Kontrast 9/11

50
Nr 9 (27)/2011 grudzień 2083 - 1322

description

Grudniowy numer miesiecznika studentow "Kontrast".

Transcript of Kontrast 9/11

Page 1: Kontrast 9/11

Nr 9 (27)/2011grudzień2083 - 1322

Page 2: Kontrast 9/11
Page 3: Kontrast 9/11

„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast”

ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 WrocławAdres redakcji:

ul. Drukarska 35/1353-311 Wrocław

e-mail: [email protected]://www.kontrast-wroclaw.pl/

Redaktor naczelna Joanna FigarskaZastępcy Ewa Orczykowska, Joanna WinsykRedakcja Paweł Bernacki, Olga Górska, Konrad Gralec, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon

Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska

Fotoredakcja Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Korekta Katarzyna Brzezowska, Katarzyna Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa

SzczepańczykGrafika Katarzyna Domżalska, Ewa RogalskaDTP Ewa Rogalska, Michał Wolski

Projekt okładki (w oparciu o zdjęcia i ilustracje z numeru) Ewa Rogalska

Zawsze mam poczucie ulgi, gdy na światło dzienne wychodzi kolejny numer „Kontrastu”. Ostatni w roku numer ma szczególne znaczenie – jest pew-nym symbolem, stanowi podsumowanie dwu-nastomiesięcznej pracy całego zespołu. Może i atmosfera jego tworzenia jest wyjątkowa, szcze-

gólnie, kiedy za oknem pada śnieg i do świąt jest coraz bliżej.W grudniowym numerze prezentujemy Wam organizacje,

które przez swą wyjątkowość oraz ciężką i konsekwentną pracę swoich założycieli, osiągnęły w tym kończącym się roku sukcesy. Warto bliżej przyjrzeć się twórcom księgarni „Tajne Komplety”, uznanej za jedną z najlepszych w Polsce. Poruszający jest też wy-wiad z założycielami Fundacji „Jagoda”, pokazujący, że pomoc drugiemu człowiekowi może rodzić się z pamięci o tych, których już nie ma. W tym numerze znalazła się również relacja z bardzo cenionego w świecie sztuki konkursu „Spojrzenia”.

Nie ma się co oszukiwać: podczas tworzenia grudniowego „Kontrastu” śniegu nie było. Nie zabrakło za to pracy całego zespołu, ogromnego wysiłku, jaki po raz kolejny włożyli, by-ście mogli dostać tak bogaty numer. Kończąc ten dwunasty wstęp w dwunastym miesiącu roku, chciałabym podziękować całej Redakcji za wytrwałość oraz życzyć im i wszystkim Czy-telnikom spokojnych świąt, niosących nadzieję. I szczęśliwego Nowego Roku!

Joanna Figarska

Prawdziwa księgarnia, a nie sklep z książkami Rozmowa z założycielami „Tajnych Kompletów”Szymon Makuch

Street Law Konrad Gralec

Too much information...Wojciech Szczerek

Nadzieja ma kolor jagodowyRozmowa z Dominiką Rudkowską z fundacji „Jagoda”Agnieszka Oszust

Publicystyka

Preview

Fotoplastykon cz. I

Spojrzenia na „Spojrzenia” Jan Owczarek

Komiksowe horrory na zimowe wieczoryJan Wieczorek

Kultura

Recenzje

Dział literacki

Felietony

Street Photo

Fotoplastykon cz. II

Żmenia, czyli garśćŁukasz Zatorski

O przygodach krytyka, krytyki i literaturyJoanna Figarska & Joanna Winsyk

Grudniowa kropka nad i

4

8

14

16

24

34

40

19

26

30

42

50

43

46

Page 4: Kontrast 9/11

szarej myszki

Przygotował P. Mizgalewicz

Jedni mają pomysł na film. Inni wynajmują mało zna-nego reżysera, by niewiel-

kim kosztem wykonał remake arcydzieła sprzed lat. Do tej drugiej grupy zaliczyć można producentów Nędznych psów, któremu udaje się być niemal idealną kopią dzieła Peckinpa-ha i jednocześnie filmem dużo gorszym. Dodajmy do tego ładnych, choć niekoniecznie uzdolnionych aktorów, i do-stajemy kolejny młodzieżowy thriller na miarę XXI wieku.

Wygląda na to, że Justina Timberlake’a wypada obecnie nazy-wać aktorem. Kto by pomyślał? Wyścig z  czasem to już trzeci w tym roku film, za który znany niegdyś z muzykowania gwiaz-

dor zbiera pochwalne opinie. Autor, Andrew Niccol (ostatnio Pan życia i  śmierci), wraca do swojego ulubionego gatunku science-fiction (Gat-taca, Simone). Jak się okazuje, w 2161 roku główną walutą świata jest czas – gdy twój stan konta wyniesie zero, umierasz, zapobiegając prze-ludnieniu. Biedni żyją więc z dnia na dzień, a bogaci – niemal wiecznie. Grany przez Timberlake’a bohater, choć nie wygląda, należy do tych pierwszych. Pewnego dnia przypadkiem wchodzi w posiadanie ogrom-nej ilości czasu. Wtedy zaczynają się kłopoty...

Recykling – to się nam opłaca

Czas to pieniądz Alicja JanoszVintage

Na magię tytułu liczą bez wątpienia twórcy filmu Coś . Wbrew p ozorom,

nie jest to remake horroru Joh-na Carpentera sprzed trzydzie-stu lat, a jego prequel. Z opinii amerykańskiej prasy wynika, że historia niby jest inna, ale jednak ta sama. Samo wykonanie zosta-ło ocenione jako średnie. W roli Kurta Russela tym razem piękna Mary Elizabeth Winstead, która po Scotcie Pilgrimie wraca do gatunku, z którym zapoznała się wrzeszcząc przerażona w Oszu-kać przeznaczenie 3.

Coś innego

Jako że zbliżamy się do sezonu wielkich nagród, poja-wiają się w kinach projekty skonstruowane pod tym kątem. Moneyball to adaptacja przebojowej książki

Michaela Lewisa, nad którą pracowali Steve Zailllian (Lista Schindlera) oraz Aaron Sorkin (The Social Network). Reżyse-rii podjął się Bennett Miller (Capote), a główne role dostali Brad Pitt oraz Philip Seymour Hoffman. Jak na razie wyglą-da na to, że wiele z tych postaci zobaczymy na Oscarowej gali, jednak tematyka baseballu może być mniej zachęca-jąca dla polskiego widza. Fani The Social Network powin-ni jednak się zainteresować: znów mamy do czynienia z historią wielkiego innowatora (Pitt jako trener stosujący komputerowe analizy wydajności graczy), która przyciąga uwagę inteligentnymi i zabawnymi dialogai.

All-Star

Page 5: Kontrast 9/11

szarej myszki

Przygotowała K. Żurowska

Kto lubi niemieckie mroczne klimaty, na pewno ucieszy się z premiery pierwszego albumu podsu-mowującego twórczość grupy Rammstein. Made

In Germany – 1995-2011 ukaże się 5 grudnia nakładem Universal Music. Płyta zawiera najbardziej znane utwo-ry grupy, m.in. Du Riechst Zu Gut, przerażający Mein Teil czy Amerika. Rammstein to grupa, jak sami się określają – tanz metalowa, której koncerty to prawdziwe spektakle pirotechniczne. Polskę odwiedzili 14 listopada w ramach trasy promującej właśnie ten album

Nic tak nie ożywia powieści kryminalnej jak trup” – powiedziała niegdyś Agatha Christie i nieste-ty można przenieść tę zasadę na rynek muzycz-

ny rządzący się własnymi prawami. Otóż „nowy” al-bum tragicznie zmarłej artystki Amy Winehouse ujrzy światło dzienne 5 grudnia. Na płycie Lioness: Hidden Treasures usłyszymy 12 niepublikowanych wcześniej utworów wybranych przez współpracowników pio-senkarki. To już trzeci album z piosenkami oryginalnej Amy. Można się spodziewać, że płyta osiągnie sukces i horrendalne zyski. Wydawnictwo Universal Music.

Czas to pieniądz

Po premierach so-ulowych i metalo-wych czas na hip-

-hop. 6 grudnia ukaże się płyta zdobywców wielu statuetek Gram-my – grupy The Roots. Undun jest to album z historią – opowiada o chłopcu, który staje się kryminalistą. The Roots istnieje na rynku

muzycznym już od 1993r., a Undun jest ich trzynastym albu-mem w karierze. Singiel Make My promujący płytę porusza na-wet hiphopowych antagonistów. Wytwórnia Def Jam.

Już 3 grudnia ukaże się długo oczekiwany dwupłytowy album Alicji Janosz – Vintage, który zapewne pozwoli zapomnieć słu-chaczom, że to płyta gwiazdki Idola śpiewającej o jajecznicy.

Prapremierowy koncert Alicji w ramach Wrocławskiego Soundu, na którym wykonała piosenki z nowego albumu, był miłym zaskocze-niem. Doskonała oprawa muzyczna to na pewno duży atut płyty. Ar-tystka inspiracji muzycznych szukała w jazzie i soulu rodem z lat 60. Większość piosenek na płycie jest anglojęzycznych. Polskie utwory może nie są wybitnymi perełkami poetyckimi, ale ich prostota i brak zbędnej maniery zdecydowanie są na plus. Zgryźliwi mogą sądzić, że twórczość i zachowanie Alicji trącą infantylnością, ale raczej to taki urok młodej, cały czas poszukującej artystki. Suma sumarum, wszystko idzie w dobrym kierunku. Wydawnictwo LionStage.

Alicja JanoszVintage

The Roots - Undun Rammstein Made In Germany – 1995-2011

Page 6: Kontrast 9/11

Już 10 grudnia w Sali Kameralnej Centrum Sztuki Impart odbędzie się koncert Mariusza Lubomskiego, który wystąpi w recitalu Ambi-walencja. Jest to dojrzały, autoironiczny, liryczny spektakl prezen-

tujący piosenki z płyty o tym samym tytule, wydanej w 2008 roku. Au-torem słów do większości utworów na płycie jest Sławomir Wolski, zaś muzyki głównie Mariusz Lubomski. Ciepły, męski głos pana Mariusza na pewno sprawi, że w ten grudniowy wieczór temperatura wzrośnie o parę stopni.

Rok Różewiczowski we Wrocła-wiu będzie zakończony mocnym akcentem – premierą Pułapki

w Operze Wrocławskiej. 18 i 19 grudnia zobaczymy niecodzienny spektakl, do którego muzykę napisał świetny kom-pozytor i pianista – Zygmunt Krauze. Jest on też współautorem libretta wraz z Grzegorzem Jarzyną. Będzie to pierw-szy przekład Pułapki na operę. Wyreży-serowania tego widowiska podejmie się Ewelina Piotrowiak. To niewątpliwie niebanalna produkcja, a teraz nadarza się bezprecedensowa okazja, żeby po-kazać utwór mistrza, nieco przykurzony i przewalcowany przez teatry, w całko-wicie nowej, świeżej postaci. Warto do-dać, że duet Krauze-Jarzyna pracował już nad librettem gombrowiczowskiej Iwony – księżniczki Burgunda.

Lubomski ambiwalentnie

Opera w Pułapce?

Teatr Polski przygotował na grudzień pre-mierę niezwyczajnego spektaklu o dwóch niezwykłych kobietach. Blanche i  Marie

autorstwa Per Olova Enquista, w reżyserii Ce-zarego Ibera, to historia spotkania Blanche Wittman (Anna Ilczuk) – „królowej histeryczek”, obiektu eksperymentalnego dra Charcota i Ma-rii Skłodowskiej-Curie (Marta Zięba) – pierwszej kobiety, która zreformowała świat nauki zdomi-nowany przez mężczyzn. Czy na deskach teatru usłyszymy grzmiący głos feministek z przełomu XIX i XX wieku, czy zobaczymy perypetie miło-sne bohaterek, a może triumfalny gest nauki, lo-giki i… mężczyzny? Tego dowiemy się 2 grud-nia na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego.

Blanche i Marie w Teatrze Polskim

Przygotowała K. Żurowska

Page 7: Kontrast 9/11

Choć od ukazania się pierwszych fragmentów Dziennika Witolda Gombrowicza minęło dobre kilkadziesiąt lat, dzieło okazuje się wciąż aktualne. Świadczy o tym choćby jego kolejna edycja, która jeszcze w tym roku nakładem Wy-

dawnictwa Literackiego trafi do rodzimych księgarń. Cóż, skoro mówi się, że pisarz żyje tak długo, jak długo czytane są jego dzieła, to śmiem twierdzić, że Gombrowicz zagrożony jest nieśmiertelnością. Szczególnie, że jego utwory to nie tylko relikty za-mierzchłej epoki, ale teksty wciąż inspirujące kolejne pokolenia. I Bóg jeden wie, jak długo to potrwa...

Jacek Hugo-Bader wyruszył na Kołymę, aby ją poznać i opisać. Efektem podró-ży, w którą wybrał się jeden z najlepszych polskich reportażystów, są Dzien-niki kołymskie. Ukażą się one już w grudniu nakładem wydawnictwa Czarne

i niewątpliwie będą dużym wydarzeniem, przybliżającym polskiemu czytelnikowi tajemnice syberyjskiej tajgi i żyjących tam ludzi. Zdaje się, że będzie to pozycja, koło której żaden ciekawy świata człowiek nie przejdzie obojętnie. W każdym ra-zie ja bym nie mógł.

Nie ukrywam, że cieszy mnie ostatnie zainteresowanie Władysławem Broniewskim, którego postaci i poezji ożywcze spojrzenie jest po pro-stu potrzebne. Po tym jak w Iskrach ukazała się biografia tego pełnego

sprzeczności i emocji poety, Państwowy Instytut Wydawniczy przygotował ko-lejną pozycję na jego temat: „W słowach jestem wszędzie...”. Wspomnienia o Wła-dysławie Broniewskim. Jedyne co mogę rzec na jej temat, to zwykłe zawołanie: „czytać, czytać, czytać... i myśleć, do jasnej cholery!”

Ostatnie tygodnie niewątpliwie należą do Umberto Eco. Genialny Włoch najpierw opublikował świetny Cmentarz w  Pradze, a teraz, na dokładkę, serwuje swojemu czytelnikowi zbiór esejów Wymyślanie wrogów, który

jeszcze w tym roku wyda Dom Wydawniczy Rebis. We wspomnianej książce zna-leźć będzie można niemal wszystko: od problematyki absolutu, przez recepcję Joyce’a w czasach faszyzmu aż po WikiLeaks. Skoro zaś bierze się za to Eco, to znak, że eseje będą nie tylko fantastycznie napisane, ale także wywrócą postrze-ganie owych zjawisk do góry nogami.

przygotował P. Bernacki

Dziennik Gombrowicza wciąż się pisze

U nich na Kołymie

Wrogowie Eco

Bo o Broniewskim pamiętać trzeba

Page 8: Kontrast 9/11

Czy jesteście bardziej księ-garzami-idealistami, czy jednak biznesmenami?

Maciej Darski: Myślimy, że można to połączyć. Tajne Komplety zostały założone

przez Fundację na Rzecz Kultury i Nauki im. Tymoteusza Karpowicza, więc to już samo w sobie jest promowaniem czytelnictwa z tej wyższej półki, nie można jednak zapominać, że żyjemy w ciężkich czasach kapitalizmu i niewidzialnej ręki rynku (śmiech). Lepiej lub gorzej, ale staramy się to jakoś łączyć.

Grzegorz Czekański: Czasem człowiek może się znaleźć w potrzasku. Z jednej stro-ny chciałby prowadzić tu swoiste centrum kulturalne, organizować różne projekty literackie, ale trzeba jednocześnie myśleć rynkowo, bo samymi projektami i szczytny-mi celami nie zapłacimy za czynsze, faktury dla wydawców i pensje dla pracowników. Nie jesteśmy jednak biznesmenami, bo działamy w trzecim sektorze – zyski trafiają do fundacji na cele statutowe, a nie do na-szych kieszeni. Trzeba poszukiwać złotego środka pomiędzy jednym a drugim. Istnieją pewne sygnały, które każą nam sądzić, że na razie jest z tym u nas nie najgorzej.

Wszyscy jesteście z wykształcenia hu-manistami. Rozumiem, że w  związku z  tym humaniści mogę być dobrymi biznesmenami?M.D.: Czy dobrymi, to nie wiem, ale

staramy się. Co z tego wyjdzie, to się oka-że. Po roku działalności jest całkiem nieźle, choć jeszcze daleko do ideału. Najłatwiej wyciągnąć rękę i powiedzieć: „skończyłem kierunek humanistyczny, dajcie mi wszyst-ko, bo ja się na tym nie znam”. Jest dużo funduszy do zdobycia, tylko trzeba się po nie schylić i nauczyć się z nich korzystać.

Gdzie więc nauczyliście się zdobywać pieniądze?M.D.: Główną osobą, zajmującą się po-

zyskiwaniem funduszy, jest prezes Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza, Karol Pęcherz. Działa on bardzo aktywnie na polu kultury, organizuje sporo wydarzeń. Robi to od wie-lu lat i jest bardzo doświadczony. General-

Fot. Bartek Babicz

Prawdziwa księgarnia,

a nie sklep

z książkami

Page 9: Kontrast 9/11

9

Filiżanka kawy, miękki fotel i książka. Do tego przyjemna atmos-fera. Tak można w skrócie opisać księgarnię Tajne Komplety, znaj-dującą się w Przejściu Garncarskim. Działająca od roku instytucja przyciąga coraz większą liczbę klientów, wzbudzając już nawet za-interesowanie organizatorów targów książki w Krakowie. Czy księ-garz może być biznesmenem? Czego nie opłaca się robić, prowa-dząc księgarnię? Czy można zostać milionerem w tym biznesie? Na te i inne pytania odpowiadają Grzegorz Czekański, Karol Pęcherz i Maciej Darski – większa część załogi księgarni Tajne Komplety.

Szymon Makuch

nie zresztą dobraliśmy się tak, że każdy jest dobry w jakiejś dziedzinie, każdy ma swoją działkę. Grzesiek Czekański to znowu nasz księgarz starej daty, człowiek-instytucja.

Skąd pomysł na taką formę księgarni właśnie w takim miejscu?M.D.: Wydaje mi się, że moda na takie

miejsca jest w Polsce od kilku lat. Dawniej istniała księgarnia Kapitałka, w której pra-cowałem ja, a także Grzesiek, co dało nam dużo doświadczeń. Tamto miejsce zniknęło, a natura nie znosi próżni, uznaliśmy więc, że też trzeba zrobić coś takiego. Coraz więcej księgarni, także we Wrocławiu, zmienia swój profil, gdyż w dzisiejszych czasach konieczne jest otwieranie się na różne formy działalno-ści. Ciężko utrzymać się z samej sprzedaży książek. Poza tym takie połączenie kawiarni ze sprzedażą książek po prostu mi się podo-ba. Jednocześnie chcemy, żeby każda część naszej działalności była dobrze przygotowa-na, a więc żeby także serwowana kawa nie była jakąś lurą tylko porządnym napojem.

G.Cz.: Na moje oko obecnie widać co najmniej kilka wiodących typów księgarń, nienależących do większych sieci (takich jak Empik i Matras). Albo trzeba w asortyment wprowadzać różnego rodzaju zabawki, hu-lajnogi, pluszaki i inne gadżety, albo tworzyć pewne hybrydy, takie jak księgarnia połączo-na z kawiarnią, galerią, centrum kulturalnym. Są jeszcze księgarnie profilowane, o czym powiemy później. Zasadniczo szukanie bar-dziej otwartego modelu jest na pewno, jak to się mówi, słuszną koncepcją, ponieważ to zwiększa szanse na utrzymanie i prowadze-nie działalności w wielu kierunkach.

Jak wygląda recepcja waszego lokalu? Co mówią klienci?M.D.: Przybywa ostatnio coraz więcej

osób i często słyszymy, że pomysł łączenia sprzedaży książek z kawiarnią jest bardzo przyjemny. Tutaj jest ciepło, można spo-kojnie usiąść, przejrzeć jakieś publikacje i ewentualnie je kupić. Jest to takie poklepy-wanie po ramieniu, które nie zawsze prze-kłada się na sprzedaż, ale czuć pozytywną recepcję. Ostatnio dostaliśmy nawet zapro-szenie na targi książki w Krakowie, które od-

Prawdziwa księgarnia,

Page 10: Kontrast 9/11

10Fot. Bartek Babicz (2)

to część wrocławskiego rynku, w którym jest mały ruch. Częściej tu wchodzą turyści, ciekawi tych wąskich uliczek. Wrocławianie przechodzą tu dużo rzadziej. W skali prze-pływu ludzi dookoła rynku jest tu niewielki ruch. Dlatego warto byłoby pomyśleć o ko-lejnych projektach, które mogłyby ożywić ten teren.

