Karol May - Błękitno-Purpurowy Matuzalem
description
Transcript of Karol May - Błękitno-Purpurowy Matuzalem
STR 27KAROL MAY
„BŁĘKITNO-PUROWY MATUZALEM”
Był żywą legendą, owego uniwersyteckiego miasteczka i swojej Almae Matris.
Od Bóg wie ilu semestrów mieszkał w Pieprzowym Zaułku i studiował - no tak, któż to
mógłby powiedzieć, co właściwie błękitno-purpurowy Matuzalem studiował! Gdybyś czytelniku z
ciekawości zapytał o przedmiot tych studiów, dostałbyś odpowiedź, ale odpowiedź znaczoną
klingą, odpowiedź nie byle jaką. Matuzalem bowiem uchodził słusznie za najlepszego szermierza.
O czasie co do minuty oznaczonym Matuzalem wychodził z domu, w którym mieścił się na par-
terze wspaniale urządzony sklep herbaty Chińczyka Ye-Kin-Li, prze-chodził przez ulicę w
towarzystwie swego służącego, skręcał na prawo w ulicę Humboldta i znikał tam za drzwiami
„Pocztyliona z Niniwy”. ‘Paką to niecodzienną nazwą ochrzcili studenci popularną piwiarnię. O
dokładnie określonej chwili opuszczał ten lokal i wracał tą samą drogą do domu.
Powtarzała się ta wędrówka regularnie trzy razy dziennie: przed obiadem, po obiedzie i
wieczorem.
Odbywała się z taką regularnością, że mieszkańcy ulicy Humboldta i Pieprzowego Zaułka
nakręcali zegary według odgłosu kroków Matuzalema.
Lecz oto pewnego dnia daremnie wypatrywano błękitno-purpurowego Matuzalema.
Dziwiono się i potrząsano głowami. Kiedy nie ukazał się również następnego dnia, zdziwienie
ustąpiło miejsca nie-pokojowi. Na trzeci wreszcie dzień postanowiono zasięgnąć języka u jego
gospodyni, pani Stein. Okazało się, że student uiścił komorne za dwa lata z góry i znikł, przepadł.
Ale gdzie? Na żaden ślad nie naprowadziły wiadomości, uzyskane od pani Stein. Tajemniczość
sprawy potęgowało równoczesne zniknięcie syna gospodyni. Musiała ona zatem znać cel podróży.
Uporczywie jednak odmawiała informacji, tak więc według wszelkiego prawdopodobieństwa,
mieszkańcy Pieprzowego Zaułka znaleźli się w obliczu zagadki, której rozwikła-nie należało
zostawić przyszłości.
Lecz owego przedpołudnia, kiedy błękitno-purpurowy Matuzalem po raz ostatni zjawił się
w „Pocztylionie z Niniwy”, sam nawet nie przypuszczał, że nie wróci tutaj nie tylko po obiedzie,
ale przez długie miesiące.
Jak zazwyczaj, z dostojną, niedźwiedziowatą powolnością kroczył po ulicy Humboldta, z
powrotem do domu, ubawiony w głębi duszy zainteresowaniem, jakiego teraz, podobnie jak i
zawsze, był sprawcą. O tak, jego widok był nie lada atrakcją.
Wysoki i szeroki, doprawdy z rodu olbrzymów, pchał przed sobą swój hektolitrowy brzuch
z dostojnością chińskiego mandaryna pierwszej rangi. Broda ciemna, szeroka, starannie
pielęgnowana, okalała twarz, odznaczającą się ową osobliwą pełnią i barwą, które stanowią
wyłączny przywilej Germanina, który pyszni się, że niemieckie piwo przewyższa wszystkie inne
narodowe trunki. Na ukos poprzez całą tę pełną i barwną twarz ciągnęła się szeroka blizna, dzieląc
na dwie nierówne części nos - ale co za nos! W pierwszej fazie rozwoju był prawdopodobnie tym,
co nazywają orlim nosem, z biegiem czasu ostre kontury nabierały tuszy, z każdym semestrem
coraz to znaczniejszej. Na domiar nos oblekał się barwą, która w swoim czasie przechodziła przez
wszystkie odcienie, od jaskrawego koloru surowe-go mięsa do głębokiego błękitno-purpurowego.
Właściciel tego nochala twierdził, że ta kolorystyka jest następstwem rany, zadanej szablą;
korporanci natomiast byli odmiennego zdania. Tak czy owak, jedno należy stwierdzić: właśnie
kolor nosa oraz niezwykła ilość semestrów nadały naszemu bohaterowi przezwisko błękitno-
purpurowego Matuzalema.
