada bawo-
łów. Miarowe stuk – stuk rozchodziło się po mieszkaniu,
irytując wszystkich domowników. Mąż Doroty, tłuczyciel-
ki kotletów, siedział na piętrze przed komputerem. Praco-
wał nad kolejnym projektem jego firmy. Tym razem spra-
wa była poważna, bo o stworzenie strony internetowej
poprosiła niemała spółka z dużymi możliwościami. Bracia
Klemensa, bliźniacy, odrabiali razem zadanie domowe z
matematyki i przyrody przy kuchennym stole, a on sam
przywitał się krótko:
- Cześć.
Bliźniacy pomachali mu, po czym wrócili do wypełniania
grafów. Dorota odwróciła się, nie przerywając
spłaszczania mięsa, by zlustrować swojego pierworodne-
go.
- Jak tam, młody, gdzie byłeś? – zainteresowała
się.
- Z Olkiem. – Chłopak starał się nie używać dużej
ilości słów.
- Randka?
- Mamo, proszę – jęknął Klemens. Żarty jego mamy lubiły
skupiać się na domniemanym związku jego i humanisty.
Sam Olek również lubił drążyć ten temat, więc pomiędzy
nim oraz panią Dorocią, jak nazywał Dorotę, powstała
metafizyczna Koalicja Dręczenia Klemcia W Taki Czy Inny
Sposób, Wolę Inny, Jest Bardziej Złośliwy.
- Jasne, jasne. Weź sobie kolację, jak zgłodniejesz.
Są gołąbki od babci. I nie zapomnij podlać kwiatków w
swoim pokoju, już usychają. Kiedy masz spotkanie do
bierzmowania?
- Już było, w poprzedni czwartek. Dzieci z trzynast-
ki jak zwykle nie pozwalały usłyszeć księdza, a podczas
czytania Ewangelii jakiś chłopak szturchał mnie w ramię.
Rodzicielka pokrzywdzonego zmarszczyła brwi.
- Spojrzałeś na niego tym swoim beznamiętnym
wzrokiem, żeby się odczepił, prawda?
- Co innego miałem zrobić, to przynajmniej działa
– odpowiedział wzruszając ramionami, na co jego mama
pokiwała głową. – Idę do siebie, krzycz, jeśli będę po-
trzebny – powiedział i udał się na górę.
Pokój Klemensa nie był duży. Jednoosobowe łóżko
stało pod oknem z zasłoniętymi żaluzjami, naprzeciwko
znajdowało się uporządkowane białe biurko i obrotowe
krzesło, a po lewej miała swoje miejsce szafa na ubrania
oraz regał wypełniony książkami o fizyce, kosmosie, zbio-
rami zadań z matematyki i chemii. Na najwyższej półce
wyeksponowany był model szkieletu brachiozaura. Rośli-
ny doniczkowe pokrywały parapety, natomiast ścianę, w
której znajdowały się drzwi, przysłonięto ogromną mapą
świata. Obok lampy stojącej leżał laptop Acer’a, podłą-
czony w tej chwili do ładowania.
Ciąg dalszy s.46
46
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
TEM
AT
NU
MER
U Wraz z postawieniem pierwszego kroku na swoich
panelach, ich właściciel dostał wiadomość od niezna-
nego numeru:
Zakończone?
- Schody
Natychmiast odpisał:
Tak.
Spojrzał na stronę zeszytu pokrytą kodem. Od
początku zakładał, że to alfabet Morse’a, więc rozróż-
nił długie znaki od krótkich, tradycyjnie rozdzielając je
na odpowiednio kreski i kropki. Zaczął odczytywać
sekwencje według schematu. Trzy kropki – S, dwie
kropki, dalej kreska - U , trzy kreski – O. Kolejne litery
miały coraz mniej sensu po próbie złożenia ich w sło-
wa.
Klemens już wyciągał rękę do kieszeni, w któ-
rej miał telefon, kiedy ten wydał z siebie pierwsze
dźwięki Marszu Imperialnego. Chłopak odebrał bez
sprawdzenia kto dzwoni.