G.Cz.: Ożywienie wprowadziliśmy wy-stawieniem ogródka latem, a także plaży, którą nawet odnotowano we wrocław-

skim rankingu plaż (śmiech). Warto więc starać się wyskakiwać z nowymi pomysłami.

Otwieracie niedługo filię w Dolnoślą-skim Centrum Filmowym…G.Cz.: Właściwie nie filię, tylko odrębną

księgarnię filmową. Będzie się nazywać Nie-me Kino. Będzie to właśnie ten trzeci model księgarni sprofilowanej, o czym mówiłem.

K.P.: To trochę szalony pomysł, ale uzna-liśmy, że jeśli jest opcja na rozbudowę, to warto z niej skorzystać. Będzie to mniejsza księgarnia, skierowana przede wszystkim na tematykę filmową. Jest w tym zakresie spory potencjał, skoro są osoby, które cho-dzą do kina, to być może uda się zachęcić je do czytania. Za rok okaże się, czy był to dobry pomysł, czy ta publiczność zaintere-suje się czytaniem o filmie. Pamiętajmy też,

że kiedy we Wrocławiu odbywają się festi-wale filmowe, to wówczas wzrastają obroty książek filmowych, zwłaszcza w miejscach w pobliżu kin.

G.Cz.: Są przesłanki ku temu, by liczyć na znalezienie odbiorców. Na pewno będziemy robić wszystko, żeby oferta w Niemym Kinie była również wysmakowana. Chcielibyśmy, aby osoby zainteresowane filmem, może także młodzi filmowcy, mogli znaleźć dla

siebie jakieś cenne materiały; żeby mogli budować sobie dzięki temu warsztat. Znajdzie się tam również pierwszorzędny wybór filmów dla wymagających kinomanów.Czy mieliście kiedyś momenty kryzysu, zwątpienia, przekona-nia, że ten projekt jednak się nie uda?

G.Cz.: Zawsze jest jakiś strach przed porażką. Zwykle przyjmuje-my najpierw wariant negatywny – że wszystko okaże się klapą, sy-tuacja na rynku książki zmieni się beznadziejnie; że ludzie przesta-ną czytać, a co gorsza, kupować książki. Po roku jednak wszelkie znaki na niebie wskazują, że przetrwamy.C z y p r o w a d z ą c k s i ę g a r -nie, macie czas na czytanie książek?

G.Cz.: To zależy, który z nas. Ja akurat dojeżdżam, więc czytam w pociągach; zawsze jestem uzbrojony w jakieś czasopismo i parę książek, na wypadek opóźnień albo awa-

rii pociągu. Zwykle jest to jakieś pięć ksią-żek naraz. Być może to pewne zboczenie, wszczepione w specyfikę naszego zawodu.

M.D.: Ja dziennie czytam jedynie dwie i pół książki.

Czy są jakieś książki, których za nic nie wprowadzilibyście do asortymentu?M.D.: Paulo Coelho. Chociaż chyba raz

ściągaliśmy go na zamówienie.G.Cz.: Nie możemy się odwracać od

klienta. Możemy mu sugerować jakieś po-zycje, ale to zawsze jego wolny wybór, nie zamierzamy być policją czytelniczą i pało-wać ludzi za złe lektury.

M.D.: Możemy jednak sugerować pewne pozycje na naszej stronie internetowej.

G.Cz.: Założenie jest takie, że sama księgarnia już zawiera wyselekcjonowane publikacje. Wchodzisz i masz pewność, że

były się w dniach 3-6 listopada tego roku. Wybrano nas do grona 12 najlepszych księ-garń w Polsce i mamy z tej okazji przedsta-wić prezentację.

Karol Pęcherz.: Prezentacja to film, któ-ry przygotowałem ze scenek dotyczących wydarzeń, jakie przez ostatni rok miały miejsce w naszej księgarni. Filmik dostęp-ny jest już w Internecie.

Jaki wpływ na waszą działalność ma wsparcie partnera, czyli Dolnośląskiej Szkoły Wyższej?K . P. : J es teśmy

bardzo zadowoleni. Dolnośląska Szko-ła Wyższa to nasz partner strategiczny, ale mamy też w księ-g oz b i o r ze b o g at ą kolekcję książek wy-dawnictwa DSW, a to są książki poszukiwa-ne nie tyle w samym Wrocławiu, co w całej Polsce. Sprzedaż inter-netowa tych publikacji jest na naprawdę wy-sokim poziomie. DSW organizuje też wiele spotkań w naszej księ-garni, co jest dobrą for-mą reklamy dla nas.

S k ą d p o m y s ł n a współpracę właśnie z tą uczelnią?K . P. : Rozp o c z y na -

jąc działalność, zawsze trzeba się jakoś rozej--rzeć, poszukać poten-cjalnych partnerów, którzy mogą wesprzeć w realizacji marzeń i projektów. W naszym przypadku udało się nawiązać współpracę właśnie z DSW, która do naszego projektu odniosła się entuzjastycznie.

Czy aktualna forma księgarni to już optymalna wersja, czy jednak myśli-cie jeszcze o jakichś zmianach?M.D.: Ciągle myślimy o pewnych zmia-

nach. Chcemy przede wszystkim poszerzać asortyment na tyle, na ile jest to możliwe. Zgłaszają się do nas nowe wydawnictwa, myślimy też o publikacjach anglojęzycz-nych i filmach.

K.P.: Jeśli chodzi o zmiany, to poza księ-garnią przydałoby się, aby Przejście Garn-carskie, w którym się znajdujemy, stało się miejscem bardziej happeningowym. Jest

Page 11: Kontrast 9/11

11

ktoś już przebrał te parę tysięcy tytułów za ciebie, choć często zdarza się, że przybywa klient szukający porady, ale sam nie wie, czego oczekuje. To wymarzona sytuacja dla księgarza (śmiech).

K.P.: Nie mamy podręczników. Próbowa-liśmy, ale nie jest to opłacalne. Warunki są kiepskie – jest to bardzo absorbujące, a nie przynosi efektów. Tych publikacji nie można dostać w komis, więc trzeba za nie dużo za-płacić. Nie ma tu miejsca, by je wstawić, co było pierwszym minusem, a druga sprawa – jeśli podręczniki nie zejdą, to pieniądze są zamrożone. W tym segmencie rynku ciągle pojawiają się nowe wydania. Obecnie przy-

jęliśmy formułę, że można zamówić u nas podręczniki i je sprowadzimy. Zysk jest z tego mniejszy, ale przynajmniej pewny.

G.Cz.: Okazało się poza tym, że nasi odbiorcy raczej rzadko potrzebują książek szkolnych, mimo że zainteresowanie lite-raturą dziecięcą u nas jest jednocześnie całkiem spore.

Staracie się tworzyć jakiś profil księ-garni, mieć nachylenie na jakieś po-glądy polityczne, społeczne?G.Cz.: Profil wynika z założenia Tajnych

Kompletów. Dokonujemy pełnej selekcji na wstępie. Nie znajdziesz u nas czegoś, czego wstydziłbyś się wziąć do ręki. Sta-

ramy się jednak nie zamykać całkowicie. Nie dobieramy książek ideologicznie, ale raczej jakościowo. Jasne, nie da się zrobić w 100 procentach dobrej oferty, ale dąży-my do tego, żeby tych procentów było co najmniej 99.

Czy przy otwieraniu księgarni myśleli-ście o konkretnym typie klientów, do których byłaby kierowana oferta?G.Cz.: Założenie było takie, że chcieliśmy

wypełnić lukę po Kapitałce, nieistniejącej już księgarni naukowej. Model tamtego miejsca był, naszym zdaniem, wyśmienity. Nadarzy-ła się okazja i staramy się ją wykorzystywać. Na pewno pomysłem na to miejsce było

Page 12: Kontrast 9/11

12Fot. Bartek Babicz (4)

sprzedawanie pozycji, które nie pokrywają się z ofertą innych księgarni, brak na pół-kach u konkurencji jest szybko wypełniany przez nas. Staramy się być czujni.

Co kupują wasi klienci? Jakie pozycje najchętniej czytają?G.Cz.: Zależy, o której półce mówimy.

Czarnym koniem jest dział dziecięcy. W Pol-sce mamy mnóstwo cukierkowych książek dla dzieci, które spełniają rolę lalek Barbie, plastiku z pustym środkiem. Próbujemy więc gromadzić w Tajnych Kompletach lite-raturę dziecięcą dzięki nowatorskim i desi-gnerskim książeczkom, które dalekie są od łopatologii, a niosą jakąś wartość. Sporym zainteresowaniem cieszy się też poezja, wbrew temu, co się mówi. Jedna z oficyn z Poznania ma tutaj całkiem niezły zbyt swo-ich pozycji poetyckich. Nie mamy publikacji prawniczych ani językoznawczych, więc w tym kręgu nie znajdujemy odbiorców.

Jak oceniacie zapotrzebowanie na książkę we Wrocławiu?G.Cz.: Nie jest tak źle, jak się ciągle po-

wtarza. Wszędzie przewijają są hasła o wiel-kim kryzysie, ale ja na te tezy patrzę podejrz-liwie. Bierzemy udział w życiu kulturalnym miasta i widzimy, że nie ma jakiejś wielkiej zapaści. Nie sądzę też, że digitalizacja i In-ternet to są zjawiska, których musimy się obawiać. Branżowe analizy wskazują, że np. piractwo książkowe wcale nie uderza w in-teresy wydawców, a co za tym idzie – w na-sze. Zawsze znajdzie się przecież ktoś, kto dzięki temu te książki kupi.

Czy któreś z  waszych projektów lub ofert uważacie za nieudane i  nie za-mierzacie do nich wracać?K.P.: Jak wspomnieliśmy, mało opłacalne

są podręczniki. Nie zamierzamy też kolejny raz współpracować z żadnymi grouponami itp. Wprowadziliśmy zniżkę na dwie kawy latte i lody. Było z tym dużo roboty, choć ja-kiś efekt komercyjny zaistniał.

Marzycie o  stworzeniu sieci? Kilku, kilkunastu księgarń Tajne Komplety w całym kraju?K.P.: Byłoby to czymś ciekawym, zwłasz-

cza w małych miastach, gdzie brakuje tego rodzaju miejsc. W Kowarach była niegdyś dobra księgarnia, potem jednak rozszerzyli asortyment o różne bibeloty. Ostatecznie skończyło się na paru podręcznikach i sa-mych zabawkach i gadżetach made in China.

Często bierzecie udział w różnych wy-darzeniach kulturalnych. Czy jest to ważny element waszej działalności?

Czy wychodzicie do różnych instytucji z  własnymi propozycjami, czy to one już do was się zgłaszają?K.P.: Zgłaszają się, niemal codziennie.

Niektórzy mają dopiero ogólne plany, nie-którzy bardzo konkretne projekty. Czasem są to studenci, koła naukowe, wydawcy chcą organizować promocje książek. Ostat-nio liczyłem, że około 100 wydarzeń odbyło się u nas w ciągu roku działalności. Lepiej niż niejeden dom kultury. I to właściwie bez żadnych inwestycji.

G.Cz.: Bardzo dobrze udał się Międzyna-rodowy Dzień Poezji – projekt z zerowym budżetem, a jednocześnie z wielką energią ludzi. To była spontaniczna akcja, przybyło wówczas wielu wrocławskich poetów, któ-rzy prócz swoich wierszy, przynieśli jakieś swoje przedmioty – sprzedawano je potem na aukcji. Cały dochód przeznaczyliśmy na Turniej Jednego Wiersza. Jeżeli więc jest ja-kaś chemia i zaangażowanie ludzi, to może – a wręcz powinno – udać się bez kapitału.

Czy prowadzenie księgarni jest za-tem spełnieniem waszych życiowych marzeń, czy też po prostu projektem, który w mniej lub bardziej przypadko-wy sposób podjęliście?K.P.: Temat pojawił się przy okazji za-

mknięcia Kapitałki. Grzesiek był głównym inicjatorem przywrócenia tego miejsca. Staraliśmy się wtedy odzyskać tamten lokal przy ulicy Nankiera, uchronić go przed za-mknięciem, ale to się nie udało. Zakładając fundację, nie myśleliśmy o tym, ale jest to na pewno dobry kierunek.

G.Cz.: Musiało być trochę wariactwa w tym, aby przez cały rok poświęcać kilka-naście godzin dziennie, pracując niekiedy jak zombie, z zapałkami między powiekami. Ale było warto,

K.P.: Jedyna dobra droga do biznesu to droga poprzez pasję.

Czy wierzycie, że prowadząc księgar-nię, można zostać milionerem?K.P.: Gdyby się grało w totolotka, to nie

ma problemu (śmiech). A tak poważnie, pewnie można, ale w takim profilu, jak nasz, trzeba by mieć prawdziwego marketingo-wego geniusza, aby zarabiać wielkie pienią-dze. Oczywiście mogę sobie wyobrazić so-bie sytuację, że pół Polski kupuje w naszym sklepie internetowym książki. Tylko jak ich do tego przekonać?

Page 13: Kontrast 9/11

13

Page 14: Kontrast 9/11

14

Świadomość prawna społeczeństw zwłaszcza w państwach byłego bloku wschodniego jest bardzo niska. Niewiele osób wie, czym różni się kara ograniczenia wolności od kary pozbawienia wolności, kim jest konsument, jakie dokumenty potrzebne są do zawarcia małżeństwa. W związku z tym, z inicjatywą wychodzą studenci prawa z Uniwersyteckiej Poradni Prawnej Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy w ramach projektu Street Law starają

się powiększyć wiedzę i świadomość prawną uczniów szkół średnich.

Konrad Gralec

Ilustr. Katarzyna Domżalska (2)

Page 15: Kontrast 9/11

15

Jak to zazwyczaj bywa, wszystko zaczęło się w Stanach Zjednoczo-nych, gdzie w 1972 r. na wydziale prawa Uniwersytetu Georgetown w Washingtonie grupa studen-tów wraz z profesorem postawiła

sobie jako cel dotarcie z nauką prawa do uczniów szkół średnich najbiedniejszych dzielnic miasta oraz do osób osadzonych w różnego rodzaju placówkach peniten-cjarnych. Już wtedy ideą tego programu stało się zapoznanie jego uczestników z podstawowym zakresem praw i obo-wiązków obywatelskich, konsumenckich oraz dostarczenie im wiedzy niezbędnej do konfrontacji z problemami prawnymi spotykanymi w życiu codziennym. Inicjaty-wa okazała się wielkim sukcesem i po dziś dzień jest kontynuowana prawie na całym terytorium Stanów Zjednoczonych w po-nad 40 tamtejszych szkołach prawa oraz w wielu państwach na całym świecie.

Zadziwiająco szybko dotarła ona do Pol-ski, która była trzecim państwem na świecie, gdzie zaczęto organizować warsztaty Street Law. To w Warszawie w 1994 r. powstało Pol-skie Stowarzyszenie Edukacji Prawniczej, któ-re rok później odzwierciedliło idee Street Law pod nazwą „Prawo na co dzień”. W 2008 r. re-alizacji programu w dolnośląskich szkołach średnich oraz zakładach penitencjarnych podjęli się studenci z Uniwersyteckiej Po-radni Prawnej przy Instytucie Prawa Cywil-nego Wydziału Prawa, Administracji i Eko-nomii Uniwersytetu Wrocławskiego.

Czym jest Street Law?Street Law to program edukacyjny adre-

sowany do uczniów i nauczycieli szkół liceal-nych oraz studentów. Dzięki niemu młodzież ma możliwość zapoznania się z treścią pod-stawowych gałęzi prawa. Przez to, że program ukierunkowany jest na przekazanie wiedzy w zakresie uprawnień, obowiązków, odpo-wiedzialności i systemu prawnego w Polsce, uczniowie mogą zrozumieć praktyczną stro-nę działania wymiaru sprawiedliwości. Seria interaktywnych zajęć prowadzonych przez studentów obejmuje wiadomości z zakresu kilkunastu dziedzin prawa łączących się w lo-giczną całość. Główne założenia programu Street Law, niezależnie od upływu czasu, miej-sca i formy jego realizacji, nie uległy zmianie od lat 70. XX wieku. W swoim podstawowym wariancie Street Law ma na celu podniesienie poziomu kultury i świadomości prawnej spo-łeczeństwa. Idea realizowana jest poprzez

cykl warsztatów, wykładów, zajęć poświę-conych przepisom prawnym regulującym życie codzienne dorosłego obywatela, opisu-jących jego podstawowe prawa i obowiązki, w szczególności wynikające z przepisów pra-wa karnego, konsumenckiego i rodzinnego.

Po co Street Law?Nie da się ukryć, że przeciętny Kowalski

bardzo mało wie o prawie, z którym przecież spotyka się na co dzień. Nauka prawa zaczy-na się dopiero na studiach wyższych, dlatego wielu licealistów rekrutuje się na studia praw-nicze „w ciemno”, nie zdając sobie sprawy, z czym będą mieli do czynienia. Poza tym współczynnik reprezentacji prawnej w Pol-sce (to jest liczby osób świadczących pomoc prawną na 100 tys. mieszkańców w państwie) jest bardzo niski. Według raportu Europej-skiej Komisji do Spraw Skuteczności Wymia-ru Sprawiedliwości CEPEJ z 2006 r. wynika, że wyżej wymieniony współczynnik wynosił u nas 68. W Niemczech obliczany był w tym czasie na 150, a w Portugalii – 213. Dodatko-wo powszechnie wiadomo, że usługi prawne nie należą do najtańszych. Polscy parlamen-tarzyści słusznie zauważyli brak tanich praw-ników od prostych spraw, którzy byliby jak

lekarze pierwszego kontaktu. Drogie usługi prawnicze oraz utrudniony dostęp do zawo-du dla absolwentów prawa nie pomaga oby-watelom w egzekwowaniu swoich praw.

Jak wygląda Street Law we Wrocławiu?W ramach projektu studenci zrzeszeni

w Uniwersyteckiej Poradni Prawnej zajmu-ją się siedmioma różnymi gałęziami prawa. Przekazują licealistom podstawowe pojęcia i zasady prawne: od zagadnień teoretycz-nych przez organizacje i instytucje funk-cjonujące w polskim systemie prawa po prawa konsumenta oraz podstawy odpo-wiedzialności karnej. Forma zajęć zależy od możliwości technicznych, liczebności grupy oraz profilu klasy. Najczęściej przybierają formę wykładu połączonego z dyskusją nad obecnie obowiązującymi przepisami prawa lub pracą z tekstem źródłowym w postaci aktów prawnych i rozwiązywaniu licznych ciekawych kazusów wziętych z życia co-dziennego. Wszystkie warsztaty w ramach projektu prowadzone są przez studentów ostatnich lat studiów.

Więcej informacji pod adresem:[email protected]

Konrad Gralec

Page 16: Kontrast 9/11

16

Too much information...

Page 17: Kontrast 9/11

17

Too much information...

Page 18: Kontrast 9/11

18

Z perspektywy Polaka z krwi i k o ś c i p r z e b y w a j ą c e g o w Wielkiej Brytanii nie sposób nie poczuć się przytłoczonym ogromem informacji nadawa-nych przez wszystkie kanały,

ze wszystkich stron, w każdym możliwym języku i, co chyba najbardziej istotne, na każdy temat. Ciekawe jest tu nie to, że jest tego tak dużo, ale to, jak funkcjonuje prze-kaz, szczególnie drogą pisemną. Najprost-szym przykładem, którego tu użyję, będą wszelkiego rodzaju informacje umieszczo-ne wszędzie, gdzie tylko się spojrzy (z uwagi na swoją funkcję zwane czasami tekstami operatywnymi). Są to niby nic nieznaczące, drobne komunikaty, na które w ojczyźnie nie zwracamy uwagi, a które w nowym miej-scu od razu rzucają się w oczy.

9 PRAWD ŻYCIOWYCH, O KTÓRYCH POWIEDZĄ CI W WIELKIEJ BRYTANII

Śmieci to nie śmieciSegregacja odpadków to podstawa.

Szkoda, że w Polsce wiedzą o tym tylko dzie-ciaki w podstawówce, a starsze pokolenia nie mają i nie chcą mieć. A nawet jeśli już za-pragną takiej wiedzy, to tak naprawdę brak im rzetelnego źródła informacji. Rezultatem tego są: „I tak nie ma w pobliżu pojemników na plastik.” (chociaż są) czy „I tak wrzucą to do jednej śmieciarki.” (tak, śmieciarka jest jedna, komór na odpadki – kilka).

