Rzeczy pierwsze

18

description

Rzeczy pierwsze

Transcript of Rzeczy pierwsze

Page 1: Rzeczy pierwsze

Klimko_Rzeczy pierwsze_okladka_K1 1 2009-08-25 14:48:21

Page 2: Rzeczy pierwsze
Page 3: Rzeczy pierwsze

KLIMKO--DOBRZANIECKI

RZECZYPIERWSZE

Wydawnictwo ZnakKraków 2009

HUBERT

Page 4: Rzeczy pierwsze
Page 5: Rzeczy pierwsze

59

Victory

I

Prom z Hoek van Holland przycumował do nabrzeża w Har-wich. Kiedy urzędnik imigracyjny zobaczył mój polski pasz-port, zaraz zapytał, po co, do kogo, na jak długo i ile mam pieniędzy. Kłamałem, kłamałem, jak potrafiłem najpiękniej. Z sali odpraw wyszedłem wprost na dworzec kolejowy. W ka-sie poprosiłem o bilet do najbliższej stacji. Na peronie siedział tylko jeden człowiek. Niski i szczupły, małego nosa z trudem trzymały się druciane oprawki. Miał widoczną wadę zgryzu. Jego czupryna była wprost nie do opisania. Co jakiś czas sięgał dłonią do plastikowej torebki, z której wyjmował coś, co wy-glądało jak zdechłe ślimaki pozbawione skorupek. Te zdechłe ślimaki wydzielały ohydną woń podobną do tej, która w lipco-we upały umyka z sąsiadującej z naszym blokiem kostnicy. Pa-trzyłem na niego z wielkim obrzydzeniem, lecz nie mogłem oderwać wzroku. Kiedy tylko przełknął jednego ślimaka, za-raz wpychał sobie następnego. Czułem, jak wszystko we mnie rośnie i zaczyna zahaczać o migdałki. Przełknąłem ślinę tak głośno, że tamten przestał i odwrócił głowę w moją stronę. Jego skośne oczy zaokrągliły się na moment.

Page 6: Rzeczy pierwsze

60

– Are you hungry? – Jeszcze raz powtórzył to samo pytanie i wyciągnął przyjaźnie dłoń pełną paskudztwa.

– No, thank you – odpowiedziałem zdecydowanie. Zosta-wiłem go i odszedłem na bok, bo podstawiali pociąg.

Ktoś zapukał do przeszklonych drzwi. Odwróciłem gło-wę. To był człowiek od wichury na głowie, króliczych zębów, zdech łych ślimaków i genetycznie zwężonych punktów wi-dzenia. Zapytał, czy wolne. Zaczęliśmy rozmawiać. Też jechał do Colchesteru.

– A to, co jadłeś na peronie, to były zdechłe ślimaki? Roześmiał się szczerze. – To jest kiszone mango w soli morskiej. Chciałbyś spró-

bować? – Znowu się roześmiał. – Kiszone mango... To takie proste i genialne zarazem, ale bez tego spotkania

nigdy w życiu nie znalazłbym logicznego porównania. Prze-cież te lipcowe trupy z naszej kostnicy pachniały jak kiszone mango w soli morskiej.

Dojechaliśmy do Colchesteru. Dwaj ludzie, którzy mają bar-dzo mało pieniędzy, nie powinni się rozstawać, bo we dwóch mają więcej pieniędzy i nie są samotni. Tak mówi japońskie przy-słowie. Hiroshi był przygotowany, bo z kieszeni wyjął kartkę, na której widniał adres noclegowni dla bezdomnych. Meldująca nas kobieta nie ukrywała zdziwienia, mówiąc, iż nie może pojąć, dlaczego Japończyk udaje się do przytułku. Mnie takich pytań nie zadawała. Alkoholicy śpią teraz w parkach. Tak powiedzia-ła, wskazując drzwi. Hiroshi usiadł na brzegu łóżka i westchnął.

– Polska... bardzo depresyjny kraj. Był pierwszym Japończykiem, jakiego w życiu spotkałem.

Ujął mnie swoją naturalnością, choć wyglądał jak postać z kre-skówki.

