Michał Gołkowski - Stalowe Szczury. Błoto - fragment

20

description

Wskocz w okopy Wielkiej Wojny! Premiera książki 23 stycznia.

Transcript of Michał Gołkowski - Stalowe Szczury. Błoto - fragment

facebook.com/fabryka

fabrykaslow.com.pl

* cena zawiera 5% VAT44,90 zł *39,90 zł*

9 788379 640485

ISBN 83-7964-048-9 Wyłączny dystrybutor

Zobacz filmy

Patronatmedialny

istoria H . or g . p l

Lublin 2015

i l u s t r a c j e

a n d r z e j Ł a s k i

M i c h a Ł

GoŁkowski

B Ł o t o

w cykluStalowe Szczury

„Błoto”„chwała” – w przygotowaniu

kolejne tomy wkrótce

7

Herr Kapitän? Reinhardt szarpnął się na 

swej koi i zamrugał, próbując zrozumieć, co się dzieje.

– Herr Kapitän, już pora. Kiwnął głową, podnosząc się 

na łokciu. Kurt zasalutował prze-pisowo, odwrócił się i odszedł, zostawiając go sam na sam z rozszalałymi myślami i resztkami snu, ulatniają-cego się z głowy niczym spirytus. Popatrzył na fosforyzujące bladą zielenią wskazówki 

zegarka: trzy i pół godziny snu. To niemalże luksus po ostatnich tygodniach. Podkręcił płomyk lampy karbi-dowej, przez co niskie wnętrze bunkra przeszło z pół-mroku w granatową szarość; mógłby przy goleniu na-wet nie patrzeć w lusterko, ale przyzwyczaił się do tego, 

So führe uns, du bist bewährt;In Gottvertrau’n greif’ zu dem Schwert!Hoch Wilhelm! Nieder mit der Brut!Und tilg’ die Schmach mit Feindesblut!

„Rozkazuj więc i szukaj dróg,Miecz w dłoni, naszą wiarą Bóg!Niech żyje Cesarz! Zginie wróg!Krew wraża zmyje hańby brud!”

Die Wacht am Rhein („Straż na Renie”), niemiecka pieśń patriotyczna

Micha l Go l kowsk i

8

że widzi w nim resztkę tego, co zostało z jego twarzy. Tylko te krótkie chwile przypominały mu przez ubieg ły rok, siedem miesięcy i dwanaście dni o tym, kim w ogó-le jest.  Ostrożnie, pedantycznie wygolił ostatnie odrasta-

jące włoski na krawędziach blizny i wokół gniazd mo-cujących, potem przyłożył maskę i zaczynał właśnie wkręcać śruby, gdy ziemia wyraźnie zadrżała, a z sufi-tu osypał się kurz. Lampa zakołysała się, rzucając chy-botliwe cienie na pokryte zaciekami wapienia ściany, za-falowała woda w misce.  Reinhardt odczekał chwilę, ale wstrząs się nie po-

wtórzył; przetarł protezę szmatką, żeby srebrzonej po-wierzchni nie pokrywały odciski palców. Przygładził włosy, poprawił wiszący pod szyją pordzewiały, po-szczerbiony Eisernes Kreuz. Wyciągnął  jeszcze spod koszuli medalion na łańcuszku, otworzył pokrywkę i przez chwilę patrzył na wprawione w srebro zdjęcie. Gra cieni mogłaby sugerować, że uśmiecha się smutno, gdy jego usta ułożyły się w kształt niewypowiedzianych na głos słów: – Dzień dobry, Marlene.  Dociągnął sprzączki pancerza, nacisnął na głowę 

czapkę. Odsunął wiszące w drzwiach koce i wyszedł w chłód przedświtu. – Kompania, baczność – powiedział po prostu Kurt. 

Nie musiał krzyczeć, nie było potrzeby, żeby się darł; już nie. Ponad setka par obcasów mimowolnie zsunęła się jeszcze ciaśniej w lepkim błocie, czubki dłoni sięgnę-ły jeszcze niżej, ku pokrytym warstwami brudu i błota okopowym butom.