W Anglii ludzi mocno nakręca się na se-gregację odpadów. Produkty wszelkiego rodzaju opatrzone są jasną informacją na temat tworzywa, z którego są zrobione one same lub ich opakowania, oraz o sposobie pozbycia się ich. Z kolei kosze z komorami na różnego rodzaju odpady napotykamy na każdym kroku, a ich wygląd tylko zachęca do użycia. No popatrzcie tylko na te koloro-we naklejeczki. Cudo!

Informacja o  braku zmian w  rozkła-dzie jest niezbędnaJeśli umiecie przeczytać ten rozkład jaz-

dy autobusu, to jesteście mistrzami. Ta prze-

piękna tabela jest tak skonstruowana, że w zasadzie trzeba by poświęcić na jej analizę więcej czasu niż trwa przejazd autobusem. Oczywiście chaos to pozorny, bo wszystko jest tu na swoim miejscu, a informacji jest tu po prostu więcej niż na „zwykłych” rozkła-dach. Co ciekawe, w przypadku zmian, na nowej wersji rozkładu jesteśmy o nich po-informowani (w formie opisowej, powyżej tabeli). Co jeszcze ciekawsze, w przypadku gdy ich nie ma – też.

Autobusy w Polsce nie są takie złeO tak, nawet w małym miasteczku są

elektroniczne tablice na przystankach. Szkoda tylko, że działają tak jak te polskie. Często, gdy autobus przyjedzie pięć minut wcześniej, jego kurs nie zniknie z tablicy do-póki nie minie jego planowa godzina. I od-wrotnie, jeśli coś nie zaskoczy, o planowanej godzinie autobus znika, a w rzeczywistości nikt go nie widział. Skąd my to znamy?

Jednak unikalną i godną podziwu sprawą jest oznaczenie „due” zamiast godziny. Po-jawia się, gdy wybija godzina planowanego przyjazdu, a autobus nie jest bardzo spóź-niony. Intencja jego użycia pozostaje dla mnie jednak tak naprawdę zagadką. Cóż to bowiem tak naprawdę oznacza? Tylko tyle, że autobus już jedzie. W Polsce na pewno sprawdziłby się tu wyraz „zaraz”.

Winda to nie zabawkaPrzy niektórych windach czeka nas krót-

ki instruktarz, z którym należy zapoznać się przed wejściem: „Bądź rozsądny i miej na uwadze obecność innych użytkowników tej windy” (sic!) i „Wychodząc z windy, zamknij drzwi”. Wspaniale, ale to winda z automa-tycznymi drzwiami. Dla pewności jednak, napisali: „Z windy korzystają osoby niepeł-nosprawne, uzyskując w ten sposób dostęp do wszystkich poziomów”. Czy to nie mie-ściło się do tej pory w definicji windy?

Instruktarz to wielce przydatny, szkoda tylko, że niestety nie udało mi się ustalić komu i właściwie do czego. Warto jeszcze dodać, że piętra w budynkach w tym kraju są numerowane z uwzględnieniem parteru

jako poziomu zerowego. Zawsze, chyba że jest inaczej i jednak piętra oznaczają z pomi-nięciem parteru. Proste, prawda?

Dendrologią można żyć na co dzień Bardzo brytyjskim objawem jest występo-

wanie wszelkiego rodzaju informacji, które z nie do końca znanych przyczyn pozwala-ją czytelnikowi uzyskać wiedzę na tematy, o których chyba mało kto ma pojęcie. Zde-cydowanym moim faworytem jest tu tablica zatytułowana „Some Notable Trees” (w ładnym tłumaczeniu: „Ciekawsze drzewa”), znajdująca się przy przystanku autobusowym. Cóż, mapa kampusu z zaznaczonymi drzewami (ale tylko tymi ciekawszymi!) oraz ich opisami zawiera-jącymi nazwę gatunku (tylko po łacinie), datę posadzenia oraz imię i nazwisko osoby, której zostały one dedykowane (zazwyczaj śp. profe-sorowie), na pewno umili czas każdemu, komu dłuży się czekanie na autobus. Dodam tylko, że w promieniu 50 metrów od przystanku są aż dwa drzewa, ale najwyraźniej są niezbyt ciekawe, bo na mapie nie zostały zaznaczone.

Podajnik do papieru toaletowego ma duszęMoże się wam to wydać nieprawdopo-

dobne, ale elementy wyposażenia domu i sprzęty gospodarstwa mają imiona. Ba, mają nawet osobowość i temperament. Bry-tyjczycy odkryli to jednak chyba pierwsi, bo dzielą się z nami tą wiedzą na każdym kro-ku. Tak więc, włączając odkurzacz, wiemy już, że ma on na imię Henry. Wiemy też, że bardzo lubi paproszki bo wygląda na wiecz-nie zadowolonego (chyba że to nadmiar endorfin albo efekt omyłkowego wsiorba-nia wesołych tabletek). Podobnie, naciska-jąc spłuczkę w toalecie, za każdym razem uświadamiamy sobie, że nazywa się ona Dudley Dwupłuk i że, jakkolwiek brutalnie to nie zabrzmi, należy ją nacisnąć i przytrzy-mać, bo wtedy jest bardziej oszczędna.

Policja najpierw ochrzani, a potem zabierze Od arcyuprzejmie sformułowanych pole-

ceń są też wyjątki. Brytyjczycy, jakby lekko

Czytając szyldy sklepowe i napisy na słupach, można naprawdę dużo dowiedzieć się o języku. Oto, jaką wiedzę zdobyłem po dwumiesięcznym już pobycie w świecie, w którym artykuły gospodarstwa domowego mają imiona, windą nie można się bawić, ale za to odkurzacz Dudley chętnie zje paproszki.

Wojciech Szczerek

Page 19: Kontrast 9/11

19

znudzeni nadmiarem „please’ów”, „coul-dów”, „wouldów” i „may’ów”, czasami zdo-bywają się na prawdziwą kompaktowość przekazu, o którą nawet my Polacy rzadko się pokusimy w takiej formie. I tak, adresat takiego szyldu wie, że nie może tu być „żad-nych rowerów”. A to dlatego, że „policja za-bierze”. Można i tak. W Polsce zdaje się naj-pierw odpiłowują, a fakt zabrania (za pewne nie przez policję) jest oczywisty.

Ostatecznie, można też w inny sposób. Tu policja ostrzega, ulica z kolei odpowiada.

Era boys bandów trwa nadalNie można się spodziewać innego ogło-

szenia na Wyspach, ojczyźnie Take That, Boyzone i Westlife, niż tylko takiego, które zaprasza na casting do boysbandu. Pozostaje wróżyć im sukces. W końcu Depeche Mode też szukali zastępstwa dla lidera poprzez ogłoszenie w gazecie, a Queen zwerbowali dwóch członków, zamieszczając ogłoszenie na tablicy w jednej z uczelni. Niemniej jed-nak ani Depeche Mode, ani Queen nie wy-wieszali ich w publicznym szalecie. Mimo że to był akurat męski szalet.

Pamięć o  słynnych ludziach należy podkreślić, nazywając ich imionami ławki

Kontynuując wątek nadawania imion, nie da się nie zauważyć, że w Wielkiej Brytanii nazwy otrzymują rzeczy, których większość świata nie nazywa. Tak więc, nie dziwmy się, że idąc ulicą w tym kraju (a dodam, że jeśli wi-działo się jedno miasto, to tak jakby widziało się większość z nich, ale nie oznacza to, że są nudne), nawet najbardziej liche i obskurne domy będą miały nazwy pokroju „Hazel Co-urt” (dosłownie „Leszczynowy Dwór”). Oczy-wiście, jak to często bywa, im brzydszy dom, tym bardziej wyniosła i niedorzeczna nazwa. Choć ostatecznie lepsze to niż „Zielona Italia”, osiedle „ekskluzywnych” bloków budowane w Warszawie. Znana wszystkim nazwa dziel-nicy, w której inwestycja powstaje sama się nasuwa, nieprawdaż?

Wracając do drzew, nie tylko one mają patronów. Wizyta w parku może zaowoco-wać szansą spoczęcia na ławce dedykowa-nej jakiejś znanej osobistości. Tak więc, uwa-żajcie, na kim siadacie.

A tymczasem w Polsce...– „Najmocniej Panią przepraszam, ale

chciałem zapytać, o której wylatuje dzisiaj ten do Londynu, 11:05? – A skąd ja mogę wiedzieć?! No chyba o pierwszej!” Ten kulto-

wy fragment znanego poniekąd wszystkim z nas filmu Barei to kwintesencja polskiej or-ganizacji, ale też tego, jak porozumiewamy się jako naród. Krzywdzące? Niestety, ani trochę. Polacy to naród, który nie pokłada nadziei w pisane, na rzecz „zasłyszanego”. Poza tym, jesteśmy też mistrzami w łama-niu jednej z podstawowych zasad sprawnej komunikacji Herberta Paula Grice’a, a mia-nowicie zamiast przekazywać sobie taką ilość informacji, jaka jest wymagana dla zro-zumienia komunikatu, lubimy bazować na niedopowiedzeniach.

Gdy myślę o polskim języku i sposobie komunikacji moich krajan, wydaje mi się czasem, że rozmawiamy ze sobą, bo musi-my, a nie dlatego, że chcemy. To przekłada się na sposób przekazywania informacji: odburkiwanie, niekiedy mało sympatyczny ton głosu itp.

Najważniejszą sprawą, którą zauważa się wyjeżdżając na Wyspy, to inicjatywa, a raczej strona po której ona leży w komu-nikowaniu takich czy innych informacji. Mianowicie tutaj są one człowiekowi po-dawane, więc nie musi się on o nie starać sam. Ogrom informacji, jaki napotkałem po przyjeździe na studia, i który przez parę dni przyprawiał mnie o mdłości, wiązał się z tym, że podawano mi odpowiedzi na py-tania, o których wiedziano, że je zadam. Jest to więc kwestia troski o biedną, zagubioną jednostkę, której informacja, w rozumieniu społeczeństwa, po prostu się tu należy. Polski system zakłada, że rzetelną infor-mację trzeba sobie wywalczyć tak jak wszystko inne.

Dosyć to pewnie dla Polaków nie-zwykłe, ale jeśli przyjmiemy, że do-świadczenie przysparza nam wiedzy na temat tego, czego dana osoba może w danej, nowej dla siebie sy-tuacji oczekiwać, to osiągamy per-fekcję. Na tym właśnie się tutaj ba-zuje: przy zakwaterowaniu zostałem zatem poinformowany o wszystkim – od kodu do drzwi w pralni, poprzez przeciętny poziom wydatków tygodnio-wych mieszkańca Wielkiej Brytanii, aż po instruktarz z zakresu ubioru na cebulę, umo-tywowany oczywiście statystykami średnich rocznych opadów w hrabstwie Surrey. Pięk-nie, jeśli ktoś tego oczekuje, jeśli nie – trzeba przywyknąć.

Estetyka, o której pewnie wcześniej wspomniałem, to oczywiście rzecz bardzo

względna, jednak w przypadku komuniko-wania spraw nawet tak błahych, jak rozkład jazdy czy zakaz palenia, odgrywa ona ważną rolę. Typowy wygląd ulotki, naklejki, broszu-ry czy strony internetowej zależy w dużej mierze od tego, w jakim kraju ją stworzono. W Polsce dopiero zaczynamy uczyć się po-sługiwać odpowiednimi narzędziami, styla-mi, czcionkami, kolorami.

Może należę do osób, które żyją detala-mi, ale ten detal, jeśli jest dobrze dopraco-wany, zwyczajnie potrafi umilić nam życie. W końcu żyjemy w czasach natłoku informa-cji. Ta, skoro już jest tak inwazyjna, że czę-sto wdziera się nieproszona, powinna być jednocześnie przygotowana w taki sposób, żeby w jak najmniejszym stopniu uprzykrza-ła nam życie.

Co do moich marzeń o idealnej komu-nikacji, to chyba najlepiej by było, gdyby Polacy nauczyli się tego, że informacja po-winna docierać do adresata w ładnej formie, a Anglicy mogliby przestać nazywać ładny-mi słowami odkurzacze, bo jest to urocze, ale chyba trochę głupie, prawda? Pod tym względem Polacy stawiają na treść, zapomi-nając o formie, zaś Anglicy – odwrotnie.

Fot. Wojciech Szczerek

Page 20: Kontrast 9/11

20

Nadzieja

„Była niesamowita. Łączyła ludzi różnych wyznań, różnych narodowości. Znałam ją tylko rok. I bar-dzo żałuję, że to było tak krótko, że nie dano nam więcej czasu”. Tak o Jagodzie Pachocie mówi jej przyjaciółka, Dominika Rudkowska, która swoimi działaniami wspiera Fundację JAGODA. Ta, istnie-

jąca od 2009 roku, organizacja pozarządowa niesie pomoc ofiarom poparzeń.

Agnieszka Oszust

ma kolor

Agnieszka Oszust: Kim była Jagoda?

Dominika Rudkowska: Fantastyczną, pełną życia osobą, która wskutek po-wikłań powypadkowych

zmarła 6 września 2008 roku. Jej ciało było w 55% poparzone: brzuch, klatka piersio-wa, szyja, twarz… Gdy trafiła do szpitala i udzielono jej pierwszej pomocy, trzeba było usunąć spaloną skórę, więc zapadła decyzja o przeszczepach. Niestety, nie bar-dzo chciały się goić. Po kilku transfuzjach już nie miała swojej krwi – w sumie prze-toczono jej około 24 litrów, a przy choro-bach oparzeniowych infekcje to norma. Po 33 dniach Jagoda zmarła. To był trudny okres dla nas wszystkich, jednak od począt-ku było oczywiste, że ta śmierć nie może „pójść na marne”. Idea fundacji jest prosta: już nigdy więcej nie może dojść do sytuacji, że ktoś umiera, bo pomoc nadchodzi zbyt późno. Jagoda na pierwszą profesjonalną pomoc czekała około 4 godzin – wtedy przyleciał helikopter, który miał ją zabrać

do Siemianowic. Niestety, nie doleciał, bo ratownicy jej nie zaintubowali, czyli nie udrożnili jej tchawicy i jak wznieśli się w po-wietrze, zaczęła pierwszy raz umierać. Mu-sieli lądować w najbliższej, nadającej się do przyjęcia takiego przypadku, placówce.

I nikt nie mógł jej pomóc?D. R.: Chociaż przyjechały dwie karetki

pogotowia, żadna z nich nie miała możli-wości udzielenia Jagodzie pierwszej po-mocy – brakowało nie tylko sprzętu, ale i wiedzy. Wezwano więc helikopter. Na miejscu byli strażacy. Na pewno posiadali lepszy sprzęt i możliwości, jednak wobec obecności pogotowia, nie udzielili pierw-szej pomocy. W świetle polskiego prawa, zostaliby pociągnięci do odpowiedzialno-ści karnej, gdyby ich działania doprowa-dziły do powikłań u ofiary. Często więc po prostu wolą poczekać na ratowników, któ-rzy mają dostęp do odpowiednich leków i plastrów oparzeniowych.

Brzmi okrutnie…D. R.: To jest okrutne. Rozległe opa-

rzenie to kalectwo, rodzaj niepełno-

sprawności, które łączy się z ogromnym bólem. Nie tylko na początku, gdy oso-ba ulegnie wypadkowi, ale też potem, gdy ciało zaczyna się goić. Występują przykurcze skóry, strupy, często dodat-kowe powikłania. Takie osoby skazane są na operacje plastyczne i przeszcze-py, co często przekracza ich możliwości finansowe. W naszym kraju w zatrważa-jącej większości nie refunduje się kosz-tów operacji i leczenia, choć to często niewyobrażalne kwoty. Dla przykładu: rękawiczki, które wymieniać należy śred-nio co 3 miesiące, kosztują prawie tysiąc złotych. Do tego specjalna uciskowa bie-lizna, ubrania, maści i lekarstwa… Dla-tego nasza fundacja przede wszystkim zajmuje się zbiórką pieniędzy na rzecz poparzonych osób.

Ilu macie podopiecznych?D. R.: Trójkę. Dwie małe dziewczynki,

które trafiły do nas, gdy miały niespełna roczek oraz 22-letnią Emilię, która cierpi na przykurcze pooparzeniowe szyi. To sprawia, że ma problemy z wykonywa-

Page 21: Kontrast 9/11

21

NadziejaFot. archiwum Fundacji

Page 22: Kontrast 9/11

22

niem najprostszych czynności, takich jak czesanie się i ubieranie. W powrocie do normalnego życia może jej pomóc wszczepienie sztucznej skóry, tzw. Inte-gra Skin. Koszt takiej operacji to około 15 tys. złotych.

W jaki sposób zbieracie fundusze?D. R.: Dostajemy je od darczyńców

z całej Polski, którzy wpłacają pieniądze na konto i przekazują lekarstwa. Ostatnio od jednej pani dostaliśmy maści – lekarze zmienili jej mężowi, też poparzonemu, rodzaj maści i został zapas. Nie chciała ich sprzedawać, więc zgłosiła się do nas, z prośbą, byśmy przekazali je osobie po-trzebującej. Datki zbieraliśmy również podczas koncertu chóru akademickiego ze Stanów Zjednoczonych – Philadelphia Biblical University. To byli przyjaciele Ja-gody, których poznała podczas kursów językowych. Gdy dowiedzieli się o naszej fundacji, od razu zaproponowali pomoc. Z kolei w sierpniu na Rynku [we Wro-cławiu – przyp. red.] przeprowadziliśmy Dzień z Chorobą Oparzeniową. To był pretekst, by porozmawiać z wrocławia-nami na ten trudny temat.

I  jakie są Wasze refleksje? Wrocła-wianie wiedzą, jak reagować w  przy-padku oparzeń?

D. R.: Wiele osób wie, co robić, gdy dotknie gorącego garnka lub wyleje na siebie wrzątek, ale musimy pamiętać, że garnek nagrzewa się do temperatu-ry około tysiąca stopni Celsjusza. Gdy płonie samochód, to temperatura może dojść nawet do 1000 stopni i tego wła-śnie wrocławianie nie wiedza. Mało kto również zdaje sobie sprawę z tego, że samochód może stać się taką pułapką. Ale skąd mają czerpać tę wiedzę, skoro nawet w podręcznikach do przysposo-bienia obronnego brakuje informacji, jak pomóc ofiarom płonącego pojazdu?

Skoro o tym mówimy, wytłumacz, jak powinna wyglądać pierwsza pomoc?

D. R.: Podstawowa zasada: należy jak najszybciej zadzwonić po pogotowie i cały czas schładzać ranę. Najlepiej użyć zimnej, czystej wody. Należy jednak uwa-żać, bo wtedy łatwo taką osobę narazić na przeziębienie, co może być tak samo groźne. W żadnym wypadku nie opatru-jemy i nie dezynfekujemy ciała – to po-zostawiamy wykwalifikowanym ratowni-kom. Jeśli kawałki ubrania przykleiły się do skóry – nie wolno zrywać ich samemu,

Page 23: Kontrast 9/11

23

bo możemy tylko pogorszyć sytuację. Cały czas staramy się utrzymywać kon-takt z ofiarą: mówimy do niej, sprawdza-my, czy oddycha i nie traci przytomności. Jednakże należy mieć świadomość, że dokładne metody pierwszej pomocy przy pojawieniu się ryzyka oparzeń i choroby oparzeniowej są w ciągłym opracowywa-niu i ulepszaniu.

Macie jakieś statystyki dotyczące osób, które uległy poparzeniom?

D. R.: Cały czas budujemy bazę. Kon-taktujemy się z placówkami medycznymi i strażakami z całej Polski. Na razie znamy statystykę z wrocławskich szpitali – każ-dego miesiąca trafia tam kilka, kilkana-ście osób z poparzeniami. Często też wy-

padkom tego typu ulegają górnicy – oni najszybciej otrzymują pomoc i to z nimi kojarzone są te najpoważniejsze oparze-nia. Leczeni są w bardzo dobrych ośrod-kach przy pomocy komór, w których utrzymywany jest specjalny mikroklimat, pomagający skórze się odnowić.

Wasza fundacja działa od niedaw-na, ale za to bardzo sprawnie. Jakie macie plany na przyszłość?