Hiroshi pochodził z małego miasteczka. O jego ojcu dowie-działem się tylko tyle, że kiedyś ukradł mu skarbonkę, w któ-

Page 7: Rzeczy pierwsze

61

rej przez lata oszczędzał pieniądze na jakieś dziwne urządzenie mechaniczne, ale zasad jego działania oraz ewentualnej przy-datności nie potrafił mi jasno wytłumaczyć. Ojciec wydał po-tem te pieniądze na śnięte płaszczki. Owe płaszczki miały cipki do złudzenia przypominające kobiece. Nie wierzyłem Hiro-shiemu, że można odbyć stosunek z rybą. Uważałem to za naj-większe kłamstwo świata, ale po latach zamieszkałem w Islandii i podobną historię opowiedziała mi pewna góralka z Bukowi-ny. Pracowała kiedyś na islandzkim statku rybackim w kuch-ni. Nikt z załogi jej nie chciał. Wszyscy woleli te ryby z cipami. Tak powiedziała. Góralka dobrze wyszła za mąż, a potem jesz-cze lepiej się rozwiodła i słuch po niej zaginął. Tak więc ojciec Hiroshiego wydał wszystkie oszczędności dziecka na płaszcz-ki, a potem umarł na raka. Matka Hiroshiego całe życie prze-siedziała w domu. O mamie mówił ciepło, ale miał do niej żal. Kiedy dowiedziała się, że mąż ją zdradza z rybami, przestała go-tować w domu i zaczęła kupować gotowe posiłki. Z tego powo-du Hiroshi i jego młodsza siostra zaczęli cierpieć na rozwolnie-nie oraz miewać koszmary. Hiroshi miał jeszcze babcię, żonę żołnierza, który przepadł w buszu. Jego ciała nigdy nie odnale-ziono, a babcię uznano za wdowę. Z zeznań towarzyszy broni wynikało, że był dziwakiem. Nie chciał walczyć, gubił karabi-ny, na akcje chodził z zaostrzonym kijem bambusowym. Potem zniknął. Kiedyś babcia pojechała do Sapporo na targi rękodzie-ła. Utrzymywała całą rodzinę z ręcznego wyrobu kimon. Pod-czas targów zobaczyła mężczyznę, który łudząco przypominał jej męża. Ba, nawet uwierzyła przez moment, że to jest jej mąż, ale tamten twardo utrzymywał, że jest Ajnukiem i śpiewakiem. Kiedy zaśpiewał, przekonał babcię. Zakochała się i zabrała go ze sobą na południe. Ajnuk przecudnie zaśpiewał na pogrzebie ojca Hiroshiego, tak pięknie, że Hiroshi przez chwilę skłonny był wybaczyć ojcu świństwo ze skarbonką. Hiroshi skończył

Page 8: Rzeczy pierwsze

62

szkołę średnią i wyjechał do Tokio w poszukiwaniu pracy. Naj-pierw pracował jako pomywacz w knajpie, a że sam od lat uczył się angielskiego, szybko zmienił pracę i zahaczył się w biurze turystycznym, które specjalizowało się w wycieczkach do Au-stralii. Dzięki tej pracy kilka razy odwiedził ten kontynent. Podczas jednego z wyjazdów poznał Anglików, którzy wyda-li mu się bardzo przyjaźni, choć nazywali go Czajnamen. Je-den z nich pochodził z Colchesteru i pracował w ubezpieczal-ni państwowej. Kiedy pili piwo, powiedział Hiroshiemu, że pomoże mu, jeśli się kiedykolwiek znajdzie w jego mieście. Hi-roshi dość już miał poukładanej Japonii i wstydu za ojca. Spa-kował się i oznajmił, że wyjeżdża. Gdy babcia zobaczyła plecak, przyniosła mu kimono ślubne. Pozwoliła je sprzedać w razie potrzeby. Hiroshi jednak wyczytał z jej oczu, że najchętniej wi-działaby go w nim na ślubnym kobiercu. Matka zapakowała do plecaka trzy kilo kiszonego mango w soli morskiej. Nie pole-ciał samolotem, chciał zwiedzić świat. Do Chin dopłynął pro-mem, a w Pekinie kupił bilet na pociąg do Moskwy. Prawie dwa tygodnie spędził w pociągu i nauczył się pić wódkę oraz prze-klinać po rosyjsku. Wysiadł w Moskwie i kupił bilet na pociąg do Polski. W dniu kiedy dotarł do Warszawy, obchodził uro-dziny. Wyszedł z dworca i skierował się w stronę Wisły, a kiedy już był nad rzeką i usiadł na ławce, zobaczył, jak facet rzuca się z mostu. Tak. Polska... bardzo depresyjne miejsce.

