Monika Stocka - Utwory wybrane III
-
Upload
mariusz-rakoski -
Category
Documents
-
view
227 -
download
2
description
Transcript of Monika Stocka - Utwory wybrane III
Monika Stocka
Utwory wybrane III
AR[e]TE
2
jeszcze
kiedy rusza pociąg
brama nowego miasta
Spotkania
ściskając w ręku kamień
domy
AR[e]TE
3
jeszcze
I przyszedł czas krzątania. I czas przestrzeni między dłonią a porcelanową, zastygłą figurką.
Czas nauki słów, czas słuchania dźwięków. Czas wypełniony ruchem, całowaniem chwili. Czas
ciała, które rozsiada się we mnie po brzeg, po palce myśli i tętni życiem.
Jestem we wskazówkach zegara. Sekundami buduję swoje życie, cegła po cegle. Lekko
podrzucam budulec. Czas.
Nikt się nie goni, nikt się nie szuka, spleceni w miłosnym uścisku, wędrujemy po okrągłym
ciele ziemi, godzinami tarczy, szczęśliwi w tym małżeństwie.
Początkowo nikt nie chce wychodzić z łóżka, a potem się ścigamy, kto pierwszy wstanie i
kawę zrobi. Pełni wzajemnych przysług i przyjemności. Jeszcze mówimy jednocześnie, jeden
wyraz, co kolorem rozlewa się po ścianach. Jeszcze bawią nas poplamione ubrania, niedbałe
pozy, w których znajdujemy własny kształt. Jeszcze jest przepięknie, jeszcze rozwijam kłębek
…
A gdy zaczniemy się mijać, idąc w przeciwne strony, kiedy nie będę się chciała zatrzymać,
tylko znów wracać będę, kiedy zacznę ignorować ten ruch wskazówek, niegdyś mi
zaślubiony, ale później poza mną będzie, przyjdzie czas stęsknionych pieśni. Wtedy je
wszystkie wypłaczę w belach jedwabiu.
I będę mogła szyć swoje suknie…
AR[e]TE
4
kiedy rusza pociąg
Kiedy wsiadam do pociągu, jestem jeszcze pełna. Jeszcze nic się nie chwieje, jeszcze
wszystkie światy są na miejscu. Ale kiedy tylko pociąg rusza, czuję jak odczepiają się wagoniki
chwil i pozostają na peronie. Zmieniają się w bezkształtny dym pamięci, rozwiewają się
bezpowrotnie i znikają. Zadowolone, że były.
A ja nie wiem, czy były.
I jest tak, jakbym nie zabrała dowodów na poprzednie istnienie, jakbym zapomniała spisać
adres najlepszej przyjaciółki z wakacji, uniemożliwiając ponowny kontakt. Kiedykolwiek.
Jakbym zostawiła w domu otwarte okno, przez które po cichu, jeden za drugim, uciekną
krzesła, stół i łóżko.
Jakbym wyszła z pożaru, choć nie cało.
Jakbym zapomniała zabrać płaszcz z poczekalni u lekarza i czuła, że nie uda mi się po niego
wrócić. Bo są miejsca, które były tylko przed chwilą, tylko dla mnie, tylko na jeden raz.
I są spotkania, które nie miały ram, były szkicem, zapowiedzią nieistniejącej drogi. I jest czas,
który płynie równolegle, ale w żadną stronę.
Są chwile, w których nie oddycham.
I świat, który nie istnieje, choć w nim mieszkam.
Ktoś urywa pojedyncze wyrazy ze zdań, których znaczenia już dobrze nie pamiętam. Mam
mało czasu, żeby wszystko odbudować. Denerwuję się, że tak wiele zgubiłam. I nic nie
rozumiem.
Odjeżdżam albo gubię czas…
AR[e]TE
5
brama nowego miasta
Kiedy wkraczam do nowego miasta, cały świat rodzi się we mnie od nowa. Od początku uczę
się kolorów, smaków i słów. Na nowo się staję. Moje ręce i nogi zbudowane są z innego ciała,
które teraz do mnie należy. Mam inną konsystencję. Inny ruch jest we mnie.
Nie boję się nowych miast. Prowadzi mnie przecież droga. Ja tylko idę. Nie przeraża mnie
obcy język i nowe zastosowanie starych przedmiotów. Nie wiem, czy mnie ciekawi. Po prostu
wkraczam w nowy porządek, od nowa się ucząc użyteczności podstawowych funkcji
życiowych.