D. R.: Całe mnóstwo! Po pierwsze, chcemy zorganizować serię szkoleń pro-wadzonych przez wykwalifikowanych ra-towników, rozmawiać z młodzieżą i przy pomocy Straży Pożarnej organizować pogadanki na temat poparzeń. Planuje-my też kolejne eventy na Rynku, mające

na celu uświadamianie społeczeństwa na temat choroby oparzeniowej oraz zbieranie pieniędzy dla naszych pod-opiecznych. Ostatnio wymyśliliśmy też wystawę starych autografów. W rodzin-nych zbiorach mamy ich blisko 12 ty-sięcy! Te bardziej wartościowe chcemy zaprezentować wrocławianom, a do-chód ze sprzedaży biletów przekazać na potrzeby naszych podopiecznych. Ser-ce nam mówi, że warto. Nawet, jak nam ktoś rzuca kłody pod nogi, nawet, gdy czasem czujemy, że biurokracja nas „ze-żre”, każdy mały sukces i tak dodaje nam skrzydeł.

Fot. archiwum Fundacji (3)

Page 24: Kontrast 9/11

24

Page 25: Kontrast 9/11

25

Linda ParysWłaścicielka Fu-Ku Concept Store oraz Atelier foto-

graficznego (www.fu-ku.pl) , a także studentka wro-cławskiego ASP.

Od ponad 7 lat źle znosi rozstania z aparatem, dla-tego sesja sesją pogania. Uwielbia kawę mocca z syro-pem malinowym, podróże małe i duże, inspirujące rozmowy, artystyczny bałagan w pokoju, spacery po mieście z aparatem  oraz modę.

Od niedawna prowadzi własnego bloga:www.lindaparys.blogspot.com.Współtworzy również stronę:  www.fukuizm.blogspot.com

Fyzura i charakteryzacja : Hanna „Hanja” Zygmanowska

Page 26: Kontrast 9/11

26

Spojrzenia na „Spojrzenia”

Page 27: Kontrast 9/11

27

Po raz kolejny odbył konkurs, uważany za jeden z najważniejszych w świecie polskiej sztuki. V edycja „Spojrzeń” to próba znalezienia odpowiedzi na pytania: ile jest sztuki w sztuce, czy wybrana siódemka jest prawdziwym głosem współczesnego artyzmu i co z tym wszyst-

kim mają wspólnego japońskie kotki szczęścia.

Jan Owczarek

z filmu Chrisa Markera Sans Soleil, postano-wił wpisać prace z wystawy w „stosunkowo niestabilny związek czerni z poszukiwa-niem szczęścia”. Horyzonty erudycyjnego wywodu kurator poszerza jeszcze o książki Cortázara i Melville’a. Za dużo oczytania, napompowania intelektem. Stąd wyda-ję mi się, że w obliczu dość sporej jednak różnorodności poszczególnych realizacji, taka erudycyjna nadbudowa staje się zbyt wymuszona. Dla obrony Muzyczuka: coś jednak momentami wisi w powietrzu, jakaś niedopowiedziana aura panoszy się na wy-stawie – niech świadczy o tym, choćby fakt, że większa jej część pogrążona jest w czer-ni, a niektóre prace (według mnie najsłab-sze) w dosyć łatwy, literalny sposób ładnie wpisują się w kuratorski wywód: np. praca Anny i Adama Witkowskich z rozwaloną stertą czarnych japońskich kotków szczęścia i medytacyjną, wprawiającą w zakłopotanie optyczne, chatką, czy Artura Malewskiego, który pokazuje umęczone ciało ukrzyżowa-nego Chrystusa (przetransportowanego ze słynnego ołtarza Mathisa Grünewalda) oraz człowieka – słonia i człowieka – drzewo. Obecność umęczonego Boga i coś na kształt średniowiecznego ołtarza w połączeniu ze sterylną bielą użytego materiału nobilitują i uszlachetniają „czarne”, bolesne cierpienie. Przy Malewskim warto zatrzymać się na mo-ment, ale nie z uwagi na wartości artystycz-ne, tylko ściśle ekspozycyjne. Nie wiadomo dlaczego, jego prace podświetlane są tylko raz na kilkanaście minut – przez większość czasu korytarz, w którym się znajdują, po-krywa mrok. Rozumiem, że może to być ja-kieś zagranie kuratora, lecz z perspektywy demokratyczności konkursu, artysta zostaje ustawiony już na starcie za resztą stawki.

Dominator, raper i inniBezdyskusyjnie „Spojrzenia” zdomino-

wała instalacja Konrada Smoleńskiego. Wyświetlany raz na około godzinę film, za sprawą potężnej, bardzo ciężkiej dawki za-głuszającego dźwięku, nie pozwolił na oglą-

Spojrzenia” Fundacji Deutsche Bank to konkurs mający wska-zać najbardziej interesującego artystę ostatnich dwóch lat. Zasady są, od każdej z pięciu dotychczasowych edycji, nie-

zmienne – w drodze głosowania spośród wielu twórców zostaje wyłoniona siódemka finalistów, których prace można oglądać na wystawie w warszawskiej Zachęcie. Wyda-rzenie jest uważane za jedno z najważniej-szych w polskim świecie sztuki. Zatem moż-na na podstawie tak znaczącego konkursu wnioskować o sytuacji sceny artystycznej w ogóle. Ale, czy po obejrzeniu Spojrzeń do-wiemy się czegoś ponad kwestie oczywiste: m.in. że prym w dziedzinie sztuk wizualnych od kilku lat wiodą artyści z Poznania – głów-ną nagrodę otrzymał Konrad Smoleński (dwa lata temu Wojciech Bąkowski), a dru-gie miejsce jury przyznało też poznaniakowi Honzie Zamojskiemu.

Formuła tegorocznej wystawy konkur-sowej była specyficzna. Rozumiem, że takie są zasady, że to kurator jest odpowiedzialny za dyskursywną ramę wystaw, ale wydaje mi się, że konkurs służy w największej mie-rze wyłonieniu po prostu rzeczy lub osoby najlepszej z obszaru innych, często bardzo różniących się, biorących w nim udział. I nic więcej – nie ma odgórnej ingerencji w usta-wianie uczestników, wpisywanie ich prac w stworzone ramy. Ta edycja przyniosła jed-nak pewną nowość w postaci mocno dekla-rowanej linii kuratorskiej, organizującej kon-kursowy pokaz w Zachęcie. Niekoniecznie rzutujący na odbiór, a w pewnych momen-tach po prostu go utrudniający.

Łatwa czerńKurator tegorocznej edycji „Spojrzeń”,

Daniel Muzyczuk, chciał stworzyć z wysta-wy rodzaj narracji, poszukać wspólnej linii pomiędzy pracami (które, biorąc pod uwa-gę specyfikę narzędzia, którym jest kon-kurs, powinny stanowić raczej niezwiązane ze sobą elementy) – wychodząc od kadru

Spojrzenia na „Spojrzenia”

Fot. archiwum „Zachęty”

Page 28: Kontrast 9/11

28

nymi szczegółami tekstury) strony. Niektó-re motywy opuszczają papierowe strony i przyjmują formę obiektów: zapętlający się filmik na trzech monitorach, zwielokrotnio-ne książki albo krzyż utworzony z dwóch mieczy, występujących w książce jako na-gie miecze spod Grunwaldu. Otrzymujemy obraz osobisty, fragmentaryczny, niespójny, znowu zatrzymany i niedokończony, a czę-sto pewnie nie do odszyfrowania.

Z kolei Anna Zaradny stworzyła ciemny pokój z wibrującym dźwiękiem i równie wi-brującymi kształtami na ścianach. Prace Pio-tra Wysockiego to dwa filmy o Aldonie ma-rzącej o zmianie płci. Jeden z filmów zresztą dotyczy realizacji tego marzenia, przy czym artysta sam ufundował zabieg. Stawkę za-mykają filmy Anny Okrasko: Ankieta oraz Sobota. Wskazują na trudności w odpowie-dziach na elementarne pytania.

Co z tego?„Spojrzenia” od lat operują nazwiskami

znanymi, funkcjonującymi stale w polskim i nie tylko polskim art–światku. Jakie są wnio-ski z tegorocznych? Czy można na ich pod-stawie wnioskować o jakichś dominujących tendencjach? Każda praca ma raczej charak-ter reprezentatywny dla ogólnej twórczości artystów, to nie są żadne odkrycia. Natomiast wybór tej siódemki nie jest moim zdanie re-prezentatywny dla całości sceny artystycz-nej. Gdzie np. podziali się tak zwani „zmęcze-ni rzeczywistością” artyści ostatnio znaczący, a scharakteryzowani już dużo wcześniej? Za-sadne to pytanie, nie jako niedosyt czy po-mstowanie nad nieobecnością niektórych, ale nad znaczeniem „Spojrzeń”, a właściwie nad jego brakiem. Wygrana Smoleńskiego – która mnie cieszy – nie znaczy więcej ponad nobilitację artysty i poznańskiego środowi-ska, z którego się wywodzi.

danie i słuchanie chyba niczego innego, nie tylko na wystawie, ale i w całym gmachu Za-chęty. Strona audio ładnie współgra z wideo – członkowie zespołu Foot Village z komi-niarkami na twarzach i pałeczkami oraz tale-rzami perkusyjnymi sieją spustoszenie i ro-bią rozróbę zapewne nie mniejszą niż przy użyciu tradycyjnych mieczy i tarcz. Finałowy cios, dźwięk totalny, nie zostaje jednak za-dany, pomimo że wszystko się na to zanosi. Zniszczenie na chwilę zawisło w powietrzu, ciąży niepewność. Bardzo aktualna to pra-ca, dobrze oddająca charakter i kondycję współczesnego świata – stąd celny też lako-niczny komentarz o „niewypowiedzianym niepokoju dzisiejszych dni”, motywujący werdykt jury.

Inny artysta z Poznania, Honza Zamojski, punktem wyjścia konkursowego projektu uczynił swoją najnowszą książkę Rymy jak dymy, stanowiącą próbę stworzenia auto-portretu. Hip-hopowe teksty, reprodukcje, fotografie, puste (ale zróżnicowane delikat-

Page 29: Kontrast 9/11

fot. Zbyszek Warzyński29 Fot. archiwum „Zachęty” (3)

Page 30: Kontrast 9/11

30

Komiksowe horrorypewnych nauk moralnych w atrakcyjnej oprawie graficznej.

W istocie, Wybryki... niewątpliwie niosą przesłanie moralne, jak przystało na komiks traktujący o żądzy władzy i uciech cielesnych, o opętaniu i demonach oraz o nieposkromio-nych ambicjach literackich. Tony Sandoval – autor pochodzący z Meksyku – postanowił zaskoczyć czytelnika iście groteskową kon-strukcją komiksu. W dość łagodnej formie podał treść przerażającą zarówno swym przesłaniem, jak też makabrą. Jest to w do-datku makabra wysmakowana, wręcz per-wersyjna, której inspiracji doszukiwać się na-leży w twórczości E.A. Poego czy Lovecrafta.

Historyjka jest dość krótka i treściwa. Dotyczy starań Xinophixeroxa, demona--czarodzieja, by sprowadzić potężne, złe siły na ziemię. Jego dążeniom sprzyja fakt, iż w okolicy mieszka pewna młoda, ambitna pisarka, która swego czasu zawarła zwodni-czy pakt z górską olbrzymką. Pakt gwaran-tował panience talent literacki za cenę aury przyciągającej uwagę demonów. Fabuła, wbrew pozorom, wcale przewidywalna nie jest, choć nosi wiele znamion charaktery-stycznych dla przypowieści. Od nich od-różnia się zdecydowanie silnym stężeniem absurdu, swoistego czarnego humoru i wy-smakowaną makabrą, której wielu miłośni-ków grozy rozczarowanych sztampowymi produkcjami zapewne oczekuje. Przyjemna szata graficzna i spokojne, uporządkowane kadrowanie rodem z początków XX wieku dodatkowo ułatwia niespieszne wchłania-nie tego nietypowego komiksu.

Uzumaki – Spirala (wyd. J.P.F.) reprezen-tuje zupełnie inną szkołę strachu. Już na sam widok fizycznej formy tej mangi moż-na się przestraszyć – ponad sześćset stron

Pozycje tego typu trafiają się u nas dość rzadko, jeszcze rzadziej tytuły te aspirują do miana dzieł ambitnych. W do-datku powędrowały do księ-garń z początkiem tego lata,

w czasie niekoniecznie stanowiącym pożą-dane tło dla ponurych opowieści. Być może dlatego właśnie Wybryki Xinophixeroxa oraz Uzumaki – Spirala nie wzbudziły wielkiego zainteresowania publiczności komiksowej. Na szczęście rytm natury jest nieubłagany i pomału zbliża się zima, pora roku dosko-nale przystająca dziełom mniej lub bardziej straszącym. Jest to jednocześnie świetna okazja, by odejść trochę od tytułów wymie-nianych jednym tchem jako klasyka horro-ru (np. Żywe trupy, Prosto z piekła, Hellraiser, Potwór z  Bagien) i połakomić się na grozę w bardziej egzotycznej odmianie: meksy-kańskiej i japońskiej.

Na początek miłego wieczoru z dresz-czykiem proponuję skosztować Wybryki Xinophixeroxa (Timof Comics). Patrząc na okładkę, łatwo ulec wrażeniu, iż mamy do czynienia z tytułem przeznaczonym dla odbiorcy dziecięcego – miękka kreska, ko-lory nakładane prawdopodobnie techniką akwareli, dziewczęta rodem z ilustracji ba-jek Andersena skutecznie usypiają czujność. Co prawda umieszczenie na okładce dość absurdalnej kreatury latającej (tytułowego Xinophixeroxa – skrzyżowania nietoperza z jaszczurką) może budzić, skądinąd słusz-ne, wątpliwości, jednak kto by się nimi przej-mował? Tym bardziej, że pierwsze kadry komiksu skutecznie rozwiewają wszelkie podejrzenia. Przywodzą na myśl książki ob-razkowe przełomu XIX i XX wieku kierowane do młodych odbiorców w celu przekazania

w jednym tomie robi imponujące wrażenie. Oryginalnie w Japonii dzieło to ukazało się w trzech częściach w latach 1998-1999 (do-czekało się nawet wersji filmowej w 2000 roku) i od tamtego czasu zdążyło zawojować najważniejsze rynki komiksowe świata (m.in. francuski, angielski, amerykański, hiszpański).

Manga została narysowana w sposób bardzo realistyczny, ewidentne są nawią-zania do tradycyjnej sztuki Japonii. Junji Ito nie miał w tej kwestii większego wybo-ru, uproszczenie kreski i zrezygnowanie ze szczegółowego odwzorowania rzeczywi-stości jest częstym zabiegiem stosowanym w azjatyckich komiksach, nawet tych hor-rorowych, jednak nie pasuje do dzieła, któ-rego głównym tematem jest taki subtelny fenomen natury jak spirala. Bo to właśnie ten specyficzny kształt, nieco chaotyczna i zarazem harmonijna forma pojawiająca się w różnych miejscach świata naturalnego, napędza fabułę komiksu. Otóż pewnego pogodnego dnia w miasteczku Kurouzu le-żącym między morzem a górskimi szczyta-mi pojawiają się dziwne spirale. Ujawniają się w całkiem naturalnych sytuacjach, jed-nak ich częstotliwość występowania może zdawać się podejrzana: wiry powietrzne i wodne, dym z kominów, ułożenie pędów roślin – wszystko to układa się w kształt spirali. Kirie Goshima, bohaterka i zarazem narratorka zaniepokojona dostrzeżonymi zmianami otaczającej ją natury, zaczyna baczniej obserwować mieszkańców mia-steczka. Okazuje się, że ich zachowanie rów-nież odbiega od normy, dużą część lokalnej społeczności ogarnia swoista mania obja-wiająca się całkowitym poświęceniem czasu i uwagi kuriozalnym fenomenom przyrody.

Gęsta atmosfera generowana realistycz-

Wydawcy komiksowi kierowali się w tym roku dość niezrozumiałym kalendarzem. Otóż J.P.F. oraz Timof Comics postanowili zaskoczyć rodzimy rynek czytelniczy publikacjami o charakterze horrorowym.

Jan Wieczorek

na zimowe wieczory

Page 31: Kontrast 9/11

31

Komiksowe horroryna zimowe wieczory

Page 32: Kontrast 9/11

32

Page 33: Kontrast 9/11

33

łeczne. Fell wychodzi z założenia, że każdy człowiek ma ciemną tajemnicę do ukrycia (tyczy się to również jego samego) i jest po-tencjalnym przestępcą. Po przeniesieniu do fatalnego posterunku policji staje się pierw-szym funkcjonariuszem, który nie pobłaża złoczyńcom, starając się skutecznie, choć nie zawsze legalnie, chronić przed nimi dziwną społeczność Snowtown. Detektyw nie jest jednak żad-nym superbohate-rem ani świetlistym szeryfem ze złotą gwiazdą na piersi. Wręcz przeciwnie, zachowanie mo-ralnego kompa-su przysparza mu sporo kłopotów. Komiks składa się z kilku luźno po-wiązanych nowelek graficznych. Każda z nich to osobna hi-storia o charakterze urban legend. Uwa-gę zwraca świetna oprawa graficzna z warsztatu Templesmitha, która szcze-gólnie przypadnie do gustu wielbicielom surrealistycznej kreski przypominającej tę znaną z Batman: Arkham Azylum. Stono-wana, ponura, jednolita kolorystyka jest też pewnym nawiązaniem do klasycznej serii Sin City Franka Millera będącej oczy-wistą inspiracją fabularną dla twórców Fel-la. Przygody niejednoznacznego moralnie detektywa straszą w dość klasyczny spo-

sób złem, które tkwi w ludziach i społeczeństwie. Nie ma tutaj żadnych metafizycznych odwo-łań, zabaw z konwencją, nowa-torskich rozwiązań itp. Komiks jest po prostu świetnym, choć konwencjonalnym dziełem, któ-re usatysfakcjonuje wielbicieli stylistyki noir oraz czarnych kry-minałów spod znaku Raymonda Chandlera (i Franka Millera).

Elementem łączącym dwa pierwsze dzieła polecane w niniej-szym artykule jest niewątpliwie wspomniana wcześniej egzotyka topograficzna. Meksyk nie leży na szlaku lekturowych peregrynacji komiksowych czytelników. Nieco inaczej wygląda kwestia Japonii

ną kreską komiksu, bardzo precyzyjne daw-kowanie napięcia oraz niespieszny rozwój fabuły (rzecz bardzo nietypowa dla komiksu azjatyckiego charakteryzującego się tem-pem zdarzeń fabularnych często przerasta-jącym możliwości percepcyjne zachodnich odbiorców) powodują, że od opowieści o wydarzeniach z Kurouzu bardzo ciężko się oderwać. Wciąga niczym wir, a z każdą kartą czytelnik coraz bardziej przekonuje się, że ta historia nie może się dobrze skończyć. Czy te odczucia są słuszne?

Warto sprawdzić to samemu, bez względu, czy jesteśmy miłośnikami japońskiej odmiany komiksu, czy nie. W pierwszym przypadku Uzumaki jest zimową pozycją obowiązkową, w drugim – pretekstem do weryfikacji poglą-dów lub ekscytującego początku przygody z ambitną odmianą mangi. Pozwolę sobie tylko na koniec ostrzec: Uzumaki jest horro-rem z prawdziwego zdarzenia, którego groza ma wyjątkowo ponure oblicze. Zapomnijmy o grotesce i dystansie, o postmodernistycznej grze z czytelnikiem, cel jest jeden: wzbudzić w czytelniku niepokój i strach o smaku, któ-rego dotąd jeszcze nie próbowaliśmy. Moim zdaniem cel został osiągnięty.

