Monika Wasowska, Grzegorz Wasowski, "Starsi Panowie Dwaj. Kompendium niewiedzy"
Panowie Leszczyńscy
description
Transcript of Panowie Leszczyńscy
PANOWIELESZCZYŃSCY
wstępJanusz Tazbir
Wydawnictwo Znakkraków 2013
Hanna Malewska
Część pierwsza
21
I
Odległość Paryża od Leszna jest niezbyt wielka. Tej opi-nii było parę już pokoleń panów Leszczyńskich. Dobrymi końmi, na jakich nigdy im nie zbywało, mogli przebyć te jakieś dwieście pięćdziesiąt mil w sześć tygodni, a w ra-zie konieczności prędzej. Lecz oczywiście nigdy się tak nie śpieszyli, zwłaszcza w tamtą stronę, ale przeciwnie, zawadzali o Holandię, czasem o Włochy. W młodości zaś droga do Paryża zabierała im lata, bo studiowali na paru uniwersytetach niemieckich, włoskich, szwajcarskich.
– Ah, vous êtes son fils, du comte Raphaël, le voïévode de Lesna?
Gors damy raczej odsłonięty niż przesłoniony nieco poróżowiał różowością żyłkowanego marmuru. Jeżeli myliła tytuły i przekręcała wymowę, to na pewno pamię-tała, i dobrze pamiętała, osobę tego, kogo jej z twarzy czy z nazwiska przypomniał młody gość. Kreza jak skrzydełka na ramionach poruszyła się; markiza westchnęła. Młody Andrzej Leszczyński spojrzał, spuścił oczy, uśmiechnął się skromnie do siebie. Nic go nie zdziwiło ani nie zmar-twiło, że dama westchnęła, oczywiście rozczarowana.
Jasna rzecz, że nie mógł się mierzyć z ojcem i że poznać to było można od pierwszego spojrzenia.
– Przypominasz go w uśmiechu, jeune ami! Żałuję, że byłam na wsi, kiedy cię przedstawiano królowej i kardy-nałowi. Więc już wyjeżdżasz?
– Tak, pani. Będzie elekcja. Za dwa miesiące. – Musisz jechać?Dama jakby nie rozumiała wcale, co to jest elekcja
dla szlachcica. Ale również jej małżonek, pan de Lan-geac, ubrany w jeszcze piękniejsze koronki tudzież ko-kardy, mało zapewne rozumiałby się na polskiej Rzeczy-pospolitej.
Młody Leszczyński właściwie czuł wielki lęk. Bezkró-lewie, nie wiadomo, co będzie, co się wydarzy. Napad po-gaństwa, intrygi Habsburgów, jezuitów? Zamach na wol-ności. Wszystko to mogło zagrozić. Musiał czym prędzej powracać.
Ojciec zapewne będzie wiedział, co należy robić. Jak egzekwować i warować prawem wszystko potrzebne. Bez-królewie ostatnie zdarzyło się na długo przed urodze-niem Andrzeja.
23
II
Wojewoda bełski zamknął cicho drzwi i otarł czoło; w po-koju chorego było bardzo gorąco. Chłodząc się czapką, przeszedł kilkadziesiąt kroków korytarzem, do drzwi ta-rasu wychodzącego na szeroką, wiosenną, mętną Wisłę.
Król jegomość powiedział wczoraj: – Jaki ten pokój we-soły. Nikt nie wie, jaki wesoły, ale nie wszyscy się w nim znajdujemy, cośmy powinni być. – Rano był nieprzytomny i budząc się, pytał o królową. Potem trochę płakał. Rafał Leszczyński, wojewoda bełski, miał zupełnie podniesioną swą skośną, lewą brew, dumając, czy rzeczywiście czło-wiek nie dowiaduje się za późno, co było dobre i wesołe? Król Zygmunt nie uchodził nigdy za człowieka wesołego. Sam jego nieprzenikniony wygląd budził w posłach sej-mowych podejrzliwość. Wojewoda zwykle wiedział dosko-nale, czego „król milczek” chce i odpowiednio postępował – to jest najczęściej przeciwdziałał. A swoją drogą można powiedzieć, że był mniej więcej przyjacielem nieprzystęp-nego króla – mimo wszystko. Król Zygmunt zdaje się wie-dział także, mniej lub więcej, co wojewoda myśli. W każ-dym razie pokazywał mu swoje nabytki przy urządzaniu
24
zamku, dał medalion własnej roboty, ryty modą włoską, grywał z nim w karty i słuchał muzyki. Bywała tu bardzo dobra muzyka. A rokoszanie swego czasu uważali za pa-skudny crimen, że „król w karty grawa”.