II

Człowiek, którego poznał w Australii, miał na imię Ash. Prze-siadywał w pubie Royal. Tak wynikało z kartki, którą wyjął z kieszeni. Bar stał naprzeciwko sex-shopu i miał dwa wejścia. To z przodu było dla robotników, którzy wpadali na piwo za-

Page 9: Rzeczy pierwsze

63

raz po pracy. Po ich stronie nie było dywanów, tylko deski, w które nagminnie wdeptywano niedopałki. Drugie drzwi prowadziły do innego Royalu, to tam mieliśmy spotkać Asha, ale Ash nie przychodził. Rudowłosy barman zaniepokojony naszą trzygodzinną nasiadówką nad dwoma kuflami piwa za-pytał, czy wszystko w porządku. Hiroshi zagadnął o Asha.

– Nie przyjdzie, bo leży od trzech miesięcy na cmentarzu, ale przychodzi tu wdowa po nim, prawie każdego wieczoru – powiedział i uśmiechnął się po nosem.

Po godzinie do baru wszedł bardzo szczupły człowiek. Rudy kiwnął w naszą stronę. Złożyliśmy wdowie kondolen-cje. Partner Asha też pracował w ubezpieczalni i bardzo szyb-ko zrozumiał, o czym Hiroshi plecie. Na rogu serwetki napisał jakieś cyferki i powiedział, że to są tymczasowe numery ubez-pieczeniowe, że możemy na nie pracować, ale tylko do pierw-szego listu z urzędu podatkowego.

III

Ciągle było bardzo ciepło i żaden z pijaków nie miał ochoty spać pod dachem, więc kobieta z noclegowni przedłużyła nam pobyt o tydzień. Postanowiliśmy spróbować w biurze pracy i sprawdzić, czy te numery rzeczywiście działają. Wpadłem na pomysł i powiedziałem Hiroshiemu, że przedstawimy się jako Duńczycy. Przecież jest ich tak mało i nikt po duńsku oprócz nich samych nie mówi, więc nie będą zadawać podejrzanych pytań. Hiroshi skrzywił się. W urzędzie pracy przy High Street było więcej urzędników niż ofert pracy, ale znaleźliśmy coś dla siebie. Pewien hotel z restauracją na wsi pod Colchesterem po-trzebował dwóch do pomocy w kuchni. Spisaliśmy na kartce numer oferty i podeszliśmy do pierwszego z brzegu urzędnika

Page 10: Rzeczy pierwsze

64

siedzącego za biurkiem. Zapytał, skąd jesteśmy, i kazał podać numery ubezpieczeniowe. Wszystko zadziałało, numery oka-zały się prawdziwe. Urzędnik wykręcił numer restauracji. Gdy czekał na połączenie, rzucił cicho w naszą stronę:

– To macie, panowie, szczęście, bo szef kuchni jest chyba Duńczykiem. Nazywa się Hinrik Inversen.

Zamarliśmy. – Halo, tutaj job centre przy High Street w Colchesterze,

czy mówię z panem Inversenem? Tak? To świetnie. Mam tu przed sobą dwóch młodych panów z Danii. – Cisza. – Tak, z Danii, oczywiście że mówią po duńsku, jak są z Danii.

Mężczyzna podał mi słuchawkę. Usłyszałem w niej kurio-zalne dźwięki, a potem nastała cisza. Hiroshi zbladł, a twarz urzędnika zastygła w etatowym uśmiechu. Mocno odchrząk-nąłem i odezwałem się po angielsku.

– Tak, ja jestem Duńczykiem, ale po ojcu, bo matka jest Niemką, i słabo mówię po duńsku, ponieważ wychowałem się w NRD, a ten drugi to Eskimos, on mówi dużo lepiej po duń-sku, ale się wstydzi, czy moglibyśmy przyjechać do pana i po-rozmawiać o pracy?

Kazał oddać urzędnikowi słuchawkę. Tamten z niesłabną-cym uśmiechem wypisywał coś na małej karteczce, a Hiroshi zsiniał. Spociłem się i chciałem uciekać, bo już widziałem, jak nas deportują i nie mamy co jeść, a Hiroshi wyciąga z plecaka te swoje ślimaki. Mężczyzna odłożył słuchawkę.

– No tak, panowie – ciągnął dalej uśmiechnięty i podsunął w moją stronę karteczkę. – Tu macie numery autobusów, któ-rymi możecie dojechać do wsi. Pan Hinrik będzie czekał na was jutro o dziesiątej rano. Powodzenia.