Trzecim tytułem, który wpisuje się w zi-mowy pejzaż sprzyjający różnym strachom, jest nowość wydawnicza Detektyw Fell – Zdziczałe miasto (Mucha Comics) – zbiorcze wydanie ośmiu pierwszych zeszytów serii Fell autorstwa Warrena Ellisa i Bena Temple-smitha. Tytułowy detektyw to funkcjona-riusz policji przeniesiony karnie do miasta Snowtown - siedliska biedy, gdzie margines społeczny całkowicie traci swój marginalny charakter i zaczyna dominować życie spo-

– wydawniczego giganta przyciągającego do siebie oddanych fanów, którzy stanowią jednak osobną społeczność często trakto-waną bardzo pobłażliwie przez „prawdzi-wych” komiksiarzy. Egzotyka topograficzna przekłada się również na egzotykę poetyki, w której utrzymane są Wybryki i Uzumaki. Oba te tytułu cechują się mocnym przekolo-ryzowaniem, przesadą i jednocześnie kon-

sekwencją. Pierwszy z nich od razu zwraca na siebie uwagę pozornym dystansem wo-bec przedstawianych wydarzeń oraz gro-teskowym rozziewem między demoniczną treścią i infantylnością przyjętych rozwiązań plastycznych. Uzumaki zaś poraża powagą, z którą potraktowany został temat oraz kro-nikarską precyzją opisu przywoływanych zdarzeń. Jest w tym coś z lovecraftowskiej grozy płynącej z zetknięcia się człowieka z wszechpotężnym fatum, apokalipsą lokal-ną, ale za to całkowitą, od której nie może być ucieczki. Detektyw Fell to już ewident-ne rozwinięcie pewnego kanonu komikso-wego. Sam w sobie nie odkrywa niczego nowego, jednak cieszy oko czytelnika pre-ferującego nieco twardsze spojrzenie na rzeczywistość. Niewątpliwie wszystkie trzy tytuły stanowią świetną przeciwwagę dla sielskiej atmosfery Świąt.

Tytuł: Wybryki XinophixeroxaAutor: Tony SandowalWydawnictwo: Timof ComicsLiczba stron: 114Cena: 69 zł

Tytuł: Uzumaki – SpiralaAutor: Junji ItoWydawnictwo: J.P.F.Liczba stron: 642Cena: 59,85 zł

Tytuł: Detektyw Fell – Zdziczałe miastoAutorzy: Warren Ellis, Ben TemplesmithWydawnictwo: Mucha ComicsLiczba stron: 152Cena: 59 zł

Page 34: Kontrast 9/11

34

Do kryminałów miałam za-wsze dość sceptyczne po-dejście. Nie wciągały mnie zagadki Aghaty Christie czy przygody Holmesa, łami-główki detektywistyczne

i, ponoć mrożące krew w żyłach, przestęp-cze historie. Może to nie dla mnie, w końcu każdy lubi coś innego. „Ale...”, czyli moje obiekcje do kryminałów, przełamać zdołała literatura skandynawska, a przekonała mnie do siebie powieść Mężczyzna o twarzy mor-dercy Mattiego Rönki. Ciekawa, sensacyjna książka okazała się jedną z lepszych tego typu, jakie miałam w ręku, toteż z niecier-pliwością wzięłam się za najnowszą przetłu-maczoną na polski propozycję autora.

Mroźne i dość mroczne Helsinki. Fińska stolica przyciąga do siebie specyficzne oso-bowości, zawieszone na granicach prawa i przestępstwa. Bohaterem powieści jest Wiktor – Rosjanin, który zakończywszy ka-rierę w służbach specjalnych, wyemigrował do Helsinek, by tam zacząć odmienne od wojskowego życie. Kombinuje. Sprzedaje rosyjskie zabytkowe samochody, najmuje się wraz z grupą znajomych na budowach, prowadzi magazyn, w którym znaleźć moż-na niemal wszystko „po niższych cenach”. Jego „biznesy” balansują na granicy prawa, ale rzadko przekracza je na tyle, by sennej policji chciało się podejmować jakiekolwiek działania. Po wielu latach starań ustabilizo-wał swoje życie i uwolnił się od przeszłości. Jak się jednak okazuje, o przeszłości nie można nigdy zapomnieć, tak jak i o swoim pochodzeniu.

Sprawy komplikują się, gdy w Finlandii pojawia się nowy rodzaj heroiny, a żadna ze stron, ani policja, ani dotychczasowi, peters-burscy potentaci rynku, nie znają jego źró-dła. W napiętą sytuację wmieszany zostaje Wiktor, gdy znajomy policjant stawia go pod ścianą, żądając informacji o źródłach nowego narkotyku. Przyjazd Aleksieja, bra-ta Wiktora, do Helsinek nakierowuje na nie-go uwagę rosyjskiej mafii. Sytuacja zaczyna się zagęszczać. Wiktor podejmuje śledztwo, które doprowadzić ma go do handlarzy „krokodylem”.

Wiktor, będący bohaterem już wcześniej-szych książek Mattiego Rönki, jest postacią wyrazistą, barwną i trudną do zamknięcia w literackich schematach. Problem jednak z pozostałymi postaciami pojawiającymi się w książce, dla których zabrakło indywidual-nych cech. Sportretowane środowisko drob-nych przestępców, rosyjskich mafiozów czy byłych wojskowych, wydaje się dość papie-rowe. Starczy rzucić zapałkę i zniknie w kilka sekund. Nawet romans, w który wdaje się emanujący męskością główny bohater, oka-zuje się mdły i niewyrazisty; niemal zbędny w fabule książki.

Kryminalna, chwilami niemal sensacyjna oś historii mimo tych niedoskonałości „da się czytać”. Pełna zwrotów akcji, zaskakują-cych wydarzeń, meandrująca i wartka nić opowieści to nie jedyne atuty tej książki. Je-śli koncentrujemy się na perypetiach Wikto-ra, książka trzyma w napięciu. Jednak pod tą sensacyjną powierzchnią można dopatrzeć się dalszych treści, zahaczających raczej o socjologiczno-filozoficzne obszary.

Dobry brat, zły brat to także opowieść o In-nym. Inność w tym przypadku sprowadza się do dwóch, nakładających się na siebie obsza-rów: narodowości i przeszłości. Wiktor jako Rosjanin i były radziecki wojskowy jest osobą budzącą niechęć i strach. Przeznaczone są dla niego tylko niektóre obszary fińskiego rynku pracy, a otaczający ludzie kojarzą go z przestępczością. Książka idealnie ukazuje, jak silne są stereotypy panujące nawet w, zdawałoby się, niezwykle otwartych i nowo-czesnych społeczeństwach. Rosjanin jest ma-fiozem, a Polak kradnie samochody. W książ-ce nie ma sensu poszukiwać wyraźnych zaprzeczeń schematom. Inność i związane z nią trudności, jakie spotykają człowieka, przekazane są subtelnie.

Jak więc ocenić omawianą pozycję? W kontekście wcześniejszych dokonań pisa-rza, przy zbudowanej już sympatii do boha-tera, jakiego stworzył, trudno Dobrego bra-ta, złego brata odrzucić. Ja polubiłam go, ale jednak, jeśli chcemy przeczytać dobrą książ-kę kryminalną, która będzie bawić, ciekawić i trzymać w napięciu nie tylko ze względu na perypetie głównej postaci, nie polecam, bo trudno się zaangażować w opowieść bez wcześniejszego „nakręcenia”. Cóż, szkoda, bo ta pozycja miała spory potencjał.

recenzuje:Joanna Winsyk

Tytuł: Dobry brat, zły bratAutor: Matti Rönkä Wydawnictwo: CzarneRok: 2011

Dobra książka, zła książka

Page 35: Kontrast 9/11

35

Dwie narracje, dwóch bo-haterów i znacznie szerszy horyzont opowiadania niż w monologowej wypo-wiedzi – tę prostą pisarską zasadę zastosował w swo-

jej ostatniej powieści Jonas T. Bengtsson. Submarino, bo o tej książce mowa, to wie-lopłaszczyznowy obraz współczesnej duń-skiej rzeczywistości, który jednak wykracza poza ramy rzetelnego realizmu. Autor umie-jętnie łączy w swej historii różne konteksty interpretacyjne, dbając przy tym o czytel-niczą satysfakcję odbiorcy. Porzućmy za-tem ogólne stwierdzenia i spróbujmy bliżej przyjrzeć się metodzie Bengtssona.

Tym, co od razu zwraca uwagę, jest zło-żony obraz życia społeczności, uchwyco-ny w konkretnym miejscu i czasie. Pisarz uważnie obserwuje Kopenhagę u progu dwudziestego pierwszego wieku, a swoje refleksje wiernie przenosi na papier. Wier-ność ta, często przechodząca w naturali-styczną dosadność („Wygląda fatalnie. Tłu-ste ciemne włosy. Za krótkie spodnie, bez skarpet. Czarny zarost z dużymi plackami prześwitującej bladej skóry”, s. 48), zakłada również dbałość o prawdę psychologicz-ną. Język ma sugestywnie odzwierciedlać świadomość postaci, dlatego wypowiedzi Nicka są proste i mechaniczne („Mam swój stopień naukowy, wyrok za przemoc. Czas za kratkami. […] Chciałbym im powiedzieć: To było łatwe. To nic takiego”, s. 39), a neu-rotyczna, niezorganizowana mowa dru-giego bohatera wynika z narkotycznej de-grengolady („Dłonie mam zimne i białe jak

papier. Drżą, próbuję nad nimi zapanować. Koncentruję się. Usiłuję rozluźnić mięśnie twarzy”, s. 161). Co więcej, z ich nastrojami współgra obraz miasta widzianego, oczy-wiście, od gorszej, mrocznej strony. „Ulica” ukazuje swój demoniczny charakter, co nadaje snutej opowieści opętańczy, a przy tym magnetyczny, nastrój.

Jednak realizm i psychologizm to tyl-ko jedno oblicze tej książki. Autor różnymi sposobami rozbija mimetyczność narracji. Przede wszystkim wplata w wypowiedzi bohaterów oniryczne wspomnienia i fan-tasmagoryczne wizje („To sen. To musi być sen. Mój brat i ja idziemy ulicą. Może to nie sen, może za dużo wypiłem, może widzę wszystko na suficie, leżę teraz na swoim łóż-ku”, s. 147), które osłabiają pozornie zdrowo-rozsądkową wymowę stylu. Poza tym moż-na odnieść wrażenie, że Bengtsson traktuje realizm z przymrużeniem oka. W patchwor-kowej, hipertekstualnej kulturze postmo-dernizmu, wydaje się sugerować autor, nasze literackie poznanie jest zapośredni-czone przez pochodzące z innych dziedzin wzorce. W tym wypadku mielibyśmy do czynienia z modelami zapożyczonymi na przykład z popularnego kina sensacyjnego, bo czyż nie tego rodzaju fabułę przypomi-nają nam gangstersko-dilerskie „przygody” brata Nicka?

W wielości odniesień i, mimo wszyst-ko, realistycznym rozmachu nie gubią się jednak (co jest zresztą dalekie od postmo-dernistycznej kolażowości) najważniejsze sensy powieści, zaledwie delikatnie suge-rowane przez autora. Ostateczny wybór

kluczowych wątków należy bowiem do czytelnika. Możemy zatem sami zadecy-dować, co będzie dla nas w tej powieści najistotniejsze. Czy będzie to opowieść o sprzecznych pierwiastkach żyjących w człowieku, która wyłania się z opisu nie-oczekiwanego przywiązania, jakim Nick zaczyna darzyć swoją kochankę Sophie lub z dramatycznych relacji o rozdarciu między miłością do syna a heroinowym nałogiem? A może raczej obraz tęsknoty za rodzinną wspólnotą, podlegającą stopniowej dewa-luacji? Albo zapis tego, jak tworzą się małe, męskie wspólnoty półświatka?

Możliwości jest wiele. Autor pewnie, ale dyskretnie, prowadzi nas przez skonstru-owany przez siebie świat, odsłaniając nam jego kolejne, często bardzo od siebie różne, oblicza. Paradoksalne połączenie mime-tycznego zamysłu z ponowoczesnym zwąt-pieniem dało żywą, bogatą w znaczenia powieść – do lektury, do rozwagi, do wzru-szenia. I, odważę się dodać, do zachwytu.

recenzuje:Katarzyna Lisowska

Tytuł: SubmarinoAutor: Jonas T. BengtssonWydawnictwo : CzarneRok: 2011

Dwaj bracia i niejedna historia

Page 36: Kontrast 9/11

36

Po książkę Jakuba Małeckiego pt. Dżozef sięgnęłam z zain-teresowaniem i ciekawością. Wywołana ona była jedynym, jednym stwierdzeniem, jakie-go ktoś użył, streszczając fabu-

łę i zachęcając potencjalnych czytelników do zakupienia wyżej wymienionego tytułu. Owy pracownik wydawnictwa posłużył się wyrażeniem z pewnych przyczyn bardzo mi bliskim. Zasugerował, że pozycja ta zawie-ra w sobie elementy realizmu magicznego. Czy jednak ów „ktoś” wiedział, co pisze?

Dżozef jest czwartą powieścią młodego pisarza. Akcja książki rozgrywa się w bar-dzo niewielkiej przestrzeni. Oto dwudzie-stoparoletni Grzesiek trafia do szpitala. Na sali, oprócz niego, znajdują się trzej inni mężczyźni. Ich przypadkowe spotkanie z czasem zmienia się w niezwykłą historię, której pozazdrościłby im niejeden miłośnik nierealnych przygód. Początkowo wszystko rozgrywa się ze znaną wszystkim konwencją szpitalną: są chorzy i lekarze, długie koryta-rze wypełnione czekającymi na odwiedziny pacjentami, sklepik ze smakołykami nie-dostępnymi dla każdego. Jednym słowem – zwykła atmosfera zwykłego miejskiego szpitala. Narratorem całej historii jest mło-dy Grzegorz, dla którego pobyt w szpitalu jest jedną, wciąż wydłużającą się, chwilą. Odskocznią od nudy są odwiedziny jego mamy i kolegów. Coraz dłuższe wieczory wypełniają także rozmowy z leżącym tuż obok mężczyzną, zamożnym biznesme-nem. Wszystko zmienia się jednak, gdy le-żący naprzeciwko cichy starzec Stanisław,

zwany przez pozostałych „Czwartym”, czytający przez cały czas tę samą książkę Conrada, zaczyna w malignie opowiadać hi-storię swojego życia. Głównym bohaterem owej tajemniczej historii staje się drewniany kozioł, który, dzięki młodemu Stasiowi, ożył i towarzyszył mu aż do tej pory. Opowieści snute przez nieprzytomnego mężczyznę, mają jeszcze jeden skutek – w dziwny spo-sób cały szpital zmniejsza się, kurczy, by pod koniec powieści mieć rozmiary jedynie sali, w której leżą bohaterowie. Okazuje się, że Stanisław musi opowiedzieć historię, w in-nym wypadku nawet ostatnia sala... zniknie. Wielką rolę odgrywa także sam narrator, który został przez „Czwartego” wyznaczony do spisywania opowieści jego życia.

Historia nakreślona przez Jakuba Ma-łeckiego jest trudna do zakwalifikowania. Z jednej strony mamy bowiem opowieść posiadającą elementy fantastyczne, niereal-ne, ale z drugiej trudno mówić tu o pojęciu realizmu magicznego w jego klasycznym rozumieniu. Nie zmienia to faktu, że histo-ria przedstawiana przez Grzegorza, młode-go blokersa, którego dotychczasowe życie. opierające się na nieefektywnych i często niezgodnych z prawem zajęciach, podczas pobytu w szpitalu zmienia się diametralnie. Jest to dość prosta przemiana i nie należy doszukiwać się w niej głębszych wartości psychologicznych. Jednak wydaje się, że to nie ewolucja Grześka jest najważniejsza. Środek ciężkości powieści skupia się przede wszystkim na tajemniczym Stanisławie, któ-ry podczas nocnych ataków zmienia się ze spokojnego, tajemniczego człowieka w roz-

dartego i prześladowanego przez drewnia-nego kozła – mężczyznę. Trudno pojąć, czy ów kozioł jest prawdziwy, czy może jest je-dynie wytworem wyobraźni schorowanego człowieka? Gdyby nie towarzyszące historii zdarzenia, zarówno narrator jak i biznesmen stwierdziliby to drugie. Tak zresztą na po-czątku myśleli, jednak kurczenie się szpitala, odgradzanie ich od świata zewnętrznego, nie było zjawiskiem naturalnym. Klaustro-fobiczna przestrzeń oraz spisywanie przez Grzegorza historii Stanisława zintensyfiko-wała wrażenia wywołane opowiadaną hi-storią.

Nie wiem do końca, co autor chciał tą powieścią osiągnąć. Łącząc elementy fan-tastyki z pejoratywnym użyciem realizmu magicznego nie dał jednak opowieści głę-bokiej. Trudno doszukiwać się w niej kon-struktywnych wniosków, poza jednym: do-bro zwycięża. Także przemiana głównego bohatera nie przyczynia się do nadbudo-wania przenikliwszej treści. Drugą tajemni-cą, obok kozła, jest wykorzystanie Josepha Conrada – to jego dzieła pomagały Stanisła-wowi uciec na chwilę od prześladującego go demona. Dlaczego jednak Conrad...? Oto jest pytanie...

recenzuje:Joanna Figarska

Tytuł: DżozefAutor: Jakub MałeckiWydawnictwo: W.A.B.Rok: 2011

Dżozefofiarny?

Page 37: Kontrast 9/11

37

Roland Barthes nudzić się naj-zwyczajniej nie potrafił, a już na pewno nie od chwili, kie-dy, jak sam wspomina, zaczął pisać, a więc tworzyć własne opowieści. W swojej długiej,

choć przedwcześnie przerwanej, karierze zajmował się strukturalizmem, semioty-ką, badaniami kulturowymi, krytyką ar-tystyczną, literaturą, filmem, fotografią... wymieniać można by długo. Dzięki swojej pracy i dziełu twórczemu dorobił się nie tylko miana Imperatora Znaków, ale już za życia stał się legendą nie tylko francuskiej, lecz nawet światowej myśli humanistycz-nej. Dziś w ręce polskich czytelników trafia książka, która pozwoli im wgryźć się głębiej w Barthesowski warsztat: tajniki jego pracy i pisarstwa. Mowa tu oczywiście o postmo-dernistycznej autobiografii francuskiego krytyka pt. Roland Barthes.

Gdybym musiał znaleźć jedno słowo, najlepiej określające jej charakter, byłby to wyraz „fragment”. Autobiografia pisa-rza bowiem to króciutkie, ułożone mniej więcej alfabetycznie hasła, które składa-ją się na swoisty słownik najważniejszych dla Barthesa pojęć. Ów katalogowy układ sprawia, że Rolanda Barthesa w zasadzie nie trzeba czytać linearnie. Zamiast tego możemy otwierać książkę na wybranych stronach i rozkoszować się częściami, z któ-rych każda stanowi odrębną całość – jakieś przemyślenie, uwagę, esej na ten czy inny ważny dla Barthesa temat. Autobiografia francuskiego krytyka bowiem linearna być może, ale bynajmniej nie musi. Pojedyncze

fragmenty mogą zjawiać się nagle i rów-nie szybko znikać wedle naszego życzenia, a każdy z nich będzie miał swój własny sens niezależny od reszty książki. Nawet przy-padkowe otwarcie Rolanda Barthesa na da-nej stronicy, nie sprawi, że będziemy czuli się zagubieni, a być może nawet odsłoni to pewne inspirujące myśli, które uciekły na-szej uwadze podczas tradycyjnej lektury.

Kolejnym ciekawym zabiegiem Barthesa jest podział autobiografii na niejako dwie części: dzieciństwo i dorosłość. Pierwsza jest czasem przedtwórczym, kiedy żyjemy tylko w obrazach, które produkują inni lu-dzie. Z tego też powodu francuski teoretyk mówi o niej głównie za pomocą fotografii, do których dołącza krótki komentarz, jakąś uwagę. Druga część poświęcona jest do-rosłości, gdy sami produkujemy już teksty. I, jak powiada sam Barthes, nie ma w niej żadnych obrazów, chyba że obrazy pisma. Dopiero tutaj zaczyna się prawdziwa fabry-ka pomysłów i inspiracji, które wypełniały od początku aż do końca twórcze dzieło Barthesa. Autor Mitologii nie boi się obna-żyć przed czytelnikiem swoich najskryt-szych myślowych podróży, niejako stwa-rzać się na nowo w tekście.