Wymieniam ze światem powietrze. Wietrzę i płuczę ciało nowymi substancjami. Płynie we
mnie inna ciecz. Dzban na kwiaty stał się naczyniem do picia.
Ale jakże niesamowicie jest dotknąć swojej obcej skóry i nowym językiem zagłębić się w jej
smak. Zanurzam się cała w kurzu nowego miasta, z hałasu ulic wyławiam potrzebne mi
słowa. Buduję nowy dom. Znów. Na chwilę.
AR[e]TE
6
Spotkania
Są spotkania, które zostawiają po sobie słowa. Zasiane jak ziarna, kiełkują, oplatają,
zniewalają, kradną oddech. Rozsiadają się we mnie, jakby to było ich miejsce, jakby od
zawsze tam żyły, choć nijak nie pasują ani do otoczenia, ani do mnie. Zabierają moją
przestrzeń wymachując rękami i przestawiając moje figurki. Zdziwione, kiedy je ignoruję,
obrażone, gdy ich nie chcę. Spotkania jednorazowe, zbyt krótkie, by mówić o jakimkolwiek
trwaniu, zbyt uśmiechnięte, by mówić o szczerości, zbyt przegadane, by mówić o treści. A
jednak z ust wypadają słowa – kamienie do mojego ogrodu, bym poraniła sobie nimi stopy,
żebym się schylić musiała, uklęknąć, może posprzątać. Spotkania, które chciałby być
drzewem, choć nie mają ziarna, a nawet gdyby miały, nie trafiają na podatny grunt.
Spotkania zachwiane od samego początku, bez zanurzenia, zdziwione, że kładą się na ziemi
przy małym podmuchu, że przechodzę nad nimi w dalszą drogę, że nie podnoszę, gdy leżą, że
liści z nich nie zrywam na pamiątkę.
Albo spotkania, które zostawiają na półkach parę słów, ot tak, by wrócić lecz nie po nie, ale
by donieść im towarzystwo, żeby potem obiad ugotować z tych słów nazbieranych, obfitych,
tłustych, tak podobnych do siebie, tak mało odżywczych a tak ciężkostrawnych. Spotkania jak
zapomniana parasolka, zbyt zniszczona, żeby z niej korzystać i zbyt zniszczona, żeby po nią
wracać. Spotkania, jak szafa, do której wkładasz sukienki z czasów, gdy byłaś grubsza
brzydsza i nie taka, bo musisz zapomnieć o tych kawałkach ciebie, przecież mieszczą myśli
pełne trucizny i jadu, mieszczą życie, które biegło w inną stronę, inną linią, korytarzami
pełnymi ciemności i wilgoci. Więc podrzucasz je jak kukułcze jajo, które teraz drąży nowe
tunele gdzie indziej, już nie u ciebie.
I spotkania ciche, długo szeptane. Spotkania pełne zaglądania w okno. Z ręką zawieszoną nad
kołatką, zbyt nieśmiałą, by zapukać. Spotkania jak spacer ulicą, przy której stoi dom. Ten. To.
Spotkanie. Spotkania poczęte z zapachów, z jedwabiu przestrzeni, z dotyku powietrza
miedzy domem a ulicą. Z uchylonego okna, z poruszonej firanki, z zarysu postaci, która za nią
stoi. Spotkania – kroki stawiane zawsze w dobrym miejscu. Spotkania – ślady, w których
mieszczą się tylko 2 rodzaje stóp. Twoje i moje. Spotkania, na które wciąż zapominamy
przynieść chleba i wina i w konsekwencji rozstajemy się głodni. Spotkania pełne początków,
które odkładamy na przeczekanie, bo tylko początki są przyjemne, bo tylko pierwszy pociąg
jest zapowiedzią największej liczby możliwości, jest najszerszą mapą, największym światem.
I spotkania co rusz zaczynane od nowa, znajome i obce zarazem, gdzie w lustrze odbija się
twarz rozmówcy. Gdzie zanurzasz się w znajomym cieple obcej materii. I błądzisz po lesie
żywiąc się jagodami, zbierając grzyby i szukasz polany na miękkie posłanie. Spotkania z
niepościelonym łóżkiem i śnieżnobiałym obrusem na stole. Spotkania jak spacer wkoło
domu, z otwartymi drzwiami.