- To nie Morse – oznajmił chóralnie z Olkiem.
- Stary, ta wiadomość jest całkowicie pomylo-
na. Nic się tutaj nie zgadza. - Wiem, wiem, też to zau-
ważyłem. – Nastała chwilowa cisza. – Ale w takim
razie co to jest? Może po odczytaniu Morse’em znaki
tworzą kolejny kod? – zasugerował Klemens niepew-
nie. Usłyszał w słuchawce westchnienie i nie wiedział,
czy ma się za nie obrazić, czy nie.
- W paru miejscach sam nie byłeś pewien jak
zapisać dane mignięcie; jako kropkę czy kreskę, nie? –
Olkowi odpowiedziało tylko niewyraźne „Mhm”. –
Skoro znaki nie zachowywały stałych długości, to chy-
ba każdy miałby problem z ich rozróżnieniem, a,
szczerze mówiąc, wydaje mi się, że gdybym chciał
wysłać podwójnie kodowaną wiadomość, nie pozwo-
liłbym na takie błędy. – Rozmówca niewerbalnie przy-
znał mu racę po swojej stronie połączenia przez kilku-
krotnie skinienie głową. – Myślę, że możemy całkowi-
cie wykluczyć ten wariant. Chodźmy z tym jutro do
Arcia, powinien coś mieć w tej swojej informatycznej
jaskini.
Tym razem to Klemens westchnął.
- Masz rację, dostaniemy opinię z zewnątrz.
Zmieniając temat, idziemy jutro na kebab? Tak z oka-
zji walentynek? – Pomiędzy dwoma przyjaciółmi ist-
niała ważna niepisana zasada – kto proponuje wyj-
ście, ten płaci. Zwykle Olkowa ekstrawertyczność
chroniła Klemensa od wydawania pieniędzy, ponie-
waż nie zależało mu tak bardzo na wychodzeniu z
domu. Teraz uznał jednak, iż może się poświęcić na tę
okazję.
Walentynki były świetnym dniem na uprzy-
krzanie życia gimnazjalnym parom, które lubiły okazy-
wać sobie swoją kocham-cię-nad-życie-nigdy-się-nie-
rozstaniemy miłość w dość obsceniczny sposób, zwy-
kle na ławce przy często uczęszczanej alejce w parku,
na środku ulicy, lub w McDonaldzie, KFC, tudzież Star-
bucksie, Subway’u itp. Olek i Klemens, w podobnym
stopniu cyniczni, lubili okazywać swoje zniechęcenie
zachowaniem danej „parki” do momentu, gdy ciała
zainteresowane wymieniały między sobą kilka zdań
przyciszonym głosem, aż w końcu wychodziły, rzuca-
jąc chłopakom dziwne spojrzenia. - Oczywiście,
Klemciu, z wielką chęcią – zaśmiał się humanista. –
Dobranoc.
- Do jutra, cześć.
***
Liczne płatki śniegu tańczyły wesoło w powietrzu,
niczym nauczyciel fizyki tuż przed zrobieniem nieza-
powiedzianej kartkówki. Drogi, drzewa, domy i gene-
ralnie wszystkie powierzchnie płaskie, czasem nawet
pionowe oraz pochyłe, pokryte były cienką warstwą
białego puchu, który i tak stopnieje po kilku dniach,
bo w miastach niskie temperatury niestety nie utrzy-
mują się długo.
Klemens kichnął potężnie, niemal wywracając
się w trakcie.
- Masz chusteczki? – zapytał nieco zachrypnię-
tym głosem.Humanista idący obok niego wetknął
ręce w kieszenie w poszukiwaniu potrzebnego przed-
miotu (lub nawet całej paczki, jak się bawić to się
bawić). Długie palce przebierały między kluczami ma-
ści wszelakiej, telefonem, gumą do żucia i paragona-
mi na dobra zakupione przez właściciela.
- Mieczów ci u nas dostatek, ale z chusteczka-
mi gorzej – oznajmił Olek przepraszająco. – Przeziębi-
łeś się po wczoraj, co?