Nasz bohater nosił sznurowany surdut z błękitnego aksamitu, czerwoną kamizelkę, białe
skórzane spodnie i wysokie lakierowane buty z ogromnymi, stale brzękającymi, meksykańskiego
pochodzenia, ostrogami, o kółkach ogromnej średnicy. Na spadających na plecy gęstych lokach
siedziała czapeczka cerevis. Ręce spoczywały zazwyczaj w kieszeniach spodni. Między zębami
tkwił ustnik perskiego cybucha wodnego, a nad ustnikiem unosiły się gęste kłęby dymu. Przed
Matuzalemem stąpał ciężko ogromny nowofunlandczyk, trzymający w pysku dwulitrowy kufel
swego pana. Za Matuzalemem kroczył jego czyścibut, trzymając w lewej ręce cybuch wodny,
który mieścił co najmniej funt tytoniu! Ponad metrowa rurka gumowa szła do ust pykającego
studenta. W prawej zaś ręce sługus trzymał, niczym karabin, długi, cienki przedmiot, w którym
przechodnie, ku swemu zdumieniu, poznawali po prostu obój. Znakomity ten instrument był
przeznaczony do dawania sygnałów piwoszom, do uświetnienia niezliczonych hura, stu lat i do
akompaniamentu studenckim pieśniom.
Nosiciel fajki oraz oboju wydawał się , tak, jak i jego pan, wielkim oryginałem. Z twarzy ,
upstrzonej niezliczonymi brodawkami i bruzdami, które zatarły tak zwane rysy, nie sposób było
określić wieku. Gdy kroczył butnie za swoim panem, na nim tylko skupiając uwagę, można mu
było przypisać lat przeszło czterdzieści. W przystępie dobrego humoru, kiedy chytrze błyskał
małymi oczkami, kiedy uwijał się zręcznie i okazywał niespożytą żwawość, wówczas niewiele
ponad dwadzieścia. Gdy go o wiek pytano, nigdy nie odpowiadał. Taił go podobnie, jak ilość
semestrów swego pana i rozkazodawcy. Długa, szczupła postać była ubrana niemal tak, jak
Matuzalem; tylko zamiast cerevis nosił na strzyżonej krótko głowie czapkę z białego płótna bez
daszka, przypominającą kołpaki kucharzy i cukierników.
Tak to kroczyli ulicą Humboldta, a następnie Pieprzowym Zaułkiem, na przedzie pies, za
nim pan, a na końcu pucybut; każdy zachowywał jednakową niemal godność i majestat.
Przechodnie od-prowadzali ich uśmiechniętymi spojrzeniami.
Zamierzali wejść do sieni domu, gdy w tej samej chwili otworzyły się drzwi chińskiego
sklepu i na progu ukazał się właściciel w szerokim, oryginalnym stroju Niebiańskiego Państwa. Był
wielkim przyjacielem studenta; nauczył się od niego niemieckiego języka, w zamian
wtajemniczywszy go w trudne arkana chińskiej mowy. Dzięki temu Matuzalem w owym czasie
władał już chińskim wcale znośnie.
- Tszing! - powitał go głębokim ukłonem kupiec.
- Tszing, tszing; mój drogi Ye-Kin-Li! - odpowiedział student silnym basem. - Czy
zamierza pan wyjść?
-J’s sze tsze. Tszu! Tak, panie. Na policję,
- Na policję? Co pana tam prowadzi? Czy znalazł pan jakiś zgubiony klucz? A może ma pan
odsiedzieć karę za podrabianie herbaty?
Chińczyk, przebierając palcami po warkoczu; wysoko wzniósł bezwłose brwi i odrzekł:
- Pan sobie kpi ze mnie! Ye-Kin-Li nigdy nie będzie karany, albowiem towar, który
sprzedaje, jest niefałszowany, tani i czysty. Rzecz w tym, że dostałem list z ojczyzny i mam go
przekazać pewnemu tutejszemu obywatelowi. Ponieważ nie znalazłem jego nazwiska w księdze
adresowej, więc zwrócę się po informację do urzędu.
- Nie trudź się, mój czcigodny. Najpewniejsza księga adresowa spoczywa tutaj - mówiąc to,
wskazał na własne czoło - nie darmo nazywają mnie Matuzalemem. Wielu się rodzi i wielu umiera.
Tysiące przybywają jako zielone młodziki i odchodzą jako bladzi filistrzy; ja jeden zostaję, jak
skała pośród lotnych piasków. Nazwisko ich uwieczniłem w niewydrukowanych jeszcze
rocznikach mego geniuszu. Jakże więc brzmi nazwisko poszukiwanego obywatela? Kupiec
wyciągnął z rękawa list i pokazał studentowi. Chińczycy, jak wiadomo traktują rękawy jako
kieszenie. List nie miał znaczka, ani stempla. Pewnie przybył wraz z jakąś przesyłką. Adres,
kreślony nie piórem, lecz pędzelkiem, brzmiał, jak następuje:
Do nauczyciela Józefa Ferdynanda, Steina, dawniej zamieszkałego przy ulicy Górnej 12,
parter; lub do jego krewnych. Student z namysłem wpatrywał się w papier.
- Hm! - rzekł. - A więc nie można go znaleźć w książce adresowej?
- Nie.
- Ja też mogę potwierdzić, że nie ma tutaj nauczyciela o podobnym nazwisku. Zapewne
adresat już nie żyje. Chyba jest to nieboszczyk, małżonek mojej gospodyni! Powierz mi pan tę
epistołę na kilka chwil, drogi przyjacielu! Sprawdzę to.