Pan dysydenckiego Leszna, wieloletni przywódca opo-zycji – nie najhałaśliwszej, ale najwytrwalszej – czuł pa-mięcią ociężałego w tej chwili, spotniałego ciała te różne sejmy kończone po ciemku, senne niby sny w gorączce, w pocie, w tumulcie, gdy król jegomość, stary, mały, siwy, dosiadywał, przesiadywał najuporczywszych, żeby choć trochę przeprowadzić swoje. Jedna świeca w ciemnej izbie paliła się przed marszałkiem. Wszyscy hałasowali, chcieli się rozejść i rozjechać. Nie pozwalali. W końcu wreszcie pozwalali coś niecoś i schrypnięty dyrektor izby szedł ca-łować na pożegnanie rękę królewską.
Była to starcza ręka o ładnym kształcie, lecz ze zgru-białymi już wiązaniami palców. Drżała ta dłoń, kiedy pół-siedząc w łóżku, Zygmunt zdjął czapeczkę z siwej głowy i prosił obecnych, by Rzeczpospolita zaopiekowała się godnie jego potomstwem.
Panna Orszula stała z suchymi oczyma, ale roztrzę-sionymi, także już bardzo starymi wargami. Gdy król mówił bardzo cicho, powtarzała na głos. Król był spo-kojny, wojewoda miał wrażenie, że nie wzdraga się wcale przed śmiercią, co dla Leszczyńskiego było dziwne. Może zresztą zegar ciała nie alarmuje: to już, to teraz. Och-mistrzyni dworu patrzyła na umierającego, jak mogłaby patrzeć na położnicę: z troską, ale spokojnie. Panna Or-szula przyjechała trzydzieści parę lat temu z królową Anną, została, była tak samo powiernicą królowej Kon-stancji. I króla, i dzieci, i Władysława, choć Władysław
25
źle się zgadzał z macochą, a czasem i z ojcem. Orszulę pamiętał wojewoda bełski różową, wdzięczną. Nie wie-rzył jednak, nawet gdy był młody i głupi, w to, co o „och-mistrzyni króla” opowiadali rokoszanie i inni. Po prostu bywał tu zbyt często, by nie wiedzieć, że królowi po-trzebna jest ta kobieta w obcym zamku, w obcym kraju. No, zamek nie był mu pewnie obcy, on sam go postawił i urządził. A kraj?
W przegrzanym pokoju – w „wesołym pokoju”, kiedyś królowej nieboszczki, został pan Kasper Denhoff, zmienił zapewne okład rumiankowy na nogach chorego i rozma-wiał z nim po niemiecku. Kasper Denhoff był naprawdę przyjacielem króla. Ale Rafał Leszczyński nie obawiał się pogwarek tych dwóch: umierającego i jego przyjaciela starosty derptskiego, nie był w ogóle podejrzliwy, bo dużo wiedział. A między innymi wiedział taką rzecz. Gdy on, Rafał, w dusznej komnacie czy w dusznej izbie sejmo-wej ostatniego dnia, nieledwie omdlewając, miewał zwy-kle obraz winnic burgundzkich i równy stukot kół niósł go ze wzgórza na wzgórze, aż pokaże się iglica katedry w Meaux, a potem Paryż – Luwr tuż nad wąską Sekwaną, królowa Maria Medycejska, tłusta, złota bogini, głupia, lecz otoczona prawdziwymi bóstwami... otóż wtedy Ka-sper Denhoff nie oglądał i nie chciał Paryża ani niczego innego, tylko chciał Rzeczypospolitej. Nie tanio też kupo-wali ci kurlandzcy panowie polski swój indygenat.
Na polach białokamieńskich i pod Cecorą, i w obozie chocimskim: wart był targu.
Właściwie nie było nikogo, kogo by się w tej chwili wo-jewoda bełski obawiał, czy to dla rodu Leszczyńskich, czy dla ewangelików.
26
Może był jeden taki ktoś: on sam. Jeżeli w swoim wieku odważy się znowu na trudną grę, inną niż sejmy.