Pytany poprawił szalik pod brodą, po czym
skinął tylko głową na wyraz potwierdzenia. Olek swo-
ją pokręcił.- Właśnie, Klemusiu, zapomniałem się
wczoraj zapytać, co oznaczają te podwójne kreski
między znakami? - Dłuższą przerwę w nadawaniu –
wychrypiał Klemens w odpowiedzi. – Pomyślałem, że
to się – tu odkaszlnął, zasłaniając usta lewym przed-
ramieniem – może przydać.
Ciąg dalszy s.47
47
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
. Co prawda… – zaczął jeszcze, lecz jego przyjaciel zatrzy-
mał go ruchem dłoni.
- Nie mów, rozchorujesz się bardziej, a tego nie
chcemy. Pogadamy o tym z Arturem po gorącej herbacie.
Chodnik zapobiegawczo posypany piaskiem wciąż
był śliski. Dziecko idące przed chłopakami o mało nie po-
ciągnęło swojej mamy za sobą na ziemię. Zamiast tego
wylądowało na pupie i przejechało jeszcze kawałek, nim
wytraciło prędkość.
Siła tarcia, przemknęło Olkowi przez myśl. Nie był
pewien z czym połączyć to zestawienie, a jedynymi skoja-
rzeniami były terminy czasem luźniej, czasem mocniej
związane z fizyką, która w najmniejszym nawet stopniu
nie była jego dziedziną. Nigdy nie musiał się tym przejmo-
wać ze względu na symbiozę powstałą pomiędzy nim i
Klemensem, który przecież umiał fizykę za nich dwóch.
Po podniesieniu się z lodu, dziecko dostało upo-
mnienie słowne w wysokiej tonacji, tymczasem Ulica Ko-
ściuszki stawała się coraz bliższa dwóm „agentom” Scho-
dów.
Postać ich „pracodawcy” była w ogóle trudnym orzechem
do zgryzienia dla Aleksandra. Schodów nie znał nikt i jed-
nocześnie znali wszyscy. Był… Właśnie, nie wiadomo na-
wet, czy Schody był, czy może raczej była. Niezależnie od
płci czasem nazywano go/ją Wielkim Gatsby’m Trzeciego
Z.S.O. Niektórzy uważali nawet, że taka osoba po prostu
nie istnieje; może jako zorganizowana grupa, ale nie indy-
widuum. Kwestie te często poruszano na forum uczniow-
skim, co zapewniało temu niepospolitemu stowarzyszeniu
reklamę. Każda klasa gimnazjum i liceum posiadała swo-
ich „agentów”, do których można było zgłosić się ze spra-
wą do Schodów. Informacje weryfikowano, a następnie
problem starano się rozwiązać. System działał zadziwiają-
co sprawnie, jak na dzieło zwykłych dzieciaków.
Olek jeszcze raz zanurkował dłonią do kieszeni. Wyciągnął
nieduży różowy blankiecik z czarnym nadrukiem, posypa-
nym srebrnym brokatem. Tekst w foncie Traditional Ara-
bic głosił:
Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek!
- Schody
Na ten widok chłopak uśmiechnął się. Jego wargi rozsze-
rzyły się jeszcze bardziej, gdy wyłowił prostą czarno – bia-
łą kartkę wyciętą w kształt serca. Zawierała ona również
krótką, ale bardziej pomysłową wiadomość, a mianowi-
cie:
Miłość nie istnieje natomiast matematyka jest na
wieki.
Sam dopisał wcześniej przecinek przed
„natomiast”. Klemens zawsze miał problemy z interpunk-
cją, jednak sama treść była dla Olka mistrzostwem.
***
- Bardzo dziękujemy za herbatę. – Olek uśmiechnął
się do mamy Artura, ich informatycznie uzdolnionego
kolegi z klasy.
- Ależ proszę, proszę – odpowiedziała kobieta. –
Możecie iść tam do niego na górę, pewnie siedzi przy
komputerze i coś programuje.