Jeśli mamy mówić o Rolandzie Barthesie, jako o autobiografii, a nawet autokreacji, to tylko intelektualnej. Nie odnajdziemy w niej nawet śladu życiorysów tradycyj-nych: żadnych pikantnych plotek, bio-grafizmu, wielu nazwisk, dat. Wszystko to zostało z tej książki wyrugowane, by nie przysłaniać tego, co w niej moim zdaniem najważniejsze – bogactwa myśli i idei. Bar-

thes opowiada o sobie nie linearnie, krok po kroku, a przez pryzmat swoich doświad-czeń, inspiracji, pojęć – wszystkiego tego, co stało się jego intelektualną obsesją. Każdy z tych elementów współtworzy zaś ów niezwykle ciekawy konstrukt tekstowy, którym sam siebie określa Roland Barthes. I nieważne czy jest on prawdziwy, czy per-fidnie i bezczelnie wykreowany – ważne, że jest szalenie wręcz interesujący.

recenzuje:Paweł Bernacki

Tytuł: Roland BarthesAutor: Roland BarthesWydawnictwo: Słowo/obraz terytoriaRok: 2011

Nuda jest jego histerią

Page 38: Kontrast 9/11

Tytuł: ReplicaAutor: Oneohtrix Point NeverWytwórnia: Software / Mexican SummerRok: 2011

Set Oneohtrix Point Never był jednym z bardziej wyczekiwa-nych przeze mnie występów na OFF Festivalu. Nie żebym miał wcześniej do czynienia z jakimikolwiek dokonaniami

Daniela Lopatina – wystarczyło mi to, co zdążyłem o nim przeczytać i z jakimi pro-jektami go zestawiono. Niedługo później, kiedy już zapoznałem się z zawartością jego zeszłorocznego albumu Returnal, okazało się, że to, co Nowojorczyk zapre-zentował pomiędzy trzecią a czwartą rano w pierwszym dniu festiwalu, miało z nim niewiele wspólnego. Te dźwięki antycypo-wały jego najnowsze wydawnictwo, zaty-tułowane Replica.

Już wtedy, leżąc na drewnianej podło-dze sceny eksperymentalnej, zawieszony w tym dziwnym stanie półsnu (przy oka-zji doświadczając omamów hipnagogicz-nych) dotarło do mnie, że Daniel Lopatin to człowiek o nieprzeciętnej wyobraźni. Ten podziw mieszał się z niepokojem wywoły-wanym przez dziwnie zapętlone, poprzety-kane sobą nawzajem sample o rodowodzie lo-fi. Teraz już wiem, co to było i skąd się wzięło. Lopatin znalazł w Internecie sklep, w którym można zakupić płyty DVD wypeł-nione starymi, amerykańskimi reklamami telewizyjnymi, wydał na nie sto dolarów, a następnie przekopał się przez tony ko-mercyjnej papki w poszukiwaniu intrygują-cego materiału dźwiękowego. Najbardziej zainteresowały go „dziwne pauzy i drob-ne przypadkowe dźwięki”. To właśnie one tworzą album Replica.

Nie znajdziemy już na nim tylu odwołań do klasycznych elektronicznych brzmień rodem z Niemiec, co na Returnal. Znacz-nie mniej jest konwencjonalnych, rozla-nych analogowych plam, a jeżeli już takie dronowe akcenty się pojawiają, to są bar-dzo interesujące brzmieniowo i zazwyczaj szybko dołączają do nich inne elementy. Zwraca uwagę pewien dualizm utworów znajdujących się na albumie. Dzielą się one właśnie na spokojniejsze, bardziej rozcią-gnięte i mniej pocięte oraz zdecydowanie intensywne, poszarpane, pełne dziwnych loopów. W dwóch wypadkach mamy wręcz do czynienia z 2-stepowym synkopowa-nym rytmem, przy czym został on uzyska-ny przez środki zupełnie inne od tych, które „normalni ludzie” stosują do tworzenia par-tii rytmicznych.

W przeciwieństwie do noise’owego Nil Adminrari, który otwierał poprzednie wy-dawnictwo, Replica zaczyna się zdecydo-wanie spokojniej, dobrze wprowadzając w atmosferę albumu, zamiast stanowić kontrapunkt. Andro, bo o nim mowa, za-wiera w dobrze wyważonych proporcjach elementy charakteryzujące obie grupy utworów. Następujące po nim Power Of Persuasion i Sleep Dealer to już kwintesen-cja stylu tej płyty oraz świetna prezentacja techniki, którą Lopatin zastosował. Momen-ty niepokojące przeplatają się ze wzrusza-jącymi, tworząc wielobarwny, grający na emocjach kolaż. Teoretycznie w pewnym stopniu również taką muzykę można posą-dzić o przetwarzanie i odwoływanie się do tego, co już było, choć tak naprawdę efekt

końcowy różni się znacznie od typowych owoców retromanii. Lopatin nie lubi, kiedy nazywa się go twórcą „ultra-nostalgic mu-sic” – uważa, że na takie miano zasługują zespoły typu The Strokes. On sam bowiem, komponując materiał, w specyficzny spo-sób skupiony jest na przyszłości. Wyobraża sobie postapokaliptyczną cywilizację, która na zgliszczach naszego obecnego świata znajduje różne porozrzucane fragmenty i nieudolnie próbuje je złożyć w całość, któ-rą kiedyś stanowiły, w rezultacie uzyskując coś, co możemy usłyszeć na Replica.

Utwory nie łączą się tu ze sobą płyn-nie, jak to miało miejsce na Returnal. Każdy z nich stanowi rodzaj impresji, odrębny ob-raz, który opowiada o czymś krótko i tre-ściwie; na tyle lapidarnie, że posłuchanie tego albumu dwa razy z rzędu wydaje się standardem – na przestrzeni trzech minut potrafi się wydarzyć tyle niesamowitych rzeczy, że naprawdę szybko chce się do nich wrócić. To, że z nasyconym Nassau sąsiaduje rozlany, kojący Submersible nie tylko nie razi, ale wydaje się wręcz oczywistością w kon-tekście całości, która bez wątpienia stanowi jedno z najciekawszych tegorocznych wy-dawnictw elektronicznych.

recenzuje:Jakub Kasperkiewicz

Zapętlona przeszłość w przyszłości

38

Page 39: Kontrast 9/11

W stosunku do gwiazdek spadających z progra-mów telewizyjnych, w których poszukuje się talentów, mam do-syć mieszane uczucia

z dwóch powodów. Po pierwsze, wybór przez publiczność wcale nie musi być do-bry. Po drugie, program taki rzadko kiedy pozwala na odkrycie czegoś nowego, bo i tak w większości przypadków nasz nowy talent kończy z materiałem wyplutym przez wytwórnię, a jego płyty lądują na przece-nach. Chcąc sprawdzić fenomen wspomnia-nych programów, sięgnąłem po jedno z wy-dawnictw, które im zawdzięczamy. 28-letni Matt Cardle, zwycięzca siódmej edycji bry-tyjskiego X-Factor, wydał właśnie pierwszą płytę zatytułowaną Letters. Kolejne pieśni o jajecznicy?

Matt Cardle to wokalista o ciekawym, wysokim głosie i jasnej barwie. W trakcie programu zaprezentował się kilkukrot-nie z materiałem wymagającym nie tylko umiejętności dobrego śpiewania, ale też wniesienia do tych wykonań czegoś od siebie. Krótko mówiąc: Matt wygrał nie bez powodu. Nie bez powodu też jego pierw-szy singiel wskoczył na pierwsze miejsce UK Single Charts. Czy to jednak wystarczy?

Przechodząc do samej płyty, jest to dosyć przyjemna dawka popu/pop-rocka mocno zakorzenionego w tradycji ogólnie pojęte-go britpopu. Wbrew niektórym źródłom, nie jest to rock, no chyba, że ktoś przyjmie, że rockiem jest soundtrack z Camp Rock. W przypadku Letters, nazwiskiem, które mo-

mentalnie przychodzi słuchaczowi do gło-wy jest James Blunt.

Dominują piosenki mocno radiowe, a więc takie, które nie wymagają głębokich przemyśleń, zaś dobre obeznanie w gatun-ku może skutkować tym, że jesteśmy w sta-nie odgadnąć, co się piosence za chwilę wydarzy, bo wzór linii melodycznej pozo-staje święcie niezmieniony. Wspomniana szablonowość, co prawda z trochę innych względów, ale jednak, charakteryzuje pio-senki eurowizyjne. To, co łączy radiowość i Konkurs Eurowizji to przede wszystkim cel: zjednanie sobie słuchacza w możliwie krótkim czasie. Niestety, kosztem jakości samej muzyki.

To, co napisałem, nie oznacza, że album jest zły. Jest za to złożony w większości z kawałków średnich, z których każdy, bę-dący na podobną modłę, mógłby trafić do radia i odnieść podobny sukces (niestety, często tak się dzieje). Mamy tu jednak parę całkiem dobrych kompozycji: wspomniany już numer jeden When We Collide, otwiera-jące album Starlight i Run for Your Life czy w końcu przewidywalne, ale ujmujące Wal-king on Water oraz Stars & Lovers.

Aranżacje piosenek to zarówno te z pa-tetycznymi smyczkami i tamburynem, jak i te bardziej kameralne, z gitarą akustyczną i pianinem. Są one wszystkie bardzo ładne, bo takie mają być. Niestety, nie czyni ich to w jakikolwiek sposób odkrywczymi czy nie-banalnymi, choć na pewno są poruszające. To po prostu dobra profesjonalna robota, ale czy fachowość wykonania czyni muzykę interesującą? Może, nie musi.

Sam Matt, tak jak już wspomniałem, spi-suje się na płycie dobrze: prezentuje swoje spore umiejętności głosowe (w tym falset a’ la James Blunt, ten, który doprowadził część słuchaczy BBC do wystosowania pe-tycji mającej na celu zdjęcie You’re Beautiful z anteny po miesiącach „zarzynania” ka-wałka). Na szczęście Matt nie jest irytujący w opisany tu sposób, jednak album, który stworzył, delikatnie mówiąc, do pereł fo-nografii nie należy. Dużo tu ustawiania pod słuchacza (szczególnie tego zorientowa-nego na względy piejących romantyczne obietnice przystojniaków), dużo dobrej ro-boty muzycznej, ale niestety również dużo powielania tego, co już słyszeliśmy i usły-szymy nie raz.

Za każdym razem, gdy słucham nowego albumu, odnoszę wrażenie, że jego twórcy wypychają na początek najlepszy kawa-łek, jakby opóźniając katastrofę w postaci gniotów, która prędzej czy później musi nastąpić. Oczywiście działać ma to jak u Hitchcocka: najpierw wstrząs, a potem im dalej, tym lepiej. Jeśli jest jakieś „potem”, to dobrze, jeśli nie – wiadomo. Tak było w tym przypadku. Tak więc, Matt, zmień wytwór-nię i styl, bo stać cię na więcej.

recenzuje:Wojciech Szczerek

Tytuł: LettersAutor: Matt CardleWytwórnia: Syco Music/Sony Music/ColumbiaRok: 2011

Hitchcock bez trupa

39

Page 40: Kontrast 9/11

40

Page 41: Kontrast 9/11

41

Linda Parys

Fyzura i charakteryzacja : Hanna „Hanja” Zygmanowska

Page 42: Kontrast 9/11

42

Czesław Miłosz w wierszu Czarodziejska góra pisał w ten sposób: „Chen był podobno znakomitym poetą. Muszę to przyjąć na wiarę, bo pisał tylko po chińsku”. Przywołuję te słowa, aby wznieść na nich dwa pytania: czy w głębię tonów Dyckiego powinniśmy wyłącznie „uwierzyć”? Wszak są zapisane, jak poeta częstokroć powtarza - „po chachłacku”, mieszaniną polszczyzny z językiem ukraińskim, co z pewnością dokłada czytelnikowi kolejnych wyzwań. A może jednak łatwo jest wyłowić z doświadczenia lektury określone ele-menty, pozwalające nam rozpoznać w tej poezji rys znamienitości, podskórnego i nieusuwalnego zafrapowania? Ciekawości utrzymu-jącej się pomimo słów, których nie rozumiemy, obrazów, których sąsiedztwa i nawrotów nie jesteśmy w stanie przeniknąć, wreszcie mimo przeświadczenia, że być może jedyną niepodważalnością, jaką w tej poezji będziemy zdolni uchwycić, są po prostu nieregu-larne rytmy wydrukowanych przed nami wierszy.

Zwyciężmy pokusę potraktowania tego tomu jako wartkiej ga-wędy. Kolejne cykle wierszy nie wdzięczą się do czytelnika, aby zaprzeć mu dech barwnie snutymi wątkami i feerią szczegółów. Stanowią zamiast tego bezustanne, natrętne powroty do miejsc, nazwisk i zdarzeń zamkniętych w przeszłości, dziejach splatających geografię z biografią. Osobna dykcja poety, trwały idiom pisarski, służą przede wszystkim odtworzeniu jego indywidualnego prze-znaczenia, biegu wydarzeń, który skazał go na ojczyznę pogranicza i przebódł historią dwóch narodów przytulonych do siebie na ma-pie. Dycki szkicuje co prawda, w końcowym przypisie do cyklu wier-szy Gniazdo, tło historyczne, na którym rozgrywa się dramat jego rodziny, lecz konkluzja, do jakiej zmierza, dotyka przede wszystkim materii literatury. Oto jego ojciec, uległszy przymusowej poloniza-cji, pomimo że „stał się agresywnym polskim nacjonalistą”, nadal posługiwał się wspomnianą mieszanką polskiego i ukraińskiego. Ów językowy węzeł był także „pierwszym językiem” młodego Dyc-kiego, karmą, z której czerpał siły do zdobywania rzeczywistości poprzez nazywanie, porzucony koło 1977 r., gdy ten opuścił Wólkę Krawiecką i zamieszkał w Lubaczowie.

Na końcu tego przypisu, poeta odtwarza kilka słów z opuszczo-nego przez siebie adamowego języka: „żmenia, czyli garść; kubania, czyli kałuża, kiłakiczka, czyli jaśmin; kuteń, czyli żołądek”. Nie łudź-my się jednak i nie spodziewajmy pełni rozjaśnienia; wersy Dyckie-go co chwila nawracają do takiej rzeczywistości, której rozpozna-nie, poza werbalnym skosztowaniem, nie jest możliwe dla nikogo z zewnątrz, kogo los pozbawił satysfakcji z napsucia krwi historii. Nie jesteśmy jednak w naszej bezradności jako czytelnicy osamot-nieni. Sam autor Peregrynarza dzieli się wątpliwościami o przydat-ności poezji jako medium, które jest w stanie dostatecznie ożywić i uprawomocnić przeszłości, aby ta ostatnia odważyła się stanąć

Nowy tom Tkaczyszyna-Dyckiego, szczupły niczym menu obiecujące wytrawną ucztę, już od pierw-szych wierszy wpędza czytającego w konfuzję i speszenie. Wciągnięcie w świat i język tego poety dokonuje się niecierpliwie, gwałtownie, bez wstęp-nych negocjacji i okresów karencji. Zostajemy

wrzuceni w splot rożnych nieprzekładalności, spiętych co prawda klamrą rzymskich cyfr, lecz jest to porządek zwodniczy, mamiący obietnicą początku i końca, złudą opowieści, której sensem i sed-nem łatwo będzie się dzielić i łamać jej darami. Ilekroć otwieram Imię i  znamię na przypadkowej stronie, tym mocniej przekonuję

sam siebie, że wybierane przez Dyckiego słowa, najczęściej proste, potoczne, krzyżujące płynnie czułość z wulgarnością, wydają się z każdym wierszem coraz bardziej nieuchwytne, dystansujące, i to pomimo tego, że reakcja na ich wybrzmienie najczęściej zmierza do łagodnego uśmiechu. Nie jest to zatem mowa, w której – mimo pozorów – łatwo jest się zadomowić i umościć; słysząc ją, często-kroć mam ochotę czmychnąć, zwrócić się po pomoc do rozmów z autorem, szukać rozjaśnień, śladów, które mógł zostawić, aby nie zdezerterować w pierwszej (lub ostatniej) chwili przed zadaniem rozumienia.

Kolejne cykle wierszy nie wdzięczą się do

czytelnika, aby zaprzeć mu dech barwnie snutymi wątkami i feerią

szczegółów.

Łukasz Zatorski

Żmenia,czyli garść

Pomiędzy drzwiami a futryną? O przygodach krytyki,

krytyka i literatury

Page 43: Kontrast 9/11

43

w szranki z doświadczeniem codzienności i teraźniejszości: „(…) od lat bowiem dostrzegam / nadaremność poezji kiedy usiłuję sobie / przypomnieć coś więcej aniżeli imię dziadka / i coś więcej aniżeli imię mojej matki”. Poeta nie chce diagnozie o „nadaremności po-ezji” zawierzyć do końca; daje co prawda upust ironii, kiedy pisze o zachowywaniu imion w wierszu jako leku na przemijanie, lecz jest to zabieg, który raczej przechwytuje głosy sceptyków, przedrzeźnia i unieważnia je, aniżeli coś, co mogłoby być zgodne z – zaryzykujmy uogólnienie – tonem całego tomiku.

Warto docenić także polityczny wydźwięk tego, na co wskazują wiersze autora Dziejów rodzin polskich. Spustoszenie po akcji Wisła z 1947 r. skończyło się dla Dyckich „rozproszeniem, zniszczeniem i wynarodowieniem”. Do 15. roku życia ukrywano przed poetą fakt, że wszyscy członkowie jego rodziny (po kądzieli) działali w Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), banderowskiej formacji zbrojnej, w związ-ku z czym na jego matce ciążyło odium „córki rezuna”. Wszystkie

te zdarzenia i fatalności odbijają się wytrwale w kolejnych wersach, przywołujących obraz jednostki wrzuconej w nieprzyjazną i duszną „rodzinną wioskę”. Fascynujące jest to, w jaki sposób Dycki odmalo-wuje własną drogę do polskości, scalającej więzi owej „wioski”, a więc jego nowy dom. Poeta zbliża się do niej od różnych stron, bada ją, opukuje zarówno przez asymilację, wspólny język (Krasicki, Konop-nicka, Witkacy), jak i życie na marginesie, w braterstwie gejów, tajem-niczych miejsc, a także zakazanej rozkoszy. Opłaca się spojrzeć na tę opowieść o wysiłku włączania do wspólnoty i nadpisywania historii bez uprzedzeń wynikających z aktualnych ideowych polaryzacji.

By podsumować apelem: czerpmy z tych słów pełnymi żme-niami, ćwiczmy pamięć i uczmy się zapisywać rzeczywistość, aby w potrzebnych chwilach móc odnaleźć i zrozumieć własne istnienie w gąszczu innych, dziwnych losów. Niechaj imię tej poezji i znamię po jej lekturze nigdy nie przestaną nas kręcić; „poezja bowiem do-maga się (niczym modlitwa / za zmarłych) wciąż nowych imion”.

Śmierć krytyka jest dość starą już książką, która nie ma jed-nak w Polsce szerokiego grona odbiorców. Jednak sam tytuł i podejmowana problematyka skusiły nas do lektury i rozmowy. Efekt poniżej, warto jednak, przed przeczyta-niem naszej rozmowy zapoznać się choć ze skrótem fabu-ły. Akcja rozgrywa się w niemieckim środowisku literatów

i krytyków. Ehrl-Konig jest niezwykle popularnym krytykiem, który prowadzi program w telewizji. Publicznie wydaje autorytarne i rzadko uzasadnione literacką wartością wyroki na książki, których wykona-nia chętnie podejmują się czytelnicy. W którymś z programów poniża i niszczy jedno z ważniejszych dokonań pisarza Hansa Lacha. Ten zroz-paczony i targany emocjami pojawia się na przyjęciu, jakie cyklicznie wydaje krytyk. Po awanturze Hans Lach zostaje wyrzucony z przyję-cia, a Ehrl-Konig udaje się na przechadzkę, podczas której znika zo-stawiając jedynie sweter i plamy krwi na śniegu. Wniosek z wydarzeń jest jednoznaczny – pisarz zabił krytyka za negatywną opinię. Hans Lach trafia do więzienia, w którym milczy nie przyznając się do winy, ale i nie próbując się bronić. W jego imieniu występuje przyjaciel i są-siad – historyk i badacz metafizyki – który rozpoczyna śledztwo. Jego dociekania prowadzą czytelnika nie tylko do rozwikłania kryminalnej zagadki, ale i w arkana świata literackiego i krytycznego, który okazu-je się niezwykle gęstą siecią lepkich i mrocznych powiązań.

Joanna Figarska: Powiem Ci Asiu, że gdy sięgałam po tę książ-kę, oczekiwałam od niej znacznie więcej. Co to znaczy? Już sam ty-tuł był tak prowokujący, taki kontrowersyjny i myślałam, że sama treść będzie kolejnym rozległym polem do dyskusji. A tu... nie chcę zaczynać rozmowy od przedstawienia od razu mojego zdania, ale nie mogę powstrzymać się przed uzewnętrznieniem mojego roz-czarowania...

Joanna Winsyk: Skusiła Cię książka po okładce, a raczej po tytu-le. Mnie, muszę przyznać, jakoś tytuł bardzo nie kusił, jednak byłam ciekawa, co znajdę w środku. Co znalazłam? Może moje oczekiwa-nia wobec tej książki były mniejsze niż Twoje, ale ta lektura mnie nie rozczarowała. Przecież pierwiastek krytyczny był tam wyraź-nie obecny, problem budowania wartości literatury przez jeden program i jedną osobę. Pośrednio jest tam obecne pytanie o sens i podstawy autorytetu w krytyce literackiej. A Ty jak się na to zapa-trujesz? Czego się spodziewałaś po tej książce? Czego szukałaś?