Sta l owe sz c zury

9

 – Meldujcie, bosmanie – rzucił półgłosem Reinhardt, patrząc z lewa na prawo po nierównej linii żołnierzy. Pa-nowała cisza absolutna; oddechy rozkwitały białymi ob-łoczkami pary wokół ust, osiadając rosą na sumiastych wąsach. Wilgoć zbierała się na żelaznych hełmach i ska-pywała z rond na półpancerze, rzeźbiąc nowe wzory w pokrywającym rdzewiejącą stal wszechobecnym bru-dzie. – Gotowość bojowa za... – Kurt zerknął na kieszonko-

wy czasomierz – osiem i pół minuty. Pojedynczy sygnał, potem nic. Wychodzimy i ruszamy biegiem, nie strzela-my pierwsi. Żadnych komend aż do linii wroga. – Samobójstwo... – mruknął któryś w szeregu, ale 

umilkł, nim Reinhardt zdążył się odwrócić. – Stan osobowy kompanii? – zapytał kapitan, zasta-

nawiając się, który był na tyle hardy albo na tyle przera-żony, by odezwać się niepytany. – Sto trzydzieści dwa plus pięć, Herr Kapitän. – Przygotować się – rzucił sucho, spoglądając w niebo. – Na pozycje! – warknął Kurt.  Linia złamała się, rozsypała, rozlała po wąskich oko-

pach frontowych, gdy żołnierze zaczęli ustawiać się przy drabinkach. Widać było, że część odsuwa się od nich jak najdalej, podczas gdy inni z pewną desperacją przepychają się bliżej. Chcą mieć to już za sobą, pomy-ślał Reinhardt. Rozumiał ich aż nadto dobrze; być może postępowałby podobnie, gdyby tylko miał gwarancję, że postrzał byłby równoznaczny z szybką i bezbolesną śmiercią. – Za mną! – zawołał, wchodząc na drabinkę. Żołnie-

rze zafalowali, zaszumieli, popatrując wokół niepewnie 

Micha l Go l kowsk i

10

i zaglądając w twarze kompanom. Czy ktoś słyszał syg-nał...?  Wyszedł z okopu i ruszył przed siebie poprzez puste 

pole. Pod nogami ciamkało i mlaskało zimne błoto prze-mieszane z pustymi gilzami i fragmentami drewna. Jak okiem sięgnąć wszędzie stały nieduże bajorka brunat-nej wody, pokrytej chrupiącą skórką lodu po nocnym przymrozku. Większość takich kałuż miała regularny kształt odciśniętego w biegu wojskowego buta, ale tylko nieliczne skierowane były czubkiem ku ich linii. Kapi-tan nie musiał oglądać się za siebie, bo słyszał już kroki idących jego śladem. Przed nim, za nim, dokoła niego był szary półmrok, 

w którym nie widzieli nic poza wyłaniającą się znikąd połacią pustej, spalonej ziemi, od czasu do czasu wzno-szącej się niedużym pagórkiem albo otwierającej lejem po pocisku artyleryjskim. Samotne kikuty zwęglonych, poszarpanych przez kule, wypalonych przez gaz mar-twych drzew wyłaniały się przed Reinhardtem z wiszą-cej w powietrzu mgły i znikały w tumanie, który zamy-kał się za jego plecami.  Spod  nóg  okazjonalnie  pryskały  wielkie,  tłuste 

szczury, nierzadko wypełzające prosto z wnętrzności leżących w błocie trupów, niemalże nieodróżnialnych od całej tej szarej, mokrej masy. Na wpół objedzone przez gawrony ciała w nierozpoznawalnych mundu-rach wisiały wplecione w zwoje drutu kolczastego albo wgniecione w rozmiękły od krwi grunt, wdeptane po-deszwami szturmujących batalionów i gąsienicami ma-szyn wojennych.