Hotel leżał w przepięknej dolinie. Słodkie angielskie do-meczki były połączone w jeden kompleks. Nad restauracją wznosił się stary wiadukt kolejowy, a pod nim płynęła rzeka.

Page 11: Rzeczy pierwsze

65

Przystrzyżone trawniki, czysto i schludnie. W biurze siedział otyły mężczyzna w ubraniu kucharza. Zauważył nas natych-miast przez oszklone drzwi i zaprosił do środka. Nie było sen-su kłamać.

– Ja jestem z Polski, a on z Japonii – powiedziałem. – No to nie możecie pracować. – Ale mamy numery ubezpieczeniowe – szybko dorzucił

Hiroshi. – Numery macie... to napiszcie je na kartce. – Hinrik wziął

kartkę i wyszedł. Po kilku minutach wrócił. – Rozmawiałem z księ-gowym, możemy was zatrudnić do pierwszego listu podatkowego.

Wdowa po Ashu nie kłamała.Hiroshi znał się na kuchni i machał nożem jak zawodowy

kucharz. Tylko tydzień pracował na zmywaku i trafił do mięs. Po miesiącu też awansowałem i przejąłem stanowisko warzyw-ne. Hinrik załatwił nam pokój w hotelu za drobną opłatą. Pie-niądze same się odkładały. Mieszkanie w Polsce, na które mia-łem odłożyć, stawało się coraz bardziej realne. Czy Hiroshi potrzebował na coś odkładać? Nie wiem, nigdy o tym nie mó-wił. Dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem przyszedł list z urzędu podatkowego i Hinrik musiał nas zwolnić. Bardzo żałował. Dał nam po trzysta funtów ekstra i wizytówkę.

– To nie jest dobra praca, ale da wam dach nad głową i wy-płatę na czarno. – powiedział. – Już tam dzwoniłem. Skubaliś-cie kiedyś indyki? – zapytał.

IV

Powietrze w Great Bromley przesiąknięte było smrodem zgni-łego pierza. Po nosie i na słuch trafiliśmy do celu. Ian, człowiek w zielonych gumowcach, brązowych sztruksach i marynarce

Page 12: Rzeczy pierwsze

66

z naszywanymi łatami na łokciach, przyglądał się nam z cieka-wością dobrze widoczną na rumianej twarzy. Zaraz po oglę-dzinach zaprowadził nas do hali, w której krzątali się jacyś Azjaci. Spojrzał na Hiroshiego i powiedział:

– To są studenci z Chin, twoi bracia, będziesz sobie mógł porozmawiać we własnym języku. – I uśmiechnął się szczerze, obnażając brudne zęby.

Hala, gdzie skubano indyki, była jakby żywcem przeniesio-na z amerykańskich filmów i przypominała salę tortur. Nad krzesłami wisiały metalowe haki. Chińczycy zerkali na nas z wyrzutem i zazdrością. Ian z Bobem łapali na zewnątrz spa-nikowane ptaszyska, potem wieszali je za nogi. Bob zakładał na szyję ptaka gumową pętlę, a potem szybko pociągał za zwi-sający kawałek rzemienia. Chrupnięcie. Nerwy jeszcze cho-dziły, ptak trzepotał, udawał, że żyje. Trzeba było skubać i to jak najszybciej. Chińczycy byli wprawieni, a nam szło opornie. Tamtego dnia z wielkim trudem oskubaliśmy po osiem ptaków. Po tygodniu katorgi, przezwyciężania bólu opuszków palców i dochodzenia do własnej techniki przekroczyliśmy magiczne dwadzieścia sztuk. Dzień przed Wigilią Chińczycy wyjechali, a Hiroshi pojechał do Colchesteru po butelkę sake. Wigi-lia na indyczej fermie w towarzystwie Japończyka była jedną z najpiękniejszych w moim życiu. Hiroshi przyrządził indyczą pierś w orzeszkach ziemnych. Po kolacji pożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy z butelką sake do Clacton on Sea. Angielskie Pobierowo było opustoszałe. Hiroshi otworzył sake, wypił tęgi łyk i podał mi butelkę.

– Hiroshi, Hiroshi – mówił sam do siebie. – Hiroshi to ocean. Jestem oceanem, jestem wszędzie, a tak naprawdę ni-gdzie mnie nie ma i nie wiem, gdzie będę. To taka klątwa to imię, wiesz? A czy Hubert coś znaczy?