J.F.: Spodziewałam się konkretniejszej treści, wyraźnych tez, ar-gumentów ubranych w ciekawą fabułę. Nie mówię, że była to tra-giczna lektura, aczkolwiek miałam nadzieję, że sama w sobie po-budzi we mnie - młodym krytyku, miłośniku literatury, konkretne pytania i refleksje. Masz rację, bardzo ciekawe jest poruszone za-gadnienie autorytarnego podejścia do krytyki. Warto się nad nim

Joanna Figarska &Joanna Winsyk

Pomiędzy drzwiami a futryną? O przygodach krytyki,

krytyka i literatury

Page 44: Kontrast 9/11

44

chwilę zatrzymać... nie uważasz, że ten problem jest u nas nieobec-ny? Krytyka jest teraz jakaś taka rozmazana. Brakuje w niej „prze-wodniego” głosu. Może to i lepiej? Wachlarz wprawdzie nie jest konkretny i zwarty, ale dzięki temu można starać się postawić swą krytyczną nogę między drzwiami a framugą.

J.W.: Jestem z natury zwolenniczką mnogości i polifonii głosów, więc sytuacja, w której nie ma jednego autorytetu, a w jego miejsce obecnych jest wiele głosów uważam za wręcz idealną. Inną sprawą jest jakość tych głosów, która mnie nie przekonuje. Ehrl-Konig, kry-tyk, którego śmierć, a raczej zawikłane i sugerujące śmierć zniknię-cie jest punktem rozpoczynającym główną oś fabuły, jest niezwykle wyrazisty, silny i swoimi opiniami wyznaczył rytm niemieckiej lite-raturze. Jego autorytarna pozycja wynikała z siły jego opinii, którą był w stanie zmiażdżyć nawet dobre książki. Inną kwestią jest szcze-rość jego wyroków i ich funkcja w zakłamanym literackim świecie.

J.F.: Też zwróciłam na to uwagę....J.W.: Wrócę jednak do głównego wątku mojej wypowiedzi, róż-

nicy pomiędzy głosem krytycznym z powieści a naszym lokalnym. Może przypominać to będzie, chyba już przysłowiowe, polskie na-rzekanie, ale mam wrażenie, że u nas jest dość mdło, a wiele opinii, szczególnie w tym wysokoartystycznym świecie literackim, wygła-szanych jest „po koleżeńsku”, a zamiast szczerości i dyskusji mamy grzecznościowe uprzejmości, bo tak wypada.

J.F.: Trudno mi się z Tobą nie zgodzić, chociaż wierzę i wiem, że są też tacy krytycy, którzy pomijają to „bo tak wypada”. Pytanie tylko, gdzie tak naprawdę jest ich miejsce? Z drugiej strony coraz częściej spotyka się krytyków tak pewnych siebie, że aż chce się ich omijać z daleka.

J.W.: To racja...J.F.: Co do samej książki, to przykład Ehrla-Koniga jest według

mnie bardzo mocno przerysowany, chociaż strach się przyznać, że owe jaskrawości są widoczne na naszym podwórku. Pytanie tylko, jakim być krytykiem? Cichym, stojącym gdzieś z boku, stanowczo dziękującym za „koleżeńskie opinie”, czy właśnie rozwydrzonym, przejaskrawionym typem, który trzyma w garści nie tylko krytycz-ny, ale także literacki świat?

J.W.: Sama jestem zwolenniczką silnego, niezależnego głosu, może trochę autorytarnego, ale szczerego w swoich opiniach. Dziś może jego realizacją w znacznym stopniu jest dorobek Anny Kału-ży. Co o niej sądzisz? Szczególnie przypatrz się jej w kontekście po-wieściowego krytyka. Czy Twoim zdaniem taka sytuacja jak w książ-ce – autorytarne zmiatanie z powierzchni ziemi pewnych pozycji – jest w Polsce możliwa? Wydaje mi się, że u nas raczej się okrywa milczeniem niepasujące pozycje i brak wyrazistego głosu negatyw-nego, którym kiedyś był choćby Karol Irzykowski.

J.F.: I to jest być może najmocniejsza strona tej powieści – gło-śna dyskusja o pasujących i niepasujących lekturach. Ta autorytarna krytyka ma też więc swoje plusy, a krytyk jest nie tylko niszowym zawodem, ale realnie kształtującą rzeczywistość pracą. Trochę uto-pijna wizja nam się kreuje w świecie przedstawionym: krytyk mówi, lud słucha i co najważniejsze – czyta. Coś wspaniałego! Niestety chyba mało realnego nie tylko u nas, ale ogólnie w świecie kultury.

Co do Anny Kałuży, to rzeczywiście jej dorobek jest imponują-cy, pisze w bardzo ciekawy sposób, ale chyba daleko jej do pozy-cji, w jakiej występuje Erhl-Konig. Niestety, nie tylko jej.... Nie jest to oczywiście zarzut, bo moim zdaniem, rytm dzisiejszej polskiej krytyki jest dawno wyznaczony, a brak silnych bodźców narodowo-

-historycznych nie skłania tego środowiska do stawiania kontrower-syjnych tez, ostrej dyskusji o wartość dzisiejszych publikacji. Inna krytyczka, Joanna Orska, twierdzi, że w dzisiejszej humanistyce nie ma o co współzawodniczyć. Co więcej, uważa to za sytuację bardzo uprzywilejowaną. Mnie jednak brakuję odrobiny buntu...

J.W.: A ja bym się z Orską zgodziła. Bo rywalizacja niszczy i do-prowadza do selekcji na prawach pierwotnych. Dla mnie proble-mem nie jest brak rywalizacji, ale fakt, że nie ma głosu, który dą-żyłby do porozumienia z odbiorcą, chciałby podjąć z nim dyskusję. Może jednak problem leży nie w samych krytykach, ale w medium, nie sądzisz?

J.F.: Przecież odrobina rywalizacji jeszcze nikomu nie zaszkodzi-ła! Z drugiej strony masz rację. Brakuje solidnego medium, mogące-go być pewną platformą do dyskusji, ale czy dzisiaj takowe miejsce jest w ogóle możliwe do stworzenia? Niepokoi mnie też pewna re-gionalizacja krytyki. Każdy sobie rzepkę skrobie, a to raczej nie scala tej niszy. Chyba że ktoś wyda książkę z wielkim rozmachem i roz-

głosem, to wtedy rzeczywiście kilku krytyków ukrytych w swoich miastach wypowiada się na jej temat. Odrobinka rywalizacji...ach!

J.W.: Regionalizacja jest jak najlepszym zjawiskiem. Przecież im więcej głosów tym ciekawiej, szczególnie, jeśli cechuje je jeszcze indywidualizm. Problem nie jest chyba brak centrali, a brak agory, forum, na którym toczyłaby się dyskusja.

J.F.: Asiu, źle mnie zrozumiałaś. Mnie chodziło tylko o to, że faj-nie byłoby, gdyby istniało miejsce, w którym te głosy regionalne mogłyby być. Też uważam, że im więcej tym lepiej, ale trochę w tej materii panuje chaos.

J.W.: Ja bym nazwała go bogactwem. Ale, ale... zaszłyśmy bar-dzo daleko od książki, obszar współczesnej krytyki może być nawet dość ciekawy, ale ja bym wróciła do samej powieści.

J.F.: Co Cię w niej zaciekawiło?J.W.: Zaintrygowało mnie w niej milczenie. W zasadzie sam Ehrl-

-Konig niewiele mówi, bo go nie ma, to banał i paradoks zarazem. Hans Lach, oskarżony o zamordowanie krytyka zamyka się w mil-

Ehrl-Konig, krytyk, którego śmierć, a raczej zawikłane i sugerujące śmierć zniknięcie jest

punktem rozpoczynającym główną oś fabuły, jest niezwy-kle wyrazisty, silny i swoimi

opiniami wyznaczył rytm niemieckiej literaturze.

Page 45: Kontrast 9/11

45

czeniu. Co o nim sądzisz? Dla mnie ukazuje się ono jako swoiste do-pełnienie hałasu, który panuje w tej książce wokół wymienionych, aczkolwiek pogrążonych w ciszy postaci.

J.F.: Masz rację, chociaż ja bym to powiedziała wprost. Dla mnie nie ma tam milczenia.. Przecież mimo że Erhl-Konig nic nie mówi, bo go nie ma, to we wspomnieniach i przytaczanych sytuacjach z jego udziałem, ciągle go słychać! Ba! Krzyczy, robiąc wokół siebie medial-ny szum! I tutaj jest kontrast między nim a autorem – cichym, opa-nowanym, irytująco milczącym. Gdyby Lach się nie przejmował kry-tyką, to jego milczenie byłoby dla mnie najlepszym komentarzem, ale niestety tak nie jest. Z historii pokazywanej wynika, że bardzo przejmował się tym, co powie znany krytyk. Może wpływ na to miał także fakt, że kiedyś panowie bardzo się lubili? Milczenie nie jest dla mnie wyznacznikiem jakiejkolwiek znaczącej treści ani silnym bodź-cem do zastanowienia się nad konstrukcją powieści.

J.W.: O... a tu mnie zaskoczyłaś, bo dla mnie milczenie, zdanie się przez Lacha na opisanie swoich racji, a nie wypowiedzenie ich, cisza, jaka panuje w tej książce jest bardzo silnym akcentem, taką antyau-torytarną manifestacją kojarzącą mi się z ideą redukcji i odkłamania popularną w Polskiej sztuce w późnych latach 70. i 80. (a obecną nie-mal w każdym kraju socjalistcznym), gdzie utwory tworzone były tak, by swoiście „milczały”, czyli była w nich jak najmniejsza prze-strzeń, w którą władze mogły wpisać treści niechciane. Milczenie byłoby więc protestem, ale i odkłamywaniem. Tak dla mnie wygląda to w tej pozycji. Nadal Cię to nie przekonuje?

J.F.: Nie. Wcale nie uważam, że milczenie autora ma jakiekolwiek znaczenie! I o wiele bardziej interesująca jest dla mnie postać narra-tora. To jest ciekawe....według mnie został on wykorzystany!

J.W.: Hmmm... muszę przyznać, że zaskakuje mnie Twoje ignoro-wanie milczenia. Dla mnie Hans Lach i jego milczenie były oznakami protestu przeciw zakłamaniu i autorytarności opinii krytyki. Dobrze, można to pominąć. Intryguje mnie to „wykorzystanie”. Co przez to rozumiesz?

J.F.: A dlaczego narrator jest wykorzystywany? Bo nie da się go jednorako scharakteryzować. Z jednej strony jest autorem kilku ksią-żek, ale o tak wąskim zakresie tematycznym, że „nie dają” się one do publicznej dyskusji. Zna jednak to środowisko. Z drugiej natomiast jest sąsiadem (kolegą) aresztowanego krytyka. Przez całą powieść próbuje mu pomóc, jako jedyny wierząc, że Lach jest niewinny, ale co się z nim dzieje na końcu? Znika? Czy wobec tego, jego rola była niepotrzebna? albo inaczej: czym była? Bo dla mnie jedynie narzę-dziem do pokazania „drugiej strony medalu”. Ale co z tego?

J.W.: Nadal nie przekonuje mnie „wykorzystanie”. Owszem nar-rator był figurą, ale za to chyba najbardziej barwną, najciekawszą, tajemniczą i wolną od trywialnych przepychanek świata krytyki. Był na uboczu i stamtąd obserwował cały ten kocioł (motłoch?) literac-ko-artystyczo-krytyczny. Nigdy bym nie interpretowała tej postawy

w kontekście wykorzystania, a raczej wolności i metafizyki, co łączy-łabym właśnie z końcowym zniknięciem. Zwróć uwagę jak i czym się zajmował.

J.F.: Jakoś mnie nie przekonuję to, co mówisz... Jego rola może i byłaby znacząca. Ba! Może nawet najważniejsza, gdyby tak nagle nie zniknął. Poczułam się tym – jako czytelnik – dotknięta jego na-głym brakiem. To z jego perspektywy (przede wszystkim) pozna-jemy historię głównego bohatera i charyzmatycznego (aż do bólu) krytyka. To, że zajmował się taką tematyką, nie zdejmuje z niego pewnych cech np. zaangażowania w sprawę Lacha, a co za tym idzie wsiąknięcie w świat, w którym i którym on żył. Brak jego oso-by w ostatniej części jest dla mnie dowodem na wykorzystanie go do... Właśnie, do czego? Nie widzę w jego postawie ani wolności, ani metafizyki – może istniałyby, gdyby nie został na końcu pominięty.

J.W.: Dla mnie właśnie ta nieobecność w finale jest swoistym zna-kiem wolności, co już wspominałam. Swoją drogą to bardzo cieka-we, że mamy tak odmienne zdania co do interpretacji szczegółów, a zgadzamy się w ogólnej wymowie tekstu. Zazwyczaj to końcowa interpretacja jest różniąca. Jak myślisz, o czym to świadczy? Przy-czyn tego upatrywałabym w specyfice książki, jakiejś jej otwartości na wielu poziomach, co uznałabym za atut, a Ty co o tym sądzisz?

J.F.: Powiem Ci, że ja także jestem zaskoczona różnicami w po-dejściu do pewnych kwestii. Wydawało mi się, że będziemy zgod-ne (na to wskazywały pierwsze rozmowy przeprowadzone jeszcze w kuluarach). I tutaj muszę się z Tobą zgodzić - różnorodność na-szego spojrzenia i całkowicie odmienne postawy interpretacyjne świadczą o wielopoziomowości tej książki. Któż by przypuszczał że tak będzie! Zaczęła być ona dla mnie dziełem intrygującym i nie tak płytkim i krzykliwym. Kto wie? Może przeczytam ją jeszcze raz...?

J.W.: Cieszę się, że w ostatniej kwestii się zgadzamy. Nasze re-fleksje końcowe świadczą natomiast o tym, że tekst literacki pozo-stawiony „sam sobie”, jedynie przeczytany, a nie poddany dyskusji, jakoś obumiera lub traci na swej wielowymiarowości, Dla mnie to niesamowite, że lektura książki okazuje się po raz kolejny zjawi-skiem, do którego nie wystarczą tylko oczy, ale potrzebny jest dru-gi człowiek. Czyżby bez rozmowy nie było czytania i zrozumienia? Czyżby Śmierć krytyka udowadnia nam, że literatura jest zjawiskiem społecznym i potrzebuje komentarza, czyli właśnie krytyki?

J.F.: Nasza rozmowa potwierdza, że tak! Jak widać, warto poroz-mawiać nawet o dziele, które początkowo wydaje się nudne i jedno-znaczne. Ożywiłyśmy tę książkę! Nie ma co! Bez zbędnego nadinter-pretowania, poprzez różnice wyłuskałyśmy z niej ciekawą historię. Interesujące doświadczenie pokazujące, jak ważna oprócz samego czytania jest dyskusja na temat konkretnego dzieła. Już nie mogę doczekać się kolejnych rozmów...

Page 46: Kontrast 9/11

46

Siedzę w pokoju szarym od dymu ulatującego z kozy, że-liwnego piecyka mającego mi pomóc przetrwać tę nadcho-dzącą zimę. Wszystko dlate-go, że nie w porę otworzyłam

małe drzwiczki, aby sprawdzić, co też tam w środku się dzieje („no bo pewnie to grono chochlików skacze i skwierczy”). Ciekawość i niecierpliwa natura przeważyły nad roz-sądkiem. Zresztą, już nie raz wyrządziłam sobie krzywdę z powodu swojej nieroz-tropności. A ta podobno jest jedną z cnót najwyższych, zatem jedyne, co mi pozosta-je, to ćwiczyć swoją rozedrganą osobniczą kondycję.

Przede wszystkim należy uważać na przedmioty delikatne, takie, które łatwo ulegają zniszczeniu podczas transportowa-nia ich w niezabezpieczonej plastikowej torbie. Poza tym nie należy wkładać dłoni zbyt głęboko do piekarnika. Nie można się też zbyt spieszyć, bo doprowadza to do sza-łu niewprawione kończyny, przewracające wszystko, co im stanie na drodze. Należy zachować spokój i robić swoje.

Tymczasem, uspokojona po szklance martini (trochę kłamię, bo jeszcze nie wypi-łam) zastanawiam się wciąż o czym będzie ten tekst. Ostatnimi czasy towarzyszył mi super-flow, prowadzący mnie (oraz korektę) do zguby z powodu nadmiaru znaków. A te-raz nic. Towarzyszy mi niemoc, powodująca nerwowość prowadzącą do destrukcji. Nie chce mi się niczego wyrażać w nadmiarze, ani niczego nie wyrażać w minimalistycz-nym frenetyzmie. Bo o czym tu pisać, skoro marzną stopy, skóra na twarzy jest niewy-starczająco nawilżona, usta pierzchną, wło-sy się elektryzują, malarstwo umiera, sztu-ka jest niepotrzebna, panuje kryzys, ludzie się rozwodzą, a w Tajlandii jest powódź. To chyba mówi samo za siebie – szum, szarość, szumi szarość. Może bym napisała o trwa-jących we Wrocławiu wystawach? Albo o nachodzącej mnie nieustannie senności? O migrenach? O swetrach z lumpeksów? O drewnianych antykach? Czerwonym fo-telu? Mojej tęsknocie? Szaleństwie obser-

wowania wszystkich dookoła tak, jakby pochodzili z kosmosu? Ale chyba właśnie będzie trochę o niej, o tęsknocie. Przecha-dzającej się w grafitowych jak dym wełnia-nych sukienkach, prujących się pod wpły-wem każdego, najmniejszego ruchu. I to nie melancholia, tylko tęsknota właśnie. I wcale nie jesienna, a zupełnie permanentna, prze-rywana okresami bezruchu (czyt. migrena, kac, zdezorientowanie społeczne). Zanie-dbana, bo zakończyłam dość niedawno walkę z sentymentami, a, jak wiadomo, one i ona to bardzo dobra kompania.

Tymczasem wydaje się, że tęsknota oży-wia trwanie teraz i tutaj, nadając każdej rze-czy znamiona niesamowitości. Chciałoby się rzec – nieroztropnie wdziera się przez ka-nały międzywymiarowe, aby uświadamiać nam co chwilę naszą nieznośną przemijal-ność. Jednocześnie uprawomocnia istnie-nie. Każde miejsce coś przypomina, każdy zapach niesie ze sobą wspomnienia chwil, które uleciały. Macie tak czasami? To tro-chę denerwujące, czyż nie? Czyż to nie jest pretensjonalne, takie wspominki? Siadanie i ględzenie. Stanie i gadanie o dawnych cza-sach. Spotykanie się po to, aby powspomi-nać stare dobre czasy. „Kiedyś to były czasy! Ach!” Dobre czasy. Kiedyś. Były. Nieustanna tęsknota za czymś – dokładnie nie wiadomo za czym, ale jest! Upierdliwa i nieznośna, a jednocześnie uzależniająca. Bez niej nie byłoby historii.

Olga Tokarczuk szukała recepty na tę-sknotę, ale przed nią nie ma ucieczki, jest czymś obecnym, tak po prostu.

„Jak wygląda świat, kiedy życie staje się tęsknotą? Wygląda papierowo, kruszy się w palcach, rozpada. Każdy ruch przygląda się sobie, każda myśl przygląda się sobie, każde uczucie zaczyna się i nie kończy, i w końcu sam przedmiot tęsknoty robi się papierowy i nierzeczywisty. Tylko tęsknienie jest prawdziwe, uzależnia. Być tam, gdzie się nie jest, mieć to, czego się nie posiada, doty-kać kogoś, kto nie istnieje. Ten stan ma natu-rę falującą i sprzeczną w sobie. Jest kwinte-sencją życia i jest przeciwko życiu. Przenika przez skórę do mięśni i kości, które zaczyna-

ją odtąd istnieć boleśnie. Nie boleć. Istnieć boleśnie – to znaczy, że podstawą ich istnie-nia był ból. Toteż nie ma od takiej tęsknoty ucieczki. Trzeba by było uciec poza własne ciało, a nawet poza siebie. Upijać się? Spać całe tygodnie? Zapamiętywać się w aktyw-ności aż do amoku? Modlić się nieustannie?”