Sta l owe sz c zury

11

 Zauważył Ją kątem oka, gdy przemykał pośród linii starych okopów – była tam, jak zwykle, w poszarpanym płaszczu z wojskowego sukna i w porwanym kapturze maski przeciwgazowej, chuda i milcząca. Nachylała się akurat nad jakimś ciałem, ale odwróciła się, spojrzała pustymi oczodołami prosto na niego, prosto W NieGO. Reinhardt zacisnął tylko powieki, nie zwalniając nawet kroku. Jeszcze nie dziś, pomyślał sobie. Jeszcze nie dziś... Zrobił kolejne kilkanaście kroków, potem przypadł 

do ziemi i zaczął czołgać się, rozgarniając rękami bło-to. Starał się nie myśleć o tym, że każde wybrzuszenie terenu pod nim może być ukrytym w ziemi ciałem, że każda nierówność i grudka pod brzuchem to czyjaś ręka albo goleń. Zatrzymał się na chwilę, ale uświadomił so-bie, że na wprost przed jego twarzą znajduje się inna twarz, napuchła i rozmięknięta od wody, wyglądająca z płytkiej kałuży błota. Aż zaskakujące, że nieszczęśnik miał jeszcze oczy i nos, ale może zginął we wczorajszym ataku i padlinożercy jeszcze się do niego nie dobrali?  Reinhardt przeczołgał się w bok, obejrzał. Jego ludzie 

byli zaraz za nim, większość też leżała już na brzuchach i pełzła, trzymając karabiny w wyciągniętych przed sie-bie dłoniach. Nie czekając na resztę, sięgnął do pasa po nożyce do drutu. Linia zasieków była dokładnie przed nimi – głęboki 

na kilkanaście metrów pas splątanego, skłębionego dru-tu kolczastego, poprzetykanego wilczymi dołami, po-tykaczami, żelaznymi kolcami i wkopanymi w ziemię kłodami drewna, w które najczęściej wbijano gwoździe z zadziorami – na tyle krótkie, żeby nie było ich  widać, 

Micha l Go l kowsk i

12

ale wystarczająco długie, by przebić podeszwę buta albo dłoń na wylot. Do tego dodać trzeba było ogromną ilość zagrzebanych w ziemi niewybuchów i zardzewia-łego żelastwa, które potrafiło zaklinować zapadającą się w miękkim błocie nogę nie gorzej niż żelazne sidła na niedźwiedzia. Kapitan podczołgał się do pierwszej linii koncertiny 

i zaczął ciąć – powoli, miarowo, spokojnymi i pewnymi siebie ruchami. Nie „na raz”, jak przeważnie robili to szturmujący, chcący byle szybciej przedrzeć się dalej; nie przypadkowo, na chybił trafił, ale spokojnie, metodycz-nie odcinając kawałki drutu i odkładając na bok, żeby wyczyścić szersze przejście. Obok niego przycupnęło już kilku żołnierzy, starających się dorównać mu tempem i skutecznością, ale wciąż nazbyt napompowanych ad-renaliną, hormonami, drżących od bicia serca i rwącego się w zimnym powietrzu oddechu. Widział, że próbu-ją za wszelką cenę wyciągać dłuższe kawałki, chcąc jak najszybciej posunąć się do przodu; zabronił używania środków psychotropowych na dwadzieścia cztery go-dziny przed akcją, ale nie miał gwarancji, że żaden nie wziął czegoś z ukrytych zapasów. Jeden z nich, najbar-dziej nerwowy, zaplątał się już w kolczaste zwoje. Któryś z towarzyszy podskoczył do niego, złapał ręką za usta, żeby uciszyć rodzący się atak paniki, drugi zaczął na szybko odcinać trzymające nieszczęśnika kolczaste pędy. Reinhardt minął pierwszą linię zasieków, przeczołgał 

się kawałek dalej, dotarł do kolejnej. Ręce krwawiły już z kilku zadrapań i pomniejszych ranek, ale nie zważał na to i nie przestawał pracować nożycami. To nie był na-wet jeszcze wstęp do tego, co na nich oczekiwało.