O coś takiego bodaj że go już podejrzewa młody pod-skarbi nadworny. Przywitał się cicho w korytarzu, spytał, jak z królem; poruszył młodym wąsikiem przystrzyżo-nym na modłę angielską, zakręcił się i odszedł. Pana Je-rzego Ossolińskiego mianował król Zygmunt podskarbim tu, dopiero co: po to oczywiście, aby dopomagał królewi-czom. Zapewne jest on poinformowany, że wojewoda beł-ski nie zawsze ograniczał się do mów sejmowych w obro-nie współwyznawców oraz wolnej elekcji.
Ale to już stare dzieje.Kasper Denhoff wyszedł z pokoju, aby też zaczerpnąć
tchu. Spojrzał na Rafała, jakby zapomniał, że widzieli się przed chwilą. Oprzytomniał, lecz nadal trwał z wysunię-tymi wargami, z namaszczonym namysłem na swej kwa-dratowej, inflanckiej, niemieckiej twarzy.
Na śniadawej, suchej, błękitnookiej twarzy Rafała tak wyraźnie noszącej to, co ludzie nie nazywali może, ale czuli jako „piętno pierworodztwa”, półuśmiech zjawił się tylko w spojrzeniu: życzliwym, ciekawym, obojętnym. Wszyscy, nie tylko tak bliscy jak Denhoff, zwyczajnie mnie-mali, że króla Zygmunta, choć jest milczek, nietrudno przeznać. A jednak Denhoff dziwi się może, że widzi tu Rafała Leszczyńskiego, przy królewskim łożu śmierci, po-śród paru zaufanych.
Lecz czy nie dziwne także, że najbliższy, prawdziwie swój jest tutaj – luteranin Kasper Denhoff? Któremu król pozwala przewijać sobie odleżyny i wysłuchiwać szeptane chęci. Heretyk, jak i Leszczyńscy, którego jednak król Zyg-munt kochał i kocha. Zdaje się z tego powodu, że Denhoff
go kocha; jakiż to w istocie trudny warunek politycznych wpływów. Denhoff zapewne wie wszystko to, co wie umie-rający jego przyjaciel. Być może niepokoi się, co będzie z bezkrólewiem. Jak zwykle Rzeczpospolita nie była na nie przygotowana. (Tak jakby stary, uparty i tak uparcie zwalczany – okropny doprawdy – król miał jednakowoż trwać wiecznie).
Lecz Denhoff, jak i król Zygmunt, nie obawia się wo-jewody bełskiego, bo nie wierzy, aby wykroczył on poza pewne granice.
Rozsądek, który dla pana Rafała był zawsze czujnym sługą czekającym na pierwsze skinienie, zdawał się cze-kać u tych drzwi, drzwi wesołego kiedyś pokoju królew-skiego, i zapewniał go, że jak Wisła po świętojance, tak i Rzeczpospolita zawsze zwykła powracać w swoje uto-rowane łożysko.
Oraz że kto oglądał szmat przeszłości i niekiedy czuje, że już prędko obsuwa się w dół, bynajmniej nie jest przez to lepiej poinformowany o przyszłości.
Pieczętujący ostatnią wolę pana, króla Zygmunta (który, jak się zdaje, nauczył się pod starość coś niecoś Rzplitej) – kanclerz biskup Zadzik był w samą miarę właśnie zmar-twiony, spokojny, namaszczony i zadumany. Gdyby z tą pieczęcią – parę lat wcześniej – stał tu nieboszczyk Wac-ław, może by płakał z pijaństwa i desperował z powodu bezkrólewia. Wojewoda bełski nie mógł nie spostrzec, że jego stary i tym gwałtowniejszy, że skryty resenty-ment do brata, do nieboszczyka Wacława Leszczyńskiego z Leszna, jest w nim dotąd silniejszy niż różne „gryzy”, o jakie tymi i dawniejszymi czasy przyprawiał go umiera-jący teraz król. Może nierozumny, ale silniejszy.
Spis treści
Janusz Tazbir, Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5
Część pierwsza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19
Część druga . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125
Część trzecia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 219
Część czwarta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 273
Część piąta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 437
Zamiast epilogu: Spowiedź w Saint-Germain-des-Prés . . . 501
Tłumaczenie zwrotów obcojęzycznych . . . . . . . . . . . . . . . 525