Być może niektórzy w modlitwie znajdu-ją ucieczkę przed tęsknotą, ale może lepiej się upijać, zapominając o iskierkach przypo-minających ognisko, przy którym mogłam siedzieć godzinami wpatrzona we frywolną grę ogników. Jedną szklanką zwietrzałego martini trudno się upić, więc będę obsta-wać przy dobroczynnych właściwościach tęsknienia. Pewnie to nieroztropne, ale destrukcja przedmiotów i drobnych frag-mentów własnego ciała są potrzebne, aby różnica między tym, co było a tym, co jest, była namacalna, dotykalna jak prześcieradła z mchu – miękkie, ale wilgotne, może nieco zbyt szorstkie, a jednak pociągające.

Co się dzieje z teraz, co się słyszy i czego się dotyka, tego się doświadcza najmocniej. To chyba najfajniejsze. Kiedy o nim piszę (o Teraz), ono już przemknęło. Boli mnie gło-wa i czekam aż przestanie, tęskniąc za tym czasem, kiedy nie bolała, tylko sobie była, zupełnie nieobecna w mojej świadomości. Moja głowa. Teraz uświadamiam sobie jej istnienie na szczycie mojej osoby. Sygnalizu-je, że coś jest nie tak, bo nie chce mi służyć za worek pełen pomysłów. Ból zamknął otwór, przez który można było swobodnie wycią-gać kostki z pomysłami. Ból odwraca uwagę od wszystkiego, od tego, co teraz i co było, a tymczasem tyle się staje na moich oczach, co już się nie powtórzy. Cienie i światła prze-suwające się po suficie, Bon Iver na zmianę z Active Child na głośnikach, rozgrzane dło-nie i duży kubek herbaty z miodem oraz Tęsknota przyczajona za kozą, gotowa, aby wskoczyć na miejsce obok mnie, włożyć pal-ce między spinki we włosach i owinąć mnie pełznącą za nią wełną.

Magdalena Zięba

Nieroztropne impresje. Prześcieradła z mchu

Page 47: Kontrast 9/11

47

Szymon Makuch

Kiedy w Polsce coś się dzieje, to zapewne ma to bezpośredni związek z jakimś samolotem. Zaprzyjaźniona Turczynka stwierdziła nawet kiedyś, słu-chając, czym żyje nasz kraj,

że mamy obsesję spadających samolotów i teorii spiskowych. W ostatnim czasie poja-wiły się cudownie (podkreślmy słowo „cu-downie”) uratowany Boeing. Nowy bohater narodowy, pan Wrona z Żywca, zapewnił sobie zainteresowanie mediów może nawet na kilka tygodni.

Jak to zwykle bywa w płynącej mlekiem i miodem Rzeczypospolitej, pojawiły się teorie, że samolot uratowany został przez wstawiennictwo Jana Pawła II, którego re-likwie posiadał przy sobie jeden z lecących księży. Czyli jednak to nie pilot miał umiejęt-ności, to obserwujący z Nieba polski papież namówił Stwórcę, aby jednak nie zabierał jeszcze pasażerów, tylko trochę ich nastra-szył, a na koniec powiedział: „Prima Aprilis! Jednak pożyjecie jeszcze parę lat”. Dopraw-dy czarny ten Jego humor. No, ale zrozum-cie, niewierni, gdyby samolot po prostu wy-lądował bez żadnej awarii, to nikt nie powie, że to wola boża, lecz po prostu zwyczajne zdarzenie. Jeżeli jednak pojawi się problem, który następnie zostanie rozwiązany, to mu-siała tu zaistnieć boska interwencja.

Dzięki wierze świat staje się prosty – gdy dzieje się coś dobrego, to mamy do czynie-nia z łaską bożą, natomiast kiedy coś złego, to… No właśnie, co? Sztampowe „Niezbada-ne są wyroki boskie”, „Widocznie tak miało się stać”. Nikt przecież nie powie, że Smo-leńsk był karą Najwyższego dla grzeszni-ków, w końcu na pokładzie byli biskupi i eli-ty polityczne. Ale wiadomo, lepiej za dużo nie pytać, gdyż nadmiar ciekawości ociera się o bluźnierstwo, a za to mogą nas spotkać czeluście piekielne.

Życie osób niewierzących w boskie in-gerencje w świat musi być zatem strasznie banalne i dziwaczne. Taki heretyk (bo jak inaczej nazwać człowieka niewierzącego w jedyny słuszny porządek świata?) wycho-dzi z założenia, że jest kowalem swojego

losu. Unika najczęściej wiary w przeznacze-nie i uznaje, że każde zdarzenie w jego ży-ciu to konsekwencja działań własnych lub czynności innych osób. Co z wypadkami? Po prostu zdarzają się, awarie w różnego rodza-ju sprzętach bowiem występowały zawsze i pewnie zawsze występować będą. Drogo-we karambole? Zwykle powodują je ludzie i to z powodu własnych błędów. Krótko mó-wiąc, winni są co najwyżej ludzie, a nie jakaś wisząca w chmurach nadistota, bawiąca się nimi niczym kolonią mrówek – dając jedne-mu kopniaka, innego wpychając pod jadący autobus, a kolejnemu gasząc silnik dokład-nie na środku przejazdu kolejowego przed rozpędzonym pociągiem.

Nie, nie mam nic przeciwko ludziom wie-rzącym, ale irytujące jest niekonsekwentne wybieranie faktów, które często promuje się w doktrynie kościelnej. Wszędzie chcą widzieć kontakt z Bogiem i jego interwen-cje w zło tego świata. Jeden samolot wy-lądował – to na pewno jego dzieło, musiał uratować swoich chrześcijan. Ale o tych gi-nących w każdy weekend na drogach, to już chyba zapomina, a przecież też mają różne relikwie lub co najmniej obrazek świętego Krzysztofa nad fotelem kierowcy. Wówczas zastosowanie znajduje bardzo ciekawa stra-tegia komunikacyjna, zwłaszcza podczas pogrzebowych kazań. Jeżeli w wypadku zginą dwie osoby, a dwie przeżyją, to moż-na, a nawet należy, stwierdzić, że ci ostatni zostali w cudowny sposób uratowani. Wy-godne, nieprawdaż?

Swoją drogą ten biedny Stwórca musi łapać się za głowę, słysząc, jak na każdym kroku używa się Jego imienia do wszyst-kich możliwych celów, łącznie z polityką. I łącznie z wszelkimi wypadkami lub cu-downie ocalonymi samolotami. Na Jego miejscu wolałbym siedzieć na chmurce i najlepiej chować się przed tymi ludźmi, aby mieć święty spokój. Można by ewen-tualnie drugi raz zesłać jakiegoś posłańca z paroma informacjami, ale zapewne bie-dak nie miałby szans w starciu z bogo-bojnymi Polakami, którzy uznaliby, że to heretyk i trzeba go spalić na stosie albo

(w sposób bardziej ucywilizowany) za-mknąć w szpitalu psychiatrycznym.

Krótko mówiąc, statystyczny Polak w potrzebie się modli, a na co dzień wy-chodzi z założenia, że nie ma się co zbytnio przejmować, bo w razie czego może przed śmiercią uda się szybko wyspowiadać albo po krótkim pobycie w Czyśćcu uzyskać upragnione Niebo. Przypomina się stary dowcip, w którym facet wylatuje z setne-go piętra budynku i w drodze szybko za-czyna się modlić i błagać Boga, aby ten go ocalił, to wtedy zacznie chodzić regularnie do kościoła, modlić się, dawać na ofiarę, przestanie zdradzać żonę, bić dzieci i ubli-żać bliźnim. Udaje się – mężczyzna upada, ale jakimś dziwnym trafem pozostaje przy życiu. Otrzepując swoje ubranie z kurzu, stwierdza wówczas: „Ech, jakież to czło-wiek w stresie bzdury plecie”.

Miejmy nadzieję, że plecenia bzdur w tym naszym wspaniałym narodzie będzie jak najmniej, choć jak na razie trudno się tego spodziewać.

Jak trwoga, to do Boga

Page 48: Kontrast 9/11

48

Piszę ten felieton, ale tak na-prawdę jedyne, o czym myślę, to replika Marcina Pluskoty na moją polemikę z jego tekstem. Jeśli dobrze rozumiem pra-widła rządzące rozmieszcze-

niem tekstów w „Kontraście”, znajduje się ona – replika, nie polemika – na następnej stronie. Ponieważ jednak prawidła rządzą-ce czasoprzestrzenią są nieubłagane i nie mogę ustosunkować się do tekstu, którego jeszcze nie czytałem (i nie przeczytam aż do premiery miesięcznika), muszę wypełnić swój felieton czymś innym. Z góry jednak uprzedzam, że robię to tylko celem zapcha-nia wolnej przestrzeni i przez to utrzymania swojej rubryki w „Kontraście”. Tekst poniżej powstanie spontanicznie i prawdopodob-nie nie będzie miał wiele sensu. Wszystkie siły zamierzam zachować na dalszą polemi-kę z kolegą Marcinem.

Skoro już wszystkich zniechęciłem i nikt mnie nie czyta, mogę przejść do rzeczy. Ostatnio obejrzałem zwiastun nowej, fan-tastycznej i oczywiście kasowej polskiej komedii, czyli Wyjazdu integracyjnego. Film ten, który nazywam fantastycznym oczywiście z przekąsem, będzie pewnie kolejnym kamieniem milowym w poszuki-waniach najbardziej kiczowatej, tandetnej i nędznej formy wyrazu, na jaką stać pol-ską kinematografię. Zwiastun tego filmu to już w ogóle przysłowiowe dno i metr mułu, a porównanie go do czegokolwiek innego stanowiłoby niewybaczalną obra-zę dla tego czegoś. Dlatego w ramach an-tidotum na bezguście odpaliłem sobie na-tychmiast zwiastun filmu Avengers. Też nie jest szczególnie dobry, ale przynajmniej stanowi echo złotej ery amerykańskich zwiastunów filmowych, która miała miej-sce na przełomie tysiącleci, tak mniej wię-cej od Parku Jurajskiego po... bo ja wiem? Ostatnim znakomitym zwiastunem, jaki widziałem, była zapowiedź Piny 3D, ale to przecież film niemiecki i to w dodatku re-latywnie świeży. Może ta złota era się jesz-cze nie skończyła? Nie wiem, ale nie o tym chciałem pisać.

Avengers. Film, który rozbudza oczekiwa-nia i nadzieje wielu widzów na całym świe-cie. O części tych oczekiwań pisałem niecałe dwa lata temu w ramach recenzji Iron Mana 2, pośrednio nawiązał do nich też Paweł Mi-zgalewicz przed paroma miesiącami w re-cenzji Thora (obie oczywiście ukazały się na łamach „Kontrastu”). Za kamerą stanął Joss Whedon, człowiek przez wielu uważany za wizjonera popkultury, twórca takich seriali, jak Buffy – postrach wampirów czy Firefly, sce-narzysta Toy Story, czy czwartego Obcego. W obsadzie – ludzie, którzy w ekranizacjach komiksów Marvela zdążyli się już zaprezen-tować i zasadniczo spotkali się z ciepłym przyjęciem. Robert Downey Jr. i Samuel L. Jackson odpowiednio w rolach Iron Mana i Nicka Fury’ego okazali się być strzałem w dziesiątkę, Chris Hemsworth w roli Tho-ra może nie zachwyca, ale jest poprawny, poza tym równolegle z nim wprowadzony został Tom Hiddleston jako Loki. Jeremy Renner jako Hawkeye i Scarlett Johannson jako Czarna Wdowa niezmiennie elektryzu-ją fanów. Chris Evans w roli Kapitana Ame-ryki trochę zawodzi, ale problemem w jego przypadku jest brak pomysłu na postać (przy innych bohaterach jego ciapowatość będzie zapewne mniej widoczna). Najwięk-szy niepokój wywołuje w moim przypadku zamiana aktora grającego Bruce’a Bannera – Mark Ruffalo jest być może zręczny i utalen-towany, ale daleko mu do Edwarda Nortona. Pozostaje mieć nadzieję, że szybko zamieni się on w zielone monstrum i problem znik-nie. A w edycji DVD – jeśli film okaże się do-bry i zarobi swoje – być może podmienią go z powrotem na Nortona..., takie mam ciche marzenie. Wszak w przypadku Gwiezdnych wojen wstawianie nowych aktorów było już praktykowane, przez co na ekranie po-jawiają się czasem zupełnie nowe miejsca i postacie.

Sam pomysł zebrania ekipy superboha-terów w jednym komiksie, a potem w jed-nym filmie, może być albo wielkim niepo-rozumieniem, albo ogromnym sukcesem. Co jest najbardziej istotne to to, czy Whedo-nowi i aktorom uda się ukazać feerię arche-

typów stojącą za tymi postaciami. Norton w miarę dobrze pokazał klasyczny dylemat cienia w Hulku, hollywoodzkiej wariacji na temat historii doktora Jekylla i pana Hyde’a. Iron Man, który sam w sobie jest trawestacją koncepcji Batmana, w ciekawy sposób prze-projektował koncepcję postmodernistycz-nego rycerza w lśniącej zbroi. Thor i Loki uwikłani są w tragedię iście szekspirowską i ich relacje będą kontynuowane w Aven-gers. Czarna Wdowa to wypisz wymaluj femme fatale. Hawkeye ma być cynikiem i wulkanem ironii z mroczną przeszłością. O Kapitanie Ameryce nic nie powiem, bo mi się nie chce. W każdym razie, jeśli Whedon da radę wykorzystać, czy też wyzyskać, tę różnorodność, może być wtedy ciekawie.

Oczywiście należy pamiętać, że kino su-perbohaterskie do najwyższych form sztuki nie należy i sam łapię się na tym, że muszę czasami odłożyć ten gatunek na bok i dla zachowania zdrowego poziomu erudycji sięgnąć po coś z wysokiej półki. Avengers mogą bawić i wzbudzać emocje, ale nie mogą przysłonić reszty kultury. Bo jak się człowiek zagrzebie zbyt głęboko w popkul-turę, ciężko się czasem wygrzebać.

Dobra, wystarczy. Przejdźmy już do tek-stu kolegi Marcina.

Michał Wolski

W napięciu

Page 49: Kontrast 9/11

49

Marcin Pluskota

Myślę, że jednorożec jesz-cze sobie poczeka, po-pasie się i urośnie. Kon-sekwencjami nadmiernej otyłości i braku ruchu będą niechybnie choro-

by sercowe. Kto wie, może nawet i śmierć.Rację przyznać mogę Ci w kwestii kon-

fuzji jednorożca i pegaza. Bezwzględnie to wykorzystałeś. Chciałbym zwrócić Ci jed-nak uwagę na jedną, dość fundamentalną sprawę – zarówno pegazy, jak i jednorożce nie istnieją. Strzeliłeś celnie, brawo, ale jako „ynteligenci” mamy plastikowe rewolwery, a w komorach tylko naboje abstrakcji, więc kula mnie nie sięgnęła i nie zmasakrowała mi np. płucka. Z tego też powodu nasz po-jedynek bliższy jest właśnie jednorożcom i pegazom, a zdecydowanie bardziej odle-gły przedmiotowi naszego sporu – życiu.

Dobry wujaszek z ciebie, z uśmiechem i radością wcierasz dr. Vita w garb na moim grzbiecie. Poklepujesz, pocieszasz, dora-dzasz. Życzę Ci oczywiście, żebyś miał rację, wróć, chciałbym nawet, żebyś miał rację – taka wielka ulga dla świata by to była, dobry wujaszku, gdybyś istotnie miał rację i świat faktycznie działał podług Twojej diagnozy. Fajnie by mi się żyło w takim świecie – ewo-lucyjnie, pewnie i rozumnie.

Dużo za dużo razy kupowałem już czyjąś wizję (podobno ma się własną, ale to zawsze jest zszywane ze skrawków). Spędzałem w niej chwilkę albo dwie, a wraz z oswoje-niem przyszła głębsza analiza, która odkryła oczywistości. Pęknięcia i niekonsekwen-cje były tak oczywiste, że obraz faktycznie stawał się mapą, a nie terytorium, i z cza-sem coraz bardziej umierał dla życia. Pełno w koło jest właśnie takich oderwanych od czegokolwiek narracji, można powiedzieć, że są w stanie niekończącego się tarła, na-mnożyło się ich przez te wszystkie lata wiele. W tym poplątanym roju jest to, co Ty mówisz, pląsa tam też mój pesymizm (który przypudrowałeś mnogością pięknych epite-tów, Ty niepoprawny pochlebco!).

Niepewny jest obraz świata, który obrałem za własny. I ja taki jestem. Rozsierdzasz się

jak Tuhaj-bej, czytając moje słowa, podobnie denerwują mnie Twoje wynurzenia. Nasze punkty widzenia są przeciwne w znaku, dla-tego też każdą, serwowaną przez Ciebie, sta-teczną zupę wujaszka, zaprawię podwójnym kubkiem dżumy i cholery. Dzieje się to, że tak powiem, automatycznie. Ty dasz trzy przemiłe rady, a ja i tak pójdę w zaparte. Licytacja świa-topoglądowa będzie więc trwała, bębenki naszych plastikowych rewolwerów mają nie-skończoną pojemność.

I tutaj pojawia się moje wielkie zdziwienie. Co legitymizuje Twoją wizję świata? Co legi-tymizuje moją? Dobrze wiesz, że światopo-glądowy worek pęka praktycznie w szwach, można wybierać i przebierać. Każda wizja poparta jest jakimiś argumentami (nadają się do obrony zajętego przy niej stanowiska), ma jakieś zaplecze (można się powołać), ja-kieś przykłady (można przywołać), coś tam (można coś tam). W takiej sytuacji w objęcia tej, a nie innej koncepcji pcha nas mecha-nizm totalnie obcy rozumowi, logice czy inteligencji – z wizją świata wiąże nas wiara.

Wiem, że moc wiary jest w Tobie silna. Ja wolę raczej zapalić papierosa. Pokoju mię-dzy nami być więc nie może (oczywiście piwo razem wypijemy, pogadamy z przy-jemnością, ale pokoju być nie może, do-bry wujaszku!). Z wiary, z niczego innego, pewność Twoja wynika. A kurczę, czy nie ma większego abstraktu niż wiara? Zbierasz jakieś fakty, coś tam doczytasz, coś zoba-czysz, ktoś Ci coś powie, do tego 1000 lat życia pozwoliło Ci zaobserwować jakieś mechanizmy (wierzysz w to), jakieś pra-wa (wierzysz w to), sformułowałeś prawdy (wierzysz w to), oczekujesz, że będzie do-brze (wierzysz w to). A ja nie wierzę (choć pewnie należy powiedzieć: wierzę, że nie wierzę). Jestem zdania, że człowiek ogólnie nie za wiele wie.

Między innymi z tego powodu wiarę uważam za dość niebezpieczną. Irracjo-nalna siła trzyma Twój świat. Ty mówisz, że wystarczy. Ja do sprawy podchodzę ostroż-niej. Gorzej, kiedy własną wiarą delegitymi-zujesz wizje inne. Chowasz się za generalne prawdy (nie wiem, który człon jest śmiesz-

niejszy) i tłumaczysz mi czymże jest życie. Wiem, że sprawa jest Ci bliska, już w po-przednim „Przekręcie” głośno zadawałeś to pytanie, które później Twój duchowy spad-kobierca, rolnik z gminy Przysucha w woj. mazowieckim, wykrzyczał premierowi w twarz. Sytuacja była miarodajna, kryzys uzewnętrznił niepokoje, którymi w czasie prosperity nikt się nie przejmuje. Niepoko-je wymagają lekarstwa. Bardzo podobała mi się reakcja premiera. Jego lekka iryta-cja i bezradność. Najbardziej zafrapowa-ło mnie w tym wszystkim, że środowisko plantatorów papryki CZEKAŁO na odpo-wiedź. Z tego mamy następujące wnioski: a) środowisko plantatorów papryki nie wie-działo, jak żyć; b) środowisko plantatorów papryki uważa, że ktoś wie, jak żyć; c) jesteś bardzo, ale to bardzo potrzebny środowi-sku plantatorów papryki.

Raz jeszcze, drogi wujaszku, odwołam się do Twojego tekstu. Ty widząc kupkę popiołu czekasz na feniksa, większego i silniejszego. Moc wiary jest w Tobie silna, fajno, ale może się zdarzyć, życie płata takie figle, że z kupki popiołu odrodzi się zdyskredytowany przez Ciebie dziobak. Ja się zaśmieję, a Ty, dobry wujaszku, co wtedy zrobisz?

Najdroższy wujaszku

Page 50: Kontrast 9/11

Street PhotoFot. Bartek Babicz