Sta l owe sz c zury

13

 Gdzieś w oddali błysnęło, po chwili pod ciemnym nieboskłonem przetoczył się dudniący huk; kilka se-kund później za linią ich macierzystego okopu detono-wał pocisk, wystrzelony zapewne z wielkokalibrowego działa, stojącego na lawecie kolejowej parę kilometrów od linii frontu. Od kilku nocy tamci mieli taki zwyczaj, że dawali ognia w nierównych odstępach czasu, zmie-niając pozycję po każdym strzale. Być może nocą łatwiej im było ocenić faktyczną donośność, a może ktoś miał po prostu taką fanaberię. Reinhardt wypracował na ten temat swoją własną teorię, która częściowo wiązała się z tym, co właśnie robili: działo triangulowało punkty dla poszczególnych baterii artylerii, a więc tamci szyko-wali atak. Dziś mogła być ostatnia noc, żeby ich uprze-dzić... O ile idioci w sztabie chociaż częściowo zrozu-mieli to, co kapitan próbował im pośrednio przekazać.  Zerknął za siebie; nie widział  ludzi, ale miał wra-

żenie, że wyrwa pomiędzy liniami drutów poszerzyła się, a zatem nie próżnowali. Przed nim nierówny grunt wznosił się lekko ku górze. Uśmiechnął się mimowol-nie, wiedząc, że nie pomylił się w wyliczeniach. Prze-ciął ostatnią nitkę, odciągnął kłujący fragment na bok i ruszył dalej. Reinhardt dał radę przeczołgać się jeszcze kilka me-

trów, gdy z okopów przed nimi podniosła się w niebo flara, w jednej chwili zamieniająca mrok nocy w jaskra-wy blask dnia. Przywarł do ziemi, chowając pod siebie ręce. Gdyby ktoś patrzył teraz na fragment pola za nim, mógłby odnieść wrażenie, że samo błoto faluje i prze-lewa się, pełznąc powoli, ale nieubłaganie jak lawina, która teraz zamarła w bezruchu, jakby przestraszona 

Micha l Go l kowsk i

14

tą nagłą iluminacją. Na szczęście ktokolwiek wystrze-lił ładunek świetlny, nie zrobił tego nad jego oddziałem, w przeciwnym razie ich życie można by liczyć w sekun-dach.  Wykorzystał ostatnie chwile oświetlenia, zaryzyko-

wał spojrzenie dalej przed siebie: zasieki kończyły się, a dokładnie przed nim ział ciemny prostokąt ambrazu-ry na szczycie niedużego pagórka, zwieńczonego umoc-nionym gniazdem ogniowym karabinu maszynowego. Odetchnął głęboko chłodnym powietrzem, pachną-

cym gliną, wilgocią i śmiercią. Gdzieś pod warstwami ziemi leżały tu w bezimiennych mogiłach zwały trupów, zrzucanych pomiędzy kolejnymi szturmami na szybko do płytkich dołów, które potem przeorywał ogień ar-tylerii i zadeptywały kolejne pułki, rzucane do samo-bójczych ataków na pozycje przeciwnika. Prędzej czy później każdy z żołnierzy miał tam trafić; on jednak po-stanowił sobie, że jego śmierć nie może być wyłącznie jedną z wielu. W absolutnie martwej ciszy przebrzmiało dalekie 

echo krótkiego, urwanego dzwonka sygnałowego z ich umocnień. Kapitan zmełł przekleństwo w ustach: byle się nie zorientowali, byle tylko nie zaczęli strzelać, byle nie... A tyle razy dyskutowali w okopach nad sensem używania sygnałów dźwiękowych! Tyle razy dowódcy batalionów, niczym lektorzy czytający akapity z pod-ręcznika, powtarzali na musztrze bezmyślnie słowa wyższego dowództwa: „Dzwonek tonu wysokiego jest najlepszym środkiem komunikacji, jako że ucho ludz-kie jest szczególnie wyczulone...” – ale nie dla nocnych operacji! Nie teraz, gdy po raz pierwszy od początku tej 