Zdarza się, że ktoś przechodzi przez próg…
AR[e]TE
7
Albo chwila przed spotkaniem, kiedy rozsiadam się w przestrzeni między nami. Zabieram całe
miejsce na wszystkie słowa, bo to ja układam dialogi, to ja poruszam twoimi ustami, to ja na
siebie tobą patrzę strumieniem pełnego zrozumienia.
Pozwalam ci iść moimi śladami, wpisywać przygotowane wyrazy w pola krzyżówki, a ty robisz
to tak zwyczajnie, jakbyś dokładnie tego oczekiwał, to właśnie chciał powiedzieć, ten gest
uczynić. A potem przykładam ci palec milczenia i powoli zasuwam ciężką kotarą tą małą
scenę, na której gramy. I w końcu pozwalam ci mówić. Niepotrzebnie.
Spotkanie jest już milczeniem tak niezbędnym po wszystkich poczynionych przygotowaniach,
jest łykiem wody, mającym uleczyć gardło, przez które przeszło zbyt wiele słów, zbyt
ciężkich, zbyt szybko. Jest porządkowaniem tej przestrzeni, którą chcieliśmy zagrabić, ułożyć,
rozplanować. Chcę bardzo, by przydeptana trawa odzyskała swoją sprężystość z chwili, zanim
rozłożyłam koc. Pewnie nie powinnam była tego robić. Zamykam oczy, żeby wymazać czas.
Bo nagle wszystko straciło sens. Słowa stały się zbędne, pozbawione świeżości i blasku
wróciły z powrotem; chowam je gdzieś na dnie szuflady. Niszczę dopracowany scenariusz.
Między dialogiem naszej ciszy, szukam miejsca, w którym na chwilę położyłeś rękę. Zmarzły
mi palce w tej drodze do siebie.
Albo spotkania na peronie. Może pociąg się spóźnia, może ty, może pomyliłeś kierunki.
Rozciągasz pusty czas wzdłuż torów, rozcieńczasz go czekaniem. Jeszcze wstrzymujesz się z
podróżą, jeszcze zostawiasz wszystkie myśli, jeszcze ich nie budzisz, niech śpią. Do ostatniej
chwili. Głaszczesz kołdrę wczorajszych zdań, poprawiasz poduszkę, jakby tam spało twoje
dziecko, którego przez jakiś czas nie zobaczysz. Nie stać cię na pożegnalne drżenie rąk, więc
przyglądasz się tylko i w myślach odprowadzasz je do szkoły, a potem na zajęcia z rysunku.
Żeby zachować twój rytuał, żeby nie wypaść z rutyny.
Dlatego nie widzisz spojrzenia.
Nie krzyżuję się jeszcze, choć jesteś już w świetle lamp. Już cię grzeje jakiś głos, albo raczej
droga, którą będzie do ciebie biegł, podczas gdy ty wciąż powtarzasz nie do końca wyuczony
tekst. Skupiasz się na intonacji, na barwie głosu i może nawet jesteś trochę śmieszny, bo nie
wiesz że już nie grasz.
Zerkasz na zegarek. Czas na pożegnalnego całusa, na zrzucenie kołdry, na ostanie komendy.
Za chwilę postawisz nogę na schodach, otworzysz za ciężkie drzwi z zardzewiałą klamką.
AR[e]TE
8
Pospiesznie zgarniasz scenariusz do eleganckiej, skórzanej teczki, nerwowo próbujesz
zachować kolejność zapisanych kartek. I wtedy nagle, na chwilę podnosisz głowę, bo duszno
ci od tych wszystkich zapisanych zdań i masz ochotę na coś innego, coś lokalnego, jakiś
smród ze smażalni, albo łyk spalin. Jakiś antrakt. Na jakąś kotwicę, która na chwilę ugnie ci
nogi ciężarem jednej chwili i usadowi na ławce. Chyba jeszcze masz czas przed odjazdem.
I wtedy nagle światło odgarnia przed tobą zarośla. Widzisz poprzez drzewa. Coś miga w dali,
coś szeleści. Nie dowierzasz, ale nie chcesz sprawdzić. Czujesz, że to spotkanie. Spotkanie!