Rzekłszy to, ruszył na schody. Pies z pucybutem, którzy się zatrzymali za przykładem
swego pana, nie spodziewali się takiego nagłe-go wyskoku. Nowofunlandczyk dał susa w bok;
pucybut starał się zachować godność. Trzeba dodać, że Matuzalem podczas rozmowy wyjął z ust
ustnik fajki, teraz zaś wetknął go z powrotem. Gdyby jednak pucybut dotrzymał mu kroku, nie
doszłoby do nieszczęścia. Jego powolność sprawiła, że rurka gumowa, wyciągnięta nadmiernie,
wyrwała mu z ręki szklaną banię fajki. Pragnąc ją uchwycić, pogorszył jeszcze sytuację, bańka
poleciała na psa i rozbiła się w kawałki; jej gorąca zawartość rozlała się po szyi nowofunlandczyka.
Ocalałe resztki cybucha powlókł za sobą mknący po schodach student, który dopiero po chwili
spostrzegł katastrofę, zatrzymał się 9 i odwrócił.
Przekonał się, że ocalała jedynie rurka i nasada fajki. Pies głośno szczekał, pucybut
przewrócił się na psa i leżał plackiem, nie wypuszczając z rąk oboju. Chińczyk stał nad nim,
złożywszy dłonie i wołał przestraszony:
-O Nieou-nieou-nieou! Chi-tchin, chi-tchin! Chi-nieou!
Wszystko razem składało się na tak komiczny obraz, że student nie pomyślał nawet o stanie
swej cennej fajki, lecz śmiejąc się, zawołał:
- Ależ, Godfrydzie de Bouillon, cóżeś ty narobił!
Trzeba wiedzieć, że sługa Matuzalema z niepamiętnych już przyczyn otrzymał od
studenterii przezwisko Godfryda de Bouillon. Skoczył na równe nogi i odpowiedział z wściekłością
raczej, niż z zakłopotaniem:
- Cóż ja narobiłem? Niby ja to narobiłem? Kto wyrwał mi z ręki wodny globus i kto mnie
rozciągnął wraz z obojem na niegościnnym bruku? Wraca ci człek w pełni dostojeństwa od bożka
Bachusa do swoich domowych pieleszy i ledwie zdążył stanąć przed bramą, a tu ci na drodze taka
pokraka z warkoczem i wyzywa się od nieou ! A propos, co to właściwie znaczy?
Ostatnie gniewne pytanie było skierowane do Chińczyka. Lecz odpowiedział student:
- Nieou oznacza wołu. Trzy razy powtórzone oznacza trzykrotne bydlę.
- Pięknie! A chi-tchin?
- Ofiara losu, niezguła, powolny Sancho Pansa.
- Jeszcze piękniej! Panie Ye-Kin-Li, zamierzał pan się sam prze-spacerować do
komisariatu; zbyteczna fatyga, łaskawy panie, gdyż każę tam pana zaprowadzić! Posadzimy pana
za kratki. Wprzód jednakże pragnę panu pokazać, jak to za pomocą swego ulubionego instrumentu
odpowiada na podobne obelgi każdy muzykalnie wykształcony ćuropejczyk.
Podniósł obój, ujął go jak maczugę i tak uzbrojony, sunął ku Chińczykowi. Czyż kupiec
musi być bohaterem? Ye-Kin-Li uważał, że najlepiej będzie zrejterować. Wpadł do sklepu i
zaryglował za sobą drzwi.
- Otóż to, ukrył się za kulisami - roześmiał się Godfryd de Bouillon. - Zwyciężyłem.
Zrzekam się owoców wiktorii i zajmę się raczej strącaniem w szczęśliwe mroki zapomnienia tych
oto szczątków błogiej, pełnej chwały przeszłości.
Zakończywszy orację tym pysznym frazesem, zaczął zbierać kawałki szkła. Matuzalem
rzucił ocalałą rurkę gumową i poszedł do gospodyni.
Zajmowała pokoik z małą alkową. Resztę pokoi swego mieszkania wynajmowała
studentom, w ten sposób łatając swoje nieszczególne finanse. Była wdową po nauczycielu i
otrzymywała nader nędzną rentę. Niejedną noc musiała spędzić na szyciu lub nad krosnami, byleby
ustrzec przed nędzą siebie i swoje dzieci. Dopiero wprowadzenie się Matuzalema polepszyło stan
materialny rodziny. Poprzedni sublokatorzy nie płacili dobrze i przysparzali jej kłopotów.
Matuzalem natomiast był bogaty i odznaczał się dobrym sercem. Nie tylko regularnie płacił
komorne, lecz ponadto zasilał ją prezentami. Szybko też powziął serdeczną sympatię do starannie
wychowanych dzieci Steinowej. Sprawiało mu szczerą przyjemność, kiedy nazywały go „wujkiem”
i naprawdę dbał o nie niczym bliski krewny.