Pokój Artura był… zadziwiający, jak ocenił Kle-
mens. Z pewnością oddawał jego duszę poświęconą sztu-
ce japońskiej, grom komputerowym i muzyce. Jedna ścia-
na wyklejona była plakatami. Klemens rozpoznał kilka
anime, z których pochodziły owe afisze, jednakowoż duża
ich część nadal pozostawała dla niego zagadką. W kącie
stała gitara elektryczna, obok niej telewizor z podłączo-
nym PS4, a na nim kurzyła się sterta płyt. Łóżko stanowił
właściwie ciemny materac, teraz nie pościelony. Na pod-
łodze panował artystyczny nieład, jak ekosystem nienaru-
szony przez człowieka. Centrum tego wszystkiego było
narożne biurko, pod którym figurowały dwa komputery.
Nad nimi postawiono odpowiednio parę monitorów oraz
laptopa. Miejsce dookoła zajmowały dziwnie świecące
klawiatury. Zwieńczeniem całej kompozycji był router
stojący na podwyższeniu w rogu. Fotel przy tymże biurku
okupował Artur. Białe słuchawki leżały po jego prawej,
nieużywane prawdopodobnie dlatego, że muzykę pusz-
czono z kolumny. Wykonawca piosenki śpiewał po japoń-
sku. A przynajmniej tak założył Klemens.
- Cześć, Artuś! - przywitał się promiennie Olek. –
Jak spędzasz walentynki?Chłopak zmrużył niebieskie oczy,
świdrując przybyłych wzrokiem. Musiał być teraz trochę
podirytowany pytaniem kolegi, ponieważ zaledwie jede-
nastego lutego rzuciła go dziewczyna, o czym Aleksander
dobrze wiedział.
- Z „One Piece”, a ty, jak widzę, wolałeś wyjście z
chłopakiem. Wy dwaj przynajmniej jesteście szczęśliwi.
Klemens i Olek wymienili skonsternowane spojrze-
nia. Sytuacja była zła.
- No to… Może przejdźmy do rzeczy.
Artur odpowiedział jedynie wzrokiem zdechłej
ryby.
Ciąg dalszy s.48
48
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
TEM
AT
NU
MER
U - W środę zadzwoniła do nas koleżanka z prośbą o zba-
danie dziwnych błysków, najprawdopodobniej nieprzy-
padkowych, wysyłanych z okna kamienicy po drugiej
stronie ulicy – tłumaczył Olek. – O, zrymowało mi się –
dodał, najwyraźniej zadowolony z siebie. – Wracając,
byliśmy tam wczoraj z Klemusiem i taką oto rzecz spi-
saliśmy.
Rzucony wziął podaną mu kartkę z kodem.
Oglądnął ją parę razy, poprzekręcał na różne strony i w
końcu oddał.
- No, Morse – wzruszył ramionami.
Klemens przewrócił oczami, jak zwykle, gdy
druga strona nie nadążała za jego tokiem myślenia.
Rzadko był to Artur, który miał głowę w dobrym miej-
scu, więc ta sytuacja niewątpliwie była wyjątkiem. Ści-
słowiec odkaszlnął z niemałym trudem, nieco zdekon-
centrowany przez dźwięki dochodzące z głośników
ustawionych po obu stronach biurka. Nie było to The
Doors, którego słuchał pasjami, ani Led Zeppelin, lub
Bob Dylan i jego irytująca harmonijka.
Pamiętał piosenkę z wczoraj, kiedy spisywali
kod. Poprawka, on spisywał. Maryla Rodowicz, wiado-
mo. Tak od pięćdziesięciu lat wiadomo. Coś o tym ca-
łym pociągu i zielonym kamieniu, ale co dokładnie, to
było dla niego raczej mgliste wspomnienie, pomimo,
że jest to hit absolutnie każdego wesela oraz każdej
imprezy pokrewnej.
Zmarszczył brwi.
- Nie, to nie Morse, zdecydowanie.
Jego głos poprawił się po kilku łykach herbaty z
domowym sokiem malinowym.
- A co innego? – zaoponował Artur, kuląc się na
fotelu. – Sam to w ten sposób zaznaczyłeś.
I wsiąść do pociągu byle jakiego,
- Kolego, jesteśmy tego pewni jak pewna była
mono brew Marka Winicjusza.
Nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet,
- Kocham twoje porównania, Olek. Mam wam
w takim razie przeszukać jakieś bazy danych?
Ściskając w ręku kamyk zielony,
- Jasne, zawsze jakaś pomoc.
Patrzeć jak wszystko zostaje w tyle.
Wnętrze dłoni Klemensa spotkało się nagle z
jego czołem, wydając przy tym głośne plaśnięcie, na co
pozostali zwrócili wzrok w jego stronę.
- Tekst, tekst tej głupiej piosenki Rodowicz.
Włączcie go.
- Myślisz, że to ma jakiś związek? – zapytał Olek,
raczej sceptycznie nastawiony do tej teorii. - Skoro o
tym wspominam, to raczej tak, do chu…
- Kolego, uspokój się, mama Arturka może usły-
szeć – zganił go od razu Olek.
- …uolery jasnej – dokończył Klemens na tyle
poprawnie politycznie, na ile umiał.
Wyrwał kartkę z rąk humanisty, pospieszając
Artura.- Te dłuższe przerwy – wyjaśnił w końcu, kiedy
tekst pojawił się na ekranie komputera, po kilku szyb-
kich stuknięciach w klawiaturę. – Wydaje mi się, że
mają związek z tym całym szyfrem. Nawet, jeśli nie, to
nie zaszkodzi spróbować.
Chłopaki porównali tekst „Remedium” z ich
wczorajszą notą.
- „Świata”, „pociągu”, „bagaż”, „zielony” – wy-
czytał Artur według nowo odnalezionego schematu.
Grupa popatrzyła po sobie nawzajem.
- Czyli zielony bagaż, w pociągu i… mają jechać
dookoła świata? W świat? Dosyć niejasne.
- Może słowo „świat” też oznacza coś innego? –
zaproponował Olek. – No wiecie, niektóre wyrazy za-
stępują inne w konkretnych środowiskach. Taka, na
przykład, „wiksa” za „imprezę” – zrobił cudzysłów w
powietrzu, dodając do tego, co powiedział znaczącą
szczyptę pogardy. Nie lubił tego typu neologizmów.
Artur po raz kolejny zwrócił się w stronę moni-
tora, tym razem w celu odnalezienia ewentualnych
znaczeń „świata”.
- Jest, mam coś. Kilkanaście lat temu działał u
nas gang narkotykowy. Policja odnotowała, że używali
takich zamienników na nazwy narkotyków. „Świat” to
kokaina, „miłość” to heroina, i tak dalej.
Ponownie nastąpiło chwilowe skonfundowanie.
- Wrócili?- Nie, to było zbyt dawno, może jacyś
ich następcy? Albo to zwyczajny zbieg okoliczności i
nie ma się czym przejmować – uznał Klemens, znów
chrypiąc. – Szanse, ze to gang narkotykowy są pięć-
dziesiąt na pięćdziesiąt – są albo nie.
- Zbadacie ten cały pociąg? I bagaż? – zapytał
Artur. – De facto nie ma nawet podanej godziny, kom-
pletnie nic – zauważył.
Ciąg dalszy s.49
49
TEM
AT
NU
MER
U
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
- Nie, godzina musi być. Jeśli to faktycznie dostawa, to
jest to przekazane w jakiś sposób. Nie wiem, ilość słów w
zwrotce, liter w konkretnej linijce. Nie ma tu, co prawda,
żadnej wskazówki odnośnie tej kwestii – zastanawiał się
Olek.
Klemensa zaczynało boleć gardło od mówienia.
- Co ma każda piosenka? Artur uniósł ciemne brwi.
- Czas – powiedział. – Każda piosenka trwa przez
określony czas. Ta konkretna cztery minuty, dwadzieścia
cztery sekundy.
- No, niegłupi pomysł – przyznał Klemens. – Czwar-
ta dwadzieścia cztery. Raczej popołudniu, więcej ludzi na
dworcu, nikt nie zwraca na nikogo uwagi. W nocy byliby
materiałem do przyglądnięcia się – spojrzał na zegarek. –
Informację nadano wczoraj, więc, jeśli mamy szczęście,
paczka przyjedzie, lub odjedzie dzisiaj. Sprawdzimy to.