Nowa, nieznana droga. I boisz się strasznie, bo nie ma jej w scenariuszu, bo w teczce są
równo ułożone kartki, bez tłustych plam nawet i nie odważyłbyś się nigdy ich zagiąć czy
rozsypać. I nie zmienisz peronu, bo ci się zdaje ze wszyscy patrzą i na to czekają. A ty nie
byłeś po drugiej stronie i co będzie jak się zgubisz? Jak pomylisz kierunki, jak zaczniesz iść a
droga zniknie, jak zgubisz swoją teczkę? A oni patrzą. Choć ty ich nie widzisz. Masz w głowie
ich palce. (Co one tam robią? Ich palce w twojej głowie?) Coś cię podrywa z miejsca i
jednocześnie usadza głębiej. Nowe głosy. Na peronie. Rozmazane didaskalia. Nie ma
drogowskazów. Są tylko wagony.
Wahasz się? Myślisz? Rozważasz? Jesteś w momencie przerzucania strony, kiedy do
napisanego zdania, wślizguje się twój własny tekst. Jeszcze nie wstajesz, ale między
spojrzeniami twardnieje most.
Na twój peron wjechał pociąg. Już czas.
AR[e]TE
9
ściskając w ręku kamyk…
Ludzie czasem tak bardzo męczą spotkania, wciąż ich dotykając, sprawdzając, składając w
kancik i rozkładając, aż je opatrzą dziurami, przez które uciekają dni. Wycierają się znów do
pustej kartki przezroczystego powietrza z nieodczuwalnym podmuchem wiatru. I blakną
kolory, a faktura staje się szorstka i nieprzyjemna, i zamiast nosić ją pod ręką, odkładam na
dno szafy, próbując zapomnieć.
Czasem obarczamy chwile tobołkami swoich trosk, należących do zupełnie innego czasu,
topimy je, jak niechciane kotki w za zimnej rzece naszego rozżalenia, zgniatamy je nerwowo,
jak bąbelki w kopercie ochronnej. Przyciskamy do ziemi zdartym obcasem, bojąc się
prawdziwych zapachów i kolorów. Że nam się wymkną? Oślepią nas? Zagłuszą?
Czas bywa ścianą, którą wciąż musimy dekorować nie koniecznie gustownymi obrazkami,
żeby zapełnić wszystkie szczeliny, plecak upchać do wypukłości wszelakich a potem nieść, i
nieść, i nieść. Patrzyć, patrzyć, patrzyć aż do białości, aż do zniknięcia. A szara mantra żalu nie
cichnie.
Nie damy czasowi przestrzeni, żeby się rozsiadł w nas jak matrona, jak kapryśna królowa, co
nogi podpiera na ramionach poddanych. Czy boimy się tego przesycenia byciem? Niech się
wylewa z kielichów, nie będę na później zbierać.
Czemu już tylko kamyk stwardniały w dłoni zaciskam, tak długo, aż przyjdzie mi w nim cisnąć
o podłogę. I nie zostanie mi nic, z początku zdania. Nawet pomysł. Nawet myśl …
Może jedynie dziura…
Na powierzchni znów ciemność nad ciemnościami.
AR[e]TE
10
domy
A czas nadął policzki i rozdał światu spadochrony dmuchawca. Rozleciał się pułk żołnierzy
liter po świecie, w poszukiwaniu pełnych zdań. Wylała się woda na podłodze i między
deskami ucieka na wolność, płynie milczeniem wypełniając pojemniki znaczeń szeptami, jak
skarbami pochowanymi w głębokich kieszeniach.
I linia straciła sens. Teraz są wydeptane koła, odejścia i powroty, pięty – palce, góra – dół,
przód – tył, prawa i lewa strona. Kalambury minut tworzą nowe miejsca, nowe półki, nowe
domy. Nowy słownik na rozkład dnia, na imiona dla myśli.
W gniazdach zakładanych w odbiciu buta na ziemi. W umoszczonych kryjówkach, w cichych
chwilach zrównania ciała z ziemią. W dotyku ust ze słowem. W ciele uczucia.
Tam pomieszkuję z czasem ułożonym we właściwej kolejności. Wedle nasycenia.
AR[e]TE
11
Monika Stocka
Piszę z dzielenia włosa na czworo, kiedy końcówki supłam ze sobą i tą cienką liną łączę
światy: ten tu i ten tam. Niczym akrobata, ostrożnie stąpam, nie patrząc w dół.
I chodzę w tą i z powrotem.
Piszę z otchłani, z pustego pokoju, w którym słowa muszą umeblować przestrzeń. Z serca w
zastoju i regularnego oddechu. Żeby uderzyć w dzwon na fałszywy alarm i leniwego kota
obudzić. Nadmiar łez wydusić. Nie piszę z utraty, ale chęci posiadania. Życia. Nawet
wymyślonego…
2/2013