Sta l owe sz c zury

15

cholernej wojny próbują zrobić coś, czego nie ogłoszą wcześniej fanfarami. Zaczął się znów czołgać, próbując w myślach oszaco-

wać odległość od wroga. Piętnaście metrów? Dwadzieś-cia? Za daleko, żeby już się poderwać i pobiec, ale jedno-cześnie za blisko, żeby czołgać się bezkarnie; w dowolnej chwili ktoś mógł wyjrzeć z okopu, celowo albo przypad-kiem, a wtedy nie było szans, żeby ich nie zauważył.  Prawą ręką odpiął kaburę i nie spuszczając z oka 

ciemnego otworu strzelnicy, wyciągnął pistolet. Wy-mierzył. Czekał – sekundę, dwie, dziesięć. Całą wiecz-ność. W końcu wypuścił powietrze, gdy zorientował się, że żołnierze zdołali go dogonić i leżą teraz obok, celując w ten sam punkt co on. Miał już dać znak, żeby czołgać się dalej, kiedy ode-

zwał się pierwszy karabin maszynowy. Strzelali daleko po lewej – cekaemista musiał albo za-

uważyć ruch, albo usłyszeć wcześniejszy trel alarmówki; dość, że puścił krótką, niepewną, jakby urwaną w poło-wie serię. Tylko nie spanikujcie, idioci, tylko nie... – po-myślał Reinhardt, podnosząc rękę do góry w nadziei, że jego oddział zauważy uspokajający gest. Karabin odezwał się znowu, tym razem pojedyn-

czym strzałem – potem kolejnym, potem rwaną serią, aż wreszcie zaniósł się jednostajnym terkotem. Odpo-wiedział mu najpierw pojedynczy okrzyk, gdzieś zza ich oddziału: „Za Kajzera, za kraj, i chuj wam w dupę!!!”, a potem narastający szum jak gdyby fali, który przeszedł w ryk z tysięcy gardeł szturmujących żołnierzy, gdy wszyscy do tej pory skradający się w milczeniu wrzas-nęli jak jeden mąż i poderwali się do biegu. 

Micha l Go l kowsk i

16

 Lepka, szara ciemność przed nimi rozbłysła iskra-mi wystrzałów, najpierw pojedynczymi, nieśmiałymi i przestraszonymi, potem nielicznymi, coraz gęściej-szymi, aż wreszcie linia umocnień na całej szerokości rzygnęła ogniem – ale wtedy Reinhardt, już dawno na nogach, skoczył rysiem i dopadł do frontowego okopu wroga. Przesadził najeżony zaostrzonymi palami rów, prze-

skoczył rząd worków z ziemią i ześliznął się po drewnia-nych deskach prosto w gniazdo karabinu maszynowego. Mocujący się z zatrzaskiem komory zamkowej kaemista chyba nawet nie zauważył przeciwnika, zajęty bez resz-ty własną pracą, której miał nigdy już nie dokończyć. Błysnęła stal, bryznęła krew, żołnierz wypuścił z rąk ta-śmę i osunął się bezwładnie, zawisając na trójnogu po-dwójnego karabinu.  Drugi z obrońców poderwał się, sięgnął po broń, 

ale Reinhardt ściągnął spust – jego mauzer bluznął og-niem, tamten złożył się wpół jak szmaciana lalka, osiadł w rogu umocnień. Trzeci z załogantów chciał chyba uciec, bo odwrócił się i rzucił do biegu. Nie dotarł do za-krętu okopu, z góry zeskoczył jeden z ludzi Reinhardta, przewrócił uciekającego i przyszpilił do ziemi bagnetem. Żołnierz zatrzepotał rękami i zamarł jak nasadzony na igłę motyl. Kapitan ruszył przed siebie, słysząc już, że wszędzie 

dokoła rozlegają się wystrzały i okrzyki; wrzaski przera-żenia i zwierzęcej agresji podniosły się ku niebu, napeł-niając przedświt kakofonią cierpienia. Nie spieszył się, rozkoszując się tą chwilą. Jego szturmowcy przebiegali górą i zeskakiwali do okopów, wymijając go i w biegu 