Ryszard, najstarszy syn wdowy, był nader utalentowanym chłopcem. Nauczyciele lubili go i
radzili matce, aby nie przerywała jego nauki. Niestety, cóż mogła począć uboga wdowa. To był
powód jej największych zgryzot. Wiedziała wprawdzie, że rzemiosło zapewni Ryszardowi
dobrobyt, ale serce odczuwało boleśnie brak środków do zapewnienia synowi, odpowiadającej jego
zdolnościom, edukacji. Pewnego wieczora przyszedł do niej Matuzalem i rozmówił się z nią na ten
temat z właściwą sobie bezpośredniością. Aczkolwiek zachwycona, odrzuciła z miejsca jego
propozycję. Student, niestrapiony odmową, zakończył rozmowę zdecydowanym oświadczeniem:
- Droga pani Stein, zauważyła pani chyba, że niechętnie mówię o sobie i swoich sprawach
osobistych. Dziś zrobię wyjątek. Mój ojciec, bogaty piwowar, był o tyle ambitny, że chciał się
poszczycić uczonym i sławnym synem. Ja sprzeciwiałem się, albowiem chciałem zostać tym, czym
był mój ojciec, mianowicie piwowarem. Lecz opór na nic się zdał. Musiałem deklinować faba-bób,
aczkolwiek przenosiłem chmiel nad wszystkie boby. O dalszych losach wolę milczeć. Ojciec prze-
kształcił przedsiębiorstwo w towarzystwo akcyjne i zostawił po sobie znaczny majątek. Ja
dociągnąłem zaledwie do omszałej głowy, to znaczy do wesołego bursza. Zaczynam teraz dopiero
boleśnie odczuwać całą pustkę takiego bezcelowego istnienia; nie chcę być dłużej rozleniwionym
pasożytem. Pragnę czynów, a mój pierwszy czyn niech polega na tym, że syn pani będzie
odkupieniem za stracony czas moich studiów. On będzie się uczył, a ja będę opłacał jego naukę.
Nie powinno to przygnębiać pani, gdyż nie będzie pani moim dłużnikiem. Spłacę dług, który
ciężko obarcza moje serce. Pozwalając roztoczyć pieczę nad synem, wyświadczy mi pani zarazem
wielką przysługę, której nigdy pani nie zapomnę. A zatem niech się pani zgodzi, niech pani da rękę
i przestańmy wałkować ten temat!
Odtąd Ryszard zaczął uczęszczać do gimnazjum. Matuzalem czuwał nad nim, jak kwoka
nad swym jedynym pisklęciem. Pisklę miało już teraz lat siedemnaście i zadawało sobie wiele
trudu, aby nie za-wieść nadziei matki i „wuja” Matuzalema.
Wchodząc do pokoju z niezwykłym listem z Chin student miał przed sobą obrazek
rodzajowy, który można było zaopatrzyć tytułem „rodzina przy pracy”. Pani Stein prasowała.
Uczeń siedział pochylony nad mapą, po której liniach wodził ołówkiem. Jego młodsza siostra
siedziała przy maszynie do szycia, podarowanej na gwiazdkę przez Matuzalema, mały zaś
sześcioletni Walter przycupnął za piecem, pochłonięty również podarunkiem gwiazdkowym. Pastą
nacierał buty 12 swojej lalki. Kosztowało go to wiele potu, a że ocierał ściekające krople nie ręką,
lecz szczotką, przeto wkrótce upodobnił się do murzyńskiego dziecka.
Matuzalem z miejsca przystąpił do rzeczy.
- Pani Stein? - zapytał. - Czy mieszkała pani kiedyś przy ulicy Górnej 12, na parterze?
- Tak.
- Czy mężowi pani było na imię Józef Ferdynand?
- Tak.
- Zgadza się. List do pani!
Podał jej kopertę. Przeczytała adres i zapytała zdziwiona:
- Nie z poczty? Skądże pan to przyniósł?
- Z Chin. Wręczył mi Ye-Kin-Li.
- Z Chin! Któż mógł go stamtąd przysłać? Ten list nie jest do mnie.
- Do pani. Adres nie pozostawia wątpliwości.
- Proszę cię, matko, pokaż mi list, - odezwał się Ryszard i podszedł do nich.
Obejrzał adres i zdecydował:
- List adresowany do ojca. Ojciec nie żyje, więc mam prawo go otworzyć.
Mówiąc to, rozciął kopertę scyzorykiem. Wyjąwszy gęsto zapisany arkusik papieru,
spojrzał przede wszystkim na podpis.
- Od stryja Daniela! - zawołał natychmiast.
- Przecież stryj przebywał w Ameryce i wszelki ślad po nim za-ginął - odpowiedziała
matka.
- Nie umarł zatem, jak sądziliśmy. Co za szczęście, że żyje! Zobaczymy, co pisze.
Przeczytam na głos.
Matuzalem chciał się oddalić; matka i syn poprosili go, aby po-został, nie mieli bowiem
przed nim tajemnic. Treść listu musiała być nader ważna, jeśli student bawił u swej gospodyni
przeszło godzinę. Pucybut, przechodząc koło drzwi, zatrzymał się słysząc głośną rozmowę. Nie
mógł podchwycić poszczególnych słów, ale zrozumiał, że 13 toczy się gorąca dyskusja.
- Wygląda mi to na coś w rodzaju narady wojennej - mruknął do siebie. - Wycofam się
czym prędzej, aby nie paść zdeptanym obcasem awangardy.
Zmiarkował to wcale sprytnie. Ledwo zdążył się oddalić, wypadł jego pan i rozkazodawca,
wbiegł do swego mieszkania, uchwycił pucybuta za ramiona i zawołał radośnie:
- Godfrydzie, precz z gnuśnym życiem! Udajemy się w podróż!