Oddałem mu butelkę.

Page 13: Rzeczy pierwsze

67

– Nie wiem, pewnie coś znaczy. Wypiliśmy do końca. Hiroshi zamachnął się, chciał wyrzu-

cić pustą flaszkę do morza. – Zostaw – krzyknąłem. Napełniłem butelkę do pełna pia-

skiem i zakorkowałem. – Będę ją zabierał wszędzie, gdzie mnie los rzuci, będzie tam, gdzie będę ja, nawet na końcu świata, to tak, jakbyśmy się nigdy nie rozstali, panie Oceanie.

Hiroshi wzruszył się i rzucił kamieniem, jak najdalej po-trafił.

V

Po świętach na fermie niewiele się działo. Ian wynajdywał nam różne dziwne zajęcia, ot tak, aby nas utrzymać do Wielkanocy, ale myśmy postanowili, że znajdziemy sobie inną pracę. Ruszy-liśmy na rowerach w poszukiwaniu czegoś, co nie trzepotało. W Maningtree nasz wzrok przykuła gigantycznych rozmia-rów plastikowa truskawka. Zwisała z nieba jak obwieszczenie o końcu świata. Obok reklamy stał dom. Zapukaliśmy. Drzwi otworzyła bardzo wysoka kobieta, a za chwilę stanął przy niej brodaty mężczyzna o głowę niższy.

– Dzień dobry, szukamy pracy, do tej pory skubaliśmy in-dyki, ale już nie chcemy – powiedział Hiroshi i okazał, jak naj-piękniej potrafił, swoje królicze zęby.

Para jakby się ucieszyła, zaraz zapytała, skąd jesteśmy. – To świetnie, świetnie, nigdy nie mieliśmy u siebie ludzi

z Polski ani Japonii. Podobacie mi się – powiedział brodacz. – Może coś dla was znajdziemy.

Kiedy Ian zobaczył, że się pakujemy, zaraz przyszedł z mię-sem i próbował nam na odchodne sprzedać po cenie zniżko-wej pałki indycze, ale myśmy już nie mogli na nie patrzeć.

Page 14: Rzeczy pierwsze

68

– Jak zmienicie zdanie, chłopaki, to wiedzcie, że przed Wielkanocą będę miał dla was robotę i podniosę wam o pięć pensów na ptaku.

Tak powiedział na pożegnanie.

VI

W szklarniach wisiały półki, a na tych półkach leżały dłu-gie płaskie worki wypełnione ziemią. Z worków wystawa-ły uschnięte krzaczki. David powiedział, że za miesiąc zno-wu zaczynają, a do tej pory coś nam znajdzie. Sprzątaliśmy, malowaliśmy, a wieczorami Hiroshi dawał popisy kulinarne i opowiadał o Japonii. Butelkę z piaskiem postawiłem na ho-norowym miejscu. Pewnego wieczora Hiroshi powiedział, że powróży mi z kurzych wątróbek. Dzień wcześniej kupił dwa kilo. Usmażył je ze szczypiorkiem i skropił octem ryżowym, wypowiadając przy tym jakieś tajemnicze słowa. Wyglądało to na małą modlitwę albo zaklęcie. Kazał mi usiąść naprze-ciw i patrzeć, jak je. Pożerał wątróbki najszybciej, jak potra-fił, aż zjadł całe dwa kilo. Z trudem wstał z krzesła i wyszedł przed karawan. Obok traktora stała skrzynia z piaskiem. Wy-sypał kilka szufli piachu na ziemię, w taki sposób, że powstał z niego spory okrąg. Tyłem łopaty wygładził piasek, odłożył narzędzie i stanął w centrum. Pochylił się i wpakował sobie palce do ust. Momentalnie zwymiotował. Potem jeszcze dwa razy, aż nim zarzuciło. Wpatrywał się w wyrzygane wątrób-ki i coś gadał pod nosem po japońsku. Na koniec wyprosto-wał się i oznajmił mi bardzo uroczystym głosem, że zostanę pisarzem.