- Ale dopiero po kebabie.
***
Artur siedział oszołomiony w tym samym punkcie,
co wcześniej, już po wyjściu poszukiwawczego duo.
- Niemożliwe – powiedział sam do siebie.
Otworzył jeszcze raz zeskanowaną kartkę z rzeko-
mym kodem. Przygryzł wargę.
Właściwie dlaczego błyski? Dlaczego nie po prostu
telefon, e – mail, cokolwiek? Zadawał sobie pytania coraz
bardziej niszcząc wnętrze ust zębami. Podsłuchy? Możli-
we, że właśnie o to się bali. Poza tym, wszystko raz zapi-
sane w dowolnym komputerze można odzyskać, co też
byłoby jakimś ryzykiem. Dobra, ktoś wyskakujący z taką
akcją musi mieć dobre powody.
Kiwnął głową.
Narkotyki to raczej dobry powód, myślał dalej.
Niezły patent, muzyka, ludzie są do tego przyzwyczajeni.
Szczególnie kawałki jak te Rodowicz. Nikomu nie prze-
szkadza, nie wzbudza zainteresowania… Kod dosyć oczy-
wisty, ale dopiero po złączeniu faktów. Dopiero ten czas…
Zakręcił się na krześle.
Czas jest najsłabszym punktem całej tej dedukcji.
Może to ustalili wcześniej, oznaczyli w inny sposób? Ilość
zwrotek, choćby nawet, słów w jednym wierszu.
Ta część męczyła go najbardziej. Naciągane, bar-
dzo naciągane.Artur wrócił do przeglądania danych poli-
cyjnych. Sprawa z dilerami najwidoczniej nieźle wstrzą-
snęła miastem te kilkanaście lat temu. Złapali ich, ale do-
piero po tym, jak jakiś nastolatek zmarł po dawce heroi-
ny. Przykra sprawa.
Jedno zdanie w aktach szczególnie przykuło uwagę
informatyka:„Dilerzy używali tytułów znanych utworów
muzycznych jako pseudonimów”.
Chłopak postanowił poszukać osobnych kart tych-
że osób. Nie miał z tym wiele pracy, ponieważ grupa oka-
zała się niewielka – zaledwie trzy osoby. Żaneta Janina
„Remedium” Kowalik.
Artur wstrzymał chwilowo oddech. Po co komu
dziewczyna, kiedy szuka się kryminalistów.
Ciekawe, czy to faktycznie wypali. Byłoby interesu-
jąco, uznał.
Ponownie skulił się na siedzeniu, mając przed
oczami obraz martwych ciał Olka i Klemensa. Lepiej, żeby
ta cała zgadywanka okazała się tylko jakimś żartem.
***
Siedzieli pomiędzy peronami, przyglądając się każ-
dej mniej i bardziej podejrzanie wyglądającej osobie.
Śnieg przestał już sypać, ale Klemens wyglądał, jakby z
każdą chwilą coraz bardziej wtulał się w swój szalik. -
Pachniesz kurczakiem, walentynko – oświadczył Olek,
krzyżując pod sobą nogi na peronowej ławce.
- Podoba ci się? – Klemens był już zbyt zmęczony,
więc po prostu popłynął z nurtem.
- Bardzo – odpowiedział Olek z zadowoleniem,
nieco jednak zdziwiony reakcją przyjaciela, który zwykle
miał jeszcze na tyle siły, by rzucić jakąś ciętą ripostę. Spoj-
rzał na ekran swojego Samsunga. Na zegarku wyświetliła
się czwarta dwadzieścia. Cztery minuty, jeśli ich teoria
była prawidłowa.
- Dwie minuty, tak? Znaczy według rozkładu jazdy,
bo z PKP nigdy nie wiadomo.
- Mhm – przytaknął Klemens.
Znaleźli peron, na który dojeżdżał pociąg najbliżej
ich przewidywanego czasu. Teraz pozostawało tylko cze-
kać.Ku zaskoczeniu obu „agentów” ujrzeli wkrótce na
horyzoncie front niesławnego na całą Polskę Pendolino.