Sta l owe sz c zury

17

wyrywając zawleczki z granatów na długich trzonkach, które za chwilę już wirowały w powietrzu, zakreślały krótki łuk i chowały się za linią umocnień, zaraz wybu-chając czarnymi kwiatami ziemi.  Suche, urywane wystrzały karabinów tonęły w dłuż-

szych seriach pistoletów automatycznych, w które od czasu do czasu wbijał się głęboki, dudniący bas śrutó-wek. Gdzieś po prawej rozległ się wysoki, złowieszczy syk, noc na krótką chwilę rozjarzyła się pomarańczo-wym szkarłatem i na wpół obłąkany, zwierzęcy skowyt bólu obwieścił światu, że do akcji wszedł miotacz pło-mieni.  Reinhardt przeszedł nad próbującym czołgać  się 

żołnierzem, zatrzymał na chwilę,  spojrzał na ranne-go. Płaszcz na jego plecach przesiąkł już krwią, ostrze musiało uszkodzić kręgosłup, bo nogi ciągnęły się bez-władnie za korpusem. Przez chwilę rozważał dobicie mężczyzny, ale zrezygnował; nie wstało jeszcze nawet słońce, a dzień zapowiadał się długi. Trzeba było oszczę-dzać siły. – Kurt! – rzucił przez ramię. Bosman wyrósł przed 

nim, wyprężył się niczym struna. – Herr Kapitän! – szczeknął. – Zbierzcie ludzi, uformujcie drużynę szturmową 

z połowy składu. Uderzamy na drugą linię! – Jawohl, Herr Kapitän! Reinhardt ruszył biegiem dalej, nawet nie oglądając 

się na swoich żołnierzy; wszędzie dokoła huczała kano-nada wystrzałów, słychać było wrzaski i detonacje, ale stawało się jasne, że pozornie obłąkany plan powiódł się i coraz więcej atakujących wskakiwało w okopy wroga. 

Micha l Go l kowsk i

Pomiędzy stromymi ścianami obłożonymi nierówny-mi kłodami drewna rozgorzała prawdziwa jatka, w któ-rej nie było czasu ani miejsca na użycie karabinów; za-miast tego wznosiły się i opadały najeżone hufnalami maczugi i pałki, w ruch poszły kastety, ciężkie noże i ta-saki o ostrzach jak piły. Zmęczeni, ubłoceni szturmow-cy wyłaniali się niczym duchy z ciemności nocy, rzucali na plecy wybiegających z ziemianek ludzi, nie dając za-spanym obrońcom nawet cienia szansy na zorientowa-nie się w sytuacji.  Reinhardt z całej siły kopnął żołnierza, który właś-

nie próbował wyjść z jednej z takich wykopanych przy linii okopu prowizorycznych kwater; tamten zatoczył się i poleciał do tyłu, wpadając na napierających na nie-go kompanów. Nie patrząc, kapitan wystrzelił raz i dru-gi w otwór wejścia, zerwał granat, wyszarpnął zębami sznurek zapalnika i posłał ładunek w głąb ziemianki. Chóralny skowyt przerażenia podniósł się i urwał gwał-townie w stłumionym przez ścianki huku detonacji. – Naprzód, naprzód! Tilg die Schmach mit Feindes-

blut! – zawołał na swoich ludzi, mimo że wątpił, by kto-kolwiek mógł go usłyszeć. Powoli zaczynała ogarniać go ekstaza szturmu, czuł, jak każde włókno ciała woła o krew. Skoczył naprzód, pociągnął za kołnierz próbu-jącego go wyprzedzić żołnierza i pobiegł na czele grupy.

facebook.com/fabryka

fabrykaslow.com.pl

* cena zawiera 5% VAT44,90 zł *39,90 zł*

9 788379 640485

ISBN 83-7964-048-9 Wyłączny dystrybutor

Zobacz filmy

Patronatmedialny

istoria H . or g . p l