Page 15: Rzeczy pierwsze

69

VII

Na fermie pojawili się brodaty Steve i wąsaty Russel. Ten pierw-szy był zarządcą, a ten drugi jedynym stałym robotnikiem. Wy-rzucaliśmy z nim stare worki, zrywaliśmy setki metrów białej ceraty z klepiska, a po pracy Russ wpadał do naszego kara-wanu, aby wypalić w spokoju petardę z haszu. Pewnego dnia przyniósł ze sobą zepsuty radioodbiornik i postawił go przed Hiroshim. Był przekonany, że każdy Japończyk potrafi zbudo-wać i naprawić radio, a kiedy Hiroshi odpowiedział, że nie ma o tym pojęcia, Russel powiedział, że teraz rozumie, dlaczego nie ma dla niego miejsca w Japonii. Gdy wyrzuciliśmy wszyst-kie stare worki i wsadziliśmy nowe, przyszedł czas na sadzonki, a z sadzonkami przybyło ludzi. Pojawiła się Pani Świnia, przy-szedł Eddie, na którego mówili Idiota, bo zaczynał dzień pracy od idiotycznych kawałów. Kiedyś opowiedział taki:

– Leży Niemiec z żoną i kotem w łóżku. Żona się pyta: Gdzie go masz? A Niemiec mówi, że w tyłku. Na to żona: Chyba nie w moim? A kot z bólu: miau, miau, miau!

Pojawili się też jacyś emeryci i... Sandy. Hiroshi od chwili kiedy ją zobaczył, zaczął nie nadążać z wpychaniem sadzo-nek, bo nie mógł od niej oderwać wzroku. W karawanie mó-wił tylko o niej i wykrzykiwał przez sen jej imię. Sandy mogła być jego matką. Niska, bardzo zgrabna, dwadzieścia lat star-sza. Wyjątkowo uprzejma, mówiła do niego Hajroszi. Hiro-shi zakochał się w Sandy, a kiedy sadzonki wzrosły i zaczęły opuszczać swe długie łodyżki, wspólnie naciągali linki po obu stronach worków i podnosili opadające roślinki. Gdy pojawi-ły się kwiaty, oddzielali splątane gałązki. Wyglądali przy tym jak para elfów. Ginęli w bieli. Russ przywiózł na wózku widło-wym kartonowe ule pełne trzmieli, a Sandy i Hiroshi brali je

Page 16: Rzeczy pierwsze

70

w dłonie i rozkładali po przeciwnych stronach alejek jak dary do świątyń, i otwierali ich drzwiczki. Kiedy jeden z trzmie-li wleciał pod koszulkę Sandy, Hiroshi był natychmiast przy niej i pod pretekstem pomocy obmacał jej piersi. Sandy szep-tała cicho:

– Hajroszi, Hajroszi, bo ludzie zobaczą. Sandy z Hiroshim wieczorami ubierali się w plastikowe

kombinezony. Chodzili po szklarni i spryskiwali roślinki, zu-pełnie zapominając o bożym świecie. Hiroshi po nocach wo-łał „Sandy, Sandy” i coś jeszcze po japońsku, przypominało to jakieś głębokie wyznania. Wstawał rano nieprzytomny z pod-krążonymi oczami.

Potem pojawili się Bułgarzy. Spiro, Miro i Kalinka. Spi-ro był otyłym dwudziestolatkiem i ciągle krzyczał. Miro usprawiedliwiał go, mówiąc, że krzyczy, bo kiedyś wyskoczył z samolotu i mu się spadochron nie otworzył. Cudem prze-żył. Lecąc w dół, bardzo się darł i tak mu zostało. Kalinka żyła z papierosem w ustach i nie rozumiała, dlaczego w szklarniach się jej czepiają. Płatki opadły, szyszeczki urosły i spąsowia-ły. Zaczęły się zbiory. Sandy odbierała pełne wózeczki i kon-trolowała wagę pudełek. Hiroshi pracował jak szatan, stał się najlepszym zbieraczem i wyciągał po siedemdziesiąt funtów dziennie. Ubzdurał sobie, że po zakończeniu zbiorów ożeni się z Sandy.

Niedziele od godziny dwunastej były wolne, więc jeździ-liśmy z Hiroshim na targi, gdzie ludzie sprzedawali za grosze najprzeróżniejsze rzeczy bezpośrednio z bagażników swoich samochodów. Hiroshi przeważnie kupował stare aparaty fo-tograficzne do pięciu funtów za sztukę, robił potem paczkę i wysyłał do Japonii, mówiąc, że sprzeda to kiedyś za kupę for-sy. A pewnego dnia nabył starą maszynę do pisania marki Vic-tory, ale jej nie wysłał.