Gdy ekskluzywny pociąg wyhamował, Olek i Klemens pod-
nieśli się z ociąganiem z wygrzanych siedzeń. Postanowili
przyjrzeć się wagonom z bliska w celu odnalezienia zielo-
nej paczki.
Ciąg dalszy s.50
50
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
TEM
AT
NU
MER
U Przez głośniki rozbrzmiał stłumiony, niezrozumiały beł-
kot, znany szerzej jako terminarz odjazdów i przyjaz-
dów. Jedynym słowem wyłapanym przez Aleksandra,
wiernego fana modernizacji wszelakiej w Polsce, było
„Pendolino”.
- Jest, jest! – szepnął Olek, chwytając kolegę za
ramię. Wycofali się nieco, by nie zwracać na siebie
uwagi.
Idealnie o czwartej dwadzieścia cztery z wagonu
wyszedł bliżej nieokreślony mężczyzna, niosący nieduży
zielony (Boże na szczęście, pomyślał Klemens), paku-
nek. Inna postać, niefortunnie zwrócona do chłopaków
tyłem, podeszła do niego, po czym odebrała „bagaż”.
Nie zamienili między sobą ani jednego słowa, a ubrani
byli w najzwyklejszą odzież zimową.
- Śledzimy ją? - zadał pytanie Olek, kiedy, wia-
domo już, że kobieta, schowała paczkę do swojej ob-
szernej torby i weszła do przejścia podziemnego.
- No raczej.
***
Teraz „agenci” kucali prawie dokładnie w tym samym
miejscu, w którym spisywali kod pierwszej nocy. W tym
czasie sprawa zrobiła się naprawdę dziwna, bo, jak na
razie, wszystko się zgadzało. Dla Klemensa było to nie
do pojęcia, przecież takie rzeczy zdarzają się w książ-
kach, grach, filmach, ale nie w prawdziwym życiu.
Przy drzwiach kamienicy stał ogolony na zero
osobnik płci męskiej, dumnie odziany w dres i
„najacze”. Wprowadził kobietę do środka.
- I co, dzwonimy na policję?
- Zadajesz mnóstwo pytań.
- Chcę być pewien.
Dla Olka gang narkotykowy to było troszkę za
dużo. Czuł, że spuchły mu opuszki palców, co oznaczało
podniesienie się jego ciśnienia krwi. Zaraz powinna
zacząć go boleć głowa.
- Na kebabie skontaktowałem się ze Schodami.
Miał odtąd prowadzić dochodzenie też od swojej stro-
ny. Napiszmy do niego, a później zdecydujemy, co zro-
bić.
***
Olek miał ból głowy, jak nigdy wcześniej. Na
komendzie dali jemu i Klemensowi melisy, tak na uspo-
kojenie. Widział z góry swoją klatkę piersiową unoszącą
się i opadającą w zastraszająco szybkim tempie.
Jeszcze pod kamienicą Klemciu dostał wiado-
mość zwrotną od Schodów. Zapomniał niestety, że ma
włączony głos, więc telefon odezwał się, gdy SMS przy-
szedł. Pani od bagażu akurat wychodziła z tym całym
koksem, przez co usłyszeli nas, układał w głowie zdarze-
nia Olek. Dresowi od razu włączył się pajęczy zmysł, a
potem pamiętam tylko, jak biegłem „na policję”, bo
chyba to akurat krzyczał Klemuś, który zachował dużo
więcej zimnej krwi. Za niedługo miała pojawić się po-
moc medyczna. Klemens, po ich spektakularnym wej-
ściu, a raczej wskoku, wyjaśnił całą sprawę nieco zszo-
kowanym policjantom. Od tego momentu poszło gład-
ko.
Jakby nie patrzyć, gabinet był ciepły, przyjemny,
mieli meliskę, kocyki i traumatyczne przeżycia. Nie było
w cale tak źle. Przecież mogliby być obaj martwi. Ale
nie byli, i właśnie w ten sposób Aleksander starał się
poprawić swój humor.
- Schody wie, rodzice będą za niedługo – ode-
zwał się Klemens z krzesła obok. Chrypa zostawiła kolej-
ne ślady w jego głosie. Bieg jeszcze pogorszył sprawę
przeziębienia, więc najwyraźniej czekały go domowe
ferie. – Mamy szczęście, że nasza sprawa pokryła się z
tym, co mieli tutaj. Inaczej każdy dostałby szlaban i
opieprz. – Uśmiechnął się blado.Olek oddał gest, po
czym przytulił przyjaciela.
- Stary, Schody jest nam winien jakiś milion ke-
babów – powiedział jeszcze, śmiejąc się.
Antonina Tymczyszyn
51
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
W dniu 2 marca 2015 r. odwiedziłam Tarnowskie BWA, gdzie miała miejsce wystawa zatytułowana „ARS MORIENDI ~
Sztuka Umierania”. Artystami przedstawiającymi swoje prace byli : Przemysław Branas, Justyna Górowska, Aneta
Grzeszykowska, Magda Hueckel, Honorata Martin, Zbigniew Libera i Paweł Susid. Możemy również podziwiać doku-
menty i obiekty sztuki dawnej z osobistej kolekcji Bogdana Steinhoffa.
Ekspozycja należy do wyjątkowych i z pewnością na długo pozostanie w pamięci wszystkich osób, które postanowią ją
odwiedzić. Głównym celem projektu jest przedstawienie śmierci w niecodziennym świetle.
Pokazuje, że w dzisiejszym świecie ludzie uznali umieranie za coś wstydliwego, niewygodnego i niezasłużonego. Lęk
przed rozpadem i przemijaniem jest spychany poza granice zainteresowania i staje się tematem tabu. Wystawa poka-
zuje, że śmierć jest nieunikniona i należy się z nią oswoić. Ekspozycja jest szokująca i z pewnością nie spodoba się
wszystkim. Przekracza granice ludzkiego lęku i ukazuje go w niezwykle realny i wręcz namacalny sposób. Jest tym sa-
mym piękna i bardzo ciekawa. Artyści w trakcie wernisażu przyznali, że decydując się na realizację tego projektu wie-
dzieli, że spotkają się z wieloma negatywnymi komentarzami. Przedstawili sztukę, którą aby zrozumieć trzeba odebrać
w odpowiedni sposób.
Wystawę można podziwiać do 3 maja 2015r. Serdecznie polecam ją każdej osobie otwartej na odmienność i ciekawej
świata. Mam nadzieję na odwiedzenie tej ekspozycji ponownie. Jest to z pewnością jedyna w swoim rodzaju wystawa,
która nieprędko powróci na ściany Tarnowskiego BWA.
„Krótko mówiąc, to dla ciebie jedyną może być nadzieją
i pociechą
Jeśli ochotnie przyjmiesz to, czego uniknąć nie możesz” – (Piotr Diesthemius)
Gabriela Ślusarczyk
GABRIELA ŚLUSARCZYK
ARS MORIENDI - SZTUKA UMIERANIA
52
świerzop gimnazjalne pismo internetowe
„JEZUS CHRYSTUS, ŻYŁ, UMARŁ I ZMARTWYCHWSTAŁ,
ALE WY I TAK W TO NIE WIERZYCIE. AMEN”
Tak brzmiało najdziwniejsze i niewątpliwie najkrótsze kazanie rezurekcyjne wygłoszone niegdyś
na KUL-u przez ks. Mieczysława Malińskiego. Zaledwie kilkanaście sekund. Wierni przeżyli szok.
Niektórzy twierdzą, że żadne inne kazanie nie zrobiło na nich takiego wrażenia, nie zmusiło do
refleksji, nie przebudziło różnych uczuć. Nie przesadzając, nie tylko w Święto Zmartwychwstania
z ilością pochłanianych jajek, co zalecał na początku numeru p. M. Ciesielczyk, znajdźmy też czas
na … chwilę zadziwienia. Życzymy tego wszystkim Czytelnikom „świerzopa”. REDAKCJA