- Dokąd? Może znowu do Guterbock, aby skosztować tamtejszego wina? Przy tej
wzmiance zrobił kwaśną minę.
- Nie, nie, dalej, znacznie dalej! Czy jesteś bratku, skłonny do choroby morskiej?
- Niebywale!
- Skąd wiesz?
- Mój iście germański żołądek nie znosi wody; trawi wyłącznie szlachetne trunki.
- W takim razie ty zostaniesz tutaj, a ja pojadę nad morze!
- Ba, można jechać nad morze, nie nabawiając się choroby morskiej. Trzeba tylko pozostać
na brzegu.
- Ale ja zamierzam przepłynąć przez morze do Azji!
- Wielkie nieba! - zawołał Godfryd, składając dłonie, jak do modlitwy. - Dokąd?
- Do Chin!
-Jesteśmy już w Chinach - służący szerokim gestem zakreślił łuk dookoła siebie.
Poniekąd miał słuszność. Matuzalem, zaprzyjaźniwszy się z kupcem chińskim, stał się
namiętnym zbieraczem chińszczyzny. Na ścianach wisiały, a na stołach leżały naczynia, oręż,
instrumenty muzyczne i całe mnóstwo zabytków, pochodzących z Państwa Środka.
- Zbyt sztuczne Chiny, ja pragnę ujrzeć prawdziwe - odpowiedział student. Z podniecenia
twarz jego nabrała rumieńców, nos tonów ultramarynowych. - Skoro się lękasz morza, zostań tutaj
i z nudów zajmij się zbijaniem bąków!
Pucybut podniósł ręce do góry, wyprostował się w całej okazałości i rzekł:
- Co? Jak? Ja, znakomity Godfryd de Bouillon, zacięty wróg wszystkich Saracenów,
miałbym lękać się morza? Ho, ho, wiele sobie robię z takiej starej śledziowej kadzi! Zresztą,
jakkolwiek bądź, muszę z panem jechać, ponieważ jestem panu niezbędny. Kto panu będzie czyścił
buty, kto odkurzy odzież, kto napełni fajkę, kto nakręci zegar i kto wreszcie powie przy jedzeniu
„smacznego”? Tylko ja! A zatem dotrzymam panu towarzystwa, o ile ta eskapada chińska nie jest
zwykłą drwiną, którą sobie skądinąd zresztą wypraszam!
- To nie kpiny, mój dobry człowieku. Nie mam czasu na dalsze wyjaśnienia, gdyż jutro rano
wyjeżdżamy pierwszym pociągiem, najpierw do mojej posiadłości i do poselstwa. Teraz muszę
śpieszyć do bankiera, do policji i do sklepów, aby zakupić tysiące niezbędnych rzeczy. Ryszard
jedzie z nami i ...
- Rysz... ! - przerwał czyścibut, ze zdumienia nie mogąc dokończyć słowa.
- W jego to sprawie ruszamy w podróż. Jeśli nie pośpieszę się tak, abyśmy już jutro byli za
górami i rzekami, to cały mój piękny plan może spalić na panewce. Prawdę mówiąc, skołowałem
jego matkę. Musimy jechać, zanim się zastanowi i opamięta. Za chwilę nie było go już w pokoju.
Godfryd potrząsnął głową, podrapał się za uszami, spojrzał na wielkiego chińskiego smoka, który
wisiał na suficie i palnął mu przemówienie:
- Słuchasz ty stary bałwanie i patrzysz mi szyderczo w oczy! Nigdy nie ufałem ci zbytnio.
Odkąd wziąłeś w pacht nasz pokojowy zenit, zapanowały u nas prawdziwie chińskie porządki.
Podejrzewałem cię nawet, że koło północy wałęsasz się po wszystkich kątach w postaci ducha i
ukazujesz się Matuzalemowi w snach; toś ty go natchnął myślą porzucenia drogiej ojczyzny, aby
nad brzegami Żółtego Morza na antypodach pałaszować pieczone robaki, smażone stonogi,
gotowane żaby, marynowane salamandry i peklowane ogony szczurze. Wstydź się! Nie będziesz
się jednak pysznił, żeś go powiódł na zatracenie. Niedoczekanie twoje! Będę mu towarzyszył, jako
jego jutrzenka i gwiazda wieczorna. Podejmiemy zwycięską walkę z twoimi stryjenkami i stryjami,
ze smokami, salamandrami i mandarynami, a skoro wrócimy, powiesimy ich tutaj, jako trofea
wojenne, aby ciebie podrażnić tak, jak mnie drażniłeś. Gardzę tobą!
Uczynił teatralny gest i wyszedł, aby się dowiedzieć u gospodyni, co skłoniło jego pana do
podróży.
Tymczasem Matuzalem nie odszedł daleko. Mijając sklep Chińczyka, zastanowił się przez
chwilę, po czym wszedł.
- No i co - zapytał kupiec - nie przynosi pan listu z powrotem?
- Nie. Moja gospodyni jest poszukiwaną adresatką. Może się pan nie trudzić. Ale, proszę
powiedzieć, jak się list dostał w pana ręce?
- Przysłał mi go mój dostawca z Kantonu.
- Czy nie wspominał panu, kto list wysłał?
- Nie. Prosił mnie tylko, abym odszukał adresata, lub jego spad-kobierców i abym się
postarał o rychłą odpowiedź. Adres ma być podany w tekście listu.
- Słusznie. Ale postanowiono nie dawać pisemnej odpowiedzi.
My sami pojedziemy, my to znaczy Ryszard Stein, ja i mój Godfryd de Bouillon.
Teraz zdumiał się Chińczyk; wydawał okrzyki, podnosząc ręce ku niebu i kiwając głową z
boku na bok, rzekł:
- Wy sami, sami udajecie się do Państwa Środka? - zawołał - Zobaczycie Tien-Tzao,
Państwo Niebios! Jedziecie do Ki Tien-‘Il;h, do Domu Niebiańskich Cnót, do Szan-Hoang Ti, do
Góry Wzniosłego Władcy! Jakże to się stało? Co pana do tego skłoniło?
-Zainteresowanie losami mojej gospodyni, a zwłaszcza Ryszarda.
Wypowiem się zwięźle, nieboszczyk Stein miał brata, którego w młodości pragnienie
przygód wygnało w świat. Przez długi czas mieszkał w Południowej, a następnie w Północnej
Ameryce. Kiedy jechał na Jawę, gdzie zamierzał osiąść, okręt rozbił się w pobliżu chińskiego
wybrzeża. Ocalało niewielu , a między nimi Stein. Wśród Chińczyków z początku powodziło mu
się źle, gdyż, według ich mniemania, był l-gin, obcym barbarzyńcą. Obchodzono się z nim jak z
jeńcem. Ale z biegiem czasu coraz bardziej oswajał się z tamtejszymi warunkami. Poznał mowę,
nosił chińską odzież, przejął zwyczaje i wreszcie zżył się zupełnie z tubylczą ludnością. Nie wolno
mu było jedynie opuszczać kraju. Najmniejsza próba ucieczki groziła śmiercią. Osiedlono go w
głębi kraju, gdzie niebawem został zaliczony do klasy uprawnionych obywateli. Wówczas to
przypadkowo natknął się w górach na złoża ropy naftowej. Ponieważ zapoznał się w Ameryce z jej
eksploatacją, przeto potrafił eksploatować te złoża systemem amerykańskim, oczy-wiście
dostosowanym do chińskich warunków. Wkrótce wzbogacił się i rozszerzył sferę swoich wpływów
aż do samego wybrzeża. Dzięki temu właśnie mógł wysłać do ojczyzny list. Nie jest żonaty i nie
ma spadkobierców, przy tym zapadł na obłożną chorobę i liczy się z możliwością rychłej śmierci.
Nie chce, aby majątek dostał się w obce ręce. Dlatego prosi swego brata, aby bezzwłocznie przybył
do Chin. Jeśli brat nie żyje, wzywa przynajmniej najstarszego syna. Jedynie obecność ich na
miejscu pozwoli obejść chińskie prawa i plon jego długoletniego trudu przekazać bliskim. Prosi
więc o natychmiastową odpowiedź, po czym prześle pieniądze na podróż. Powiedziałem sobie
wszelako; że straciłoby się na tym długie miesiące, a starszy pan mógłby tymczasem rozstać się z
życiem. Użyłem całego wpływu, aby skłonić panią Stein do pozwolenia Ryszardowi na podróż,
oczywiście pod warunkiem, że będę mu towarzyszył. Ja pokrywam koszta podróży. Decyzja
zapadła szybko i musimy wyruszyć, pani Stein bowiem może cofnąć pozwolenie, to nie przelewki
dla matki wysyłać swoje dziecko tak daleko i do takiego kraju. Jutro jedziemy, pierwszym
pociągiem.
Chińczyk stał wciąż z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami.
Zamarł, skostniał cały.
- Co z panem? - zapytał zatroskany Matuzalem. - Czy tknął pana paraliż? Czemuż to moje
słowa wywarły na panu tak piorunujące wrażenie?
Ujął Syna Niebios za ramiona i potrząsnął nim kilkakrotnie. Chińczyk ocknął się z
chwilowego odrętwienia. Podszedł do drzwi, zaryglował je, pochwycił studenta za ramię,
zaprowadził go szybkimi krokami do prywatnego pokoju za sklepem i usadził na krześle z
bambusa.
- Przyjacielu! - zawołał, przeplatając chińskie wyrażenia niemieckimi. - Jedzie pan
naprawdę, naprawdę do Tśzino, do mojej ukochanej ojczyzny?
- Tak. Jutro rano.
- O, Panie Niebios, Blasku Słońca, Istoto Czasu i Przestrzeni! Co za szczęście, co za
przypadek sprzyjający! Przyjacielu, moje życie należy do pana, mój majątek jest pana majątkiem.
Wszystko, wszystko może pan wziąć, nie mogę panu podarować jedynie moich przodków. Pan
może mi wyświadczyć taką przysługę, że najhojniejsza zapłata jej nie dorówna.
- Chętnie, chętnie, o ile mogę. Cóż takiego mam zrobić?
- Sprowadź pan moją żonę, sprowadź pan moje dzieci!
- Z największą przyjemnością! - roześmiał się student.
- Niech pan tak nie mówi! To, o co pana proszę, jest nader trudne.
Władze chińskie będą się sprzeciwiały.
- O, z panami mandarynami dam sobie radę!
- Żaden Chińczyk nie podołałby takiemu zadaniu. Natomiast pan jesteś, nawet w tym kraju,
człowiekiem niezwykłym. Nie lękasz się niczego. Dlatego wierzę w pana. Jeśli jakiś człowiek
potrafi mi po-móc, to pan nim jesteś i tylko pan, tylko pan może sprowadzić moją żonę, moje
dzieci, mój majątek, który zakopałem, ponieważ uciekając, nie mogłem go ze sobą zabrać!
- Co? Zakopał pan swój majątek? Czemu nie zostawiłeś żonie?
- Odebranoby jej. Wie pan jestem... - mimo, że byli sami, na-chylił się do ucha studenta i
szepnął-... skazany na śmierć. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zostałem zamieszany w
spisek. Wie pan chyba, jak to się w Chinach zdarza! Byłem niewinny, jak mały wróbel w
gnieździe. Widziano mnie w gronie buntowników. Ocalić mnie mogła jedynie natychmiastowa
ucieczka, ledwo zdążyłem pożegnać się z rodziną i zapakować sztaby srebrne i złote, aby je
następnie w odpowiednim miejscu zakopać. Mogłem zabrać ze sobą jedynie cząstkę kruszcu i ta
cząstka właśnie pozwoliła mi założyć na obczyźnie ten oto sklep.
- Nader interesujące! - zauważył student. - A więc mam wykopać skarb?
-‘Pak. Widzi pan zatem, jak wielkim obdarzam pana zaufaniem.
Pan mnie nie oszuka. Wiem na pewno.
- Może pan być pewien. Wszystko, co znajdę, jeżeli w ogóle znajdę, oddam panu. Ale gdzie
mam szukać? I gdzie znajdę pana rodzinę?
- Co do majątku, zorientuje się pan łatwo, ponieważ mam bardzo dokładny plan. Ale gdzie
znaleźć moją żonę i moje dzieci, o tym nie mam żadnego pojęcia.
- Nie spocznę, dopóki ich nie odszukam, oczywiście, o ile jeszcze żyją, - zapewnił student,
wzruszony wyrazem szczerego bólu na twarzy Chińczyka.
- Może ich nawet zabito -westchnął kupiec - gdyż prawa mojej ojczyzny są srogie. U nas
nieraz krewni winnego muszą dzielić jego los.
- Niech mi pan wymieni nazwę miejscowości, gdzieście się rozstali. Udam się tam, a jeśli
ich samych nie znajdę, to przynajmniej poszukam ich śladu, jak Indianin, tropu zwierzyny na prerii.
Mam nadzieję, że będę mógł w najgorszym razie dostarczyć panu pewnych wiadomości.
- Tak, wiem, że pan uczyni wszystko, co w mocy ludzkiej, byleby zwrócić spokój memu
sercu, że nie cofniesz się przed żadną ofiarą; że nie przerazi cię żadne niebezpieczeństwo. Napiszę
wszystko, co trze-ba i wręczę to panu dzisiaj wieczorem. Dostanie pan także kilka listów
polecających do moich dawnych przyjaciół, których może pan obdarzyć zaufaniem. Oni wiedzą, że
jestem niewinny i chętnie panu dopomogą. A zatem, zdecydował się pan podjąć tej misji?
- Najzupełniej.
- W takim razie uważam pana odtąd za swego kie-tszei, nadzwyczajnego pełnomocnika i
zapytuję pana, czy gotów jesteś dać mi swe kong-kheou, niezłomne słowo honoru?
- Daję panu, oto moja dłoń! -odpowiedział Matuzalem, wyciągając rękę.
- Poczekaj pan! - prosił Ye-Kin-Li - Przyjmę pana słowo według zwyczajów mej ojczyzny.
Po chwili przyniósł paczkę tsan-hiang. Są to wonne kadzidlane pałeczki, których Chińczycy
używają do rozmaitych ceremonii religijnych. Student musiał za przykładem kupca wziąć jedną w
lewą rękę, po czym Chińczyk zapalił obie pałeczki. Skoro uniósł się kadzidlany dym, uchwycił
prawą ręką prawicę bursza i rzekł uroczystym tonem:
- Jesteś moim kie-tszei. Jako taki powinieneś działać tak, jak gdybyś był mną. Nie możesz
mieć żadnych ukrytych myśli; serce twoje musi być w stosunku do mnie wyzbyte złości i fałszu.
Czy i teraz gotów jesteś mi dać kong-kheou, że wypełnisz moją prośbę wedle możliwości, że
będziesz uczciwie postępować ze mną i z moją rodziną?
- Tak - odparł student. - Nie sądzę, abym, biorąc udział w tej ceremonii, dopuścił się
bałwochwalczych praktyk. Moglibyśmy się obejść bez niej, gdyż mój parol równa się najświętszej
przysiędze. Ale, dla spokoju pana, może się stać zadość jego życzeniu. Przyrzekam postępować nie
inaczej, niżby pan osobiście postępował. Jest to rzetelne, burszowskie przyrzeczenie, na którym
może pan polegać.
- Cieszę się i ufam panu. To zaufanie dopóty trwać będzie między nami, dopóki oba te tsan-
hiang nie spłoną nad moją trumną. Zgasił pałeczki i położył je, uprzednio troskliwie zawinąwszy
w bibułę, do hebanowej szkatułki, gdzie przechowywał tylko szczególnie ważne przedmioty.
TSZING - TSZING - TSZING
Zapewne niejeden z moich czytelników, zamieszkujących portowe miasta nad Morzem
Północnym lub Bałtykiem, słyszał nazwisko Timnerstick, a może nawet znał z widzenia tego
dzielnego starego wygę? Kapitan Frick Timnerstick, istny fryzyjski wilk morski, od długich lat
pracował w nowojorskim Reeders i obcując przeważnie z Jankesami, zmienił swoje dziwaczne
niemieckie nazwisko Drechslerstock na równoznaczne angielskie Timnerstick. Przybrał zwyczaje i
maniery amerykańskie, lecz w gruncie rzeczy pozostał Niemcem. Znany we wszystkich portach
jako śmiały, zręczny i doświadczony marynarz, posiadał na dodatek tę zaletę, że traktował swoich
pod-władnych po ojcowsku. Dzięki temu skupiał zwykle dokoła siebie pewną i dzielną załogę,
która go szanowała i nie zwracała uwagi na pewne wady, których komu innemu nie przepuściłaby.
Albowiem kapitan Timnerstick posiadał parę właściwości, które mogły nań łatwo ściągnąć
szyderstwo podwładnych. Chronił go je-dynie respekt, jakim go obdarzano.
Widać było już z pierwszego wejrzenia, że ma słabość do wszelkich ekstrawagancji.
Pomimo znacznej wiedzy marynarskiej, nie miał zbyt mądrego wyrazy twarzy. Pośrodku tej
szlachetnej części ciała siedziało coś, co miało uchodzić za nos. Na skutek ciosu, doznanego za
czasów młodości, cenny ten organ, już z przyrodzenia zadarty ku górze, skręcił się pod dosyć
mocnym kątem w lewo, co nadawało twarzy kapitana wysoce niespokojny wyraz. Potężna broda
podkreślała śmieszność i rzec można, młodzieńczą naiwność tego płaskiego noska; na próżno starał
się ten kontrast zatuszować ogromny indyjski hełm, zazwyczaj pokrywający głowę kapitana.
W srogiej rozprawie z malajskimi piratami stracił kapitan Timnerstick prawe oko. Zastąpił
je sztucznym, doskonale imitującym prawdziwe.
Nikt go chyba nie widział w innym stroju, niż w wysokich, dziegciem wysmarowanych
butach, sięgających do samych bioder. Równie stałą częścią garderoby, bez której nie mógłby
chyba żyć, był frak, ozdobiony wielkimi, pozłacanymi guzikami z kotwicą. Dopełniał stroju wysoki
kołnierzyk, tzw. ojcobójca. Przepasany purpurową chustą, związaną na przodzie w olbrzymiego
motyla. Dodajmy jeszcze binokle w złotej oprawie, zawieszone na szerokiej czarnej wstążce
jedwabnej. Zawieszone bynajmniej nie od parady, szkła bowiem nie mogły się utrzymać na
wskazanym i właściwym miejscu dłużej, niż przez chwilę. Spadały natychmiast. Toteż jedna ręka
kapitana była stale zajęta nasadzaniem krnąbrnych binokli na zbyt skromny nos. Szczerość każe
wyznać, że charakter poczciwego Fricka Timnerstick nie był pozbawiony pewnej dozy próżności,
zwłaszcza w stosunku do swego statku. Słusznie zresztą! Statek kapitana Timnersticka był zawsze
wzorem czystości i porządku.
Wiedza lingwistyczna, którą posiadał, starczała na jego potrzeby. Czegóż więcej można od
niego żądać? A jednak istniał ktoś, kto uważał go za genialnego poliglotę. Tym kimś był on sam.
Lądował na wszystkich wybrzeżach i wszędzie przyswajał sobie po kilka wyrażeń. Chociaż
różnorodne słowa tak się pomieszały w jego głowie, jak szczątki rozbitych pociągów po
katastrofie, był niezłomnie przeświadczony, że włada doskonale dziesiątkiem tuzinów rozmaitych
języków i dialektów.
Nie skąpił dowodów, wyciągając z zanadrza pamięci te nieszczęsne filologiczne szczątki w
chwilach stosownych i niestosownych. Czasami wszelako mogło się wydawać, że popisuje się
autoironią, że szydzi sam z siebie. Wszak kapitan Timnerstick k lubił widzieć dookoła siebie
oblicza roześmiane.
Tego dnia Frick Timnerstick był w różowym humorze. Nie bez powodu. Pod jego stopami
leżał pokład najszybszego statku, jakim kiedykolwiek kierował. Wspaniały wiatr wypełniał żagle.
Horyzont wyraźną krechą zakreślał morze, a niezachmurzone niebo uśmiechało się do wesołych
twarzy załogi.
Nadto port był w pobliżu, a okręt wiózł pasażerów, którzy potrafili sobie zdobyć
przychylność kapitana. Wsiedli w Singapurze i zamierzali wysiąść w