Page 17: Rzeczy pierwsze

VIII

Truskawki rosły, pęczniały, nabierały rumieńców. Russel mówił, że kiedy jest cicho, słychać, jak rozpychają liście, jak proszą, żeby je zrywać. Tamtej nocy Hiroshi nie zameldował się w karawanie, nie przyszedł też wczesnym rankiem. Byłem przekonany, że jest z Sandy, że spełnia swoje sny. Ale kiedy przyszedłem do szklar-ni, zobaczyłem Sandy rozstawiającą wagi. Gdy mnie zauważy-ła, zapytała o Hiroshiego. Wiedziałem tyle samo co ona. W po-łudnie, kiedy wszyscy siedzieliśmy z kanapkami, drzwi szklarni rozsunęły się. Pani Świni wypadł kubek z kawą. W drzwiach stał Hiroshi. Chyba pierwszy raz w życiu się uczesał. Do tyłu, na brylantynę, i przez to jeszcze bardziej zmalał. Zaciskał wargi, aby nie ukazywać swoich króliczych zębów. Hiroshi był ubrany w ślubne kimono, właśnie to, które na czarną godzinę dała mu jego babcia. W tym egzotycznym ubraniu, wśród tysięcy doj-rzałych truskawek, pobrzękiwania trzmieli i zastygłych w bez-ruchu zbieraczy, wyglądał jak zjawa z filmu Kurosawy. Był teraz samurajem i zbliżał się do Sandy. Stanął przed nią w odległo-ści dwóch kroków. Ukłonił się, japońskim zwyczajem składając dłonie, a kiedy się wyprostował, powiedział takim samym to-nem jak wtedy, kiedy mi wywróżył z kurzych wątróbek:

– Sandy, kocham cię! Czy zostaniesz moją żoną? W szklarni zapanowała jeszcze większa cisza, zdawało się,

że truskawki przestały rosnąć, a trzmiele nie potrafią już la-tać. Hiroshi stał i patrzył na nią błagalnie, ale Sandy wybuch-nęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać, zanosiła się, a po niej zaczęli inni i szklarnia zamieniła się w gabinet krzywych luster. Śmiali się głośniej i głośniej do granic ludzkich możli-wości. Hiroshi jak gdyby nigdy nic ukłonił się ponownie, od-wrócił się i wyszedł dystyngowanym krokiem, nie zamykając za sobą drzwi. Kiedy wróciłem do karawanu, nie było po nim śladu. Na stole stała maszyna do pisania marki Victory.

Page 18: Rzeczy pierwsze

Jak wygl da rzeczywisto z perspektywy pisarza o absurdalnym poczuciu humoru?

To przydomowy cmentarzyk pod p odn jab onk . Ciemna Islandia. Freudowski Wiede , gdzie psycho-terapeuta zmienia si w ab dzia. Zajadaj cy gala-retk wujek Lutek, który wie, e najlepszy garnitur mo na znale tylko w kostnicy. Wreszcie Japo czyk Hiroshi i jego znaki szczególne: maszyna do pisania, lubne kimono i kiszone w soli morskiej mango – lu-

dzie i miejsca, na pozór zwyczajni, a jednak owiani tajemnic , magi , która sprawia, e nie mo na ode-rwa si od ich losów.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki bawi czytelników przy-godami nietuzinkowych postaci, by w najmniej spo-dziewanym momencie wróci do tego, co najistot-niejsze. Jego proza n ci i zachwyca plastyczno ci j zyka. By mo e wszystkie opisane zdarzenia s je-dynie wytworem wyobra ni autora, ale czy na pewno?

Hubert Klimko-Dobrzaniecki (ur. 1967) to cz owiek zwielokrotniony – lozof, pisarz, lmowiec. Uwodzi inteligencj , ci tym piórem i niezwyk ym poczuciem humoru. Opublikowa m.in. zbiór opowiada Wariat, dyptyk Dom Ró y. Krýsuvík, powie ci Ko ysanka dla wisielca i Raz. Dwa. Trzy. Nominowany m.in. do pre-sti owej Nagrody Literackiej Nike, do Literackiej Nagrody Europy rodkowej Angelus oraz do Nagrody Mediów Publicznych Cogito. W 2007 roku znalaz si na li cie kandydatów do Paszportów „Polityki”.

ISBN 978-83-240-1248-0

9 788324 012480

Klimko_Rzeczy pierwsze_okladka_K1 1 2009-08-25 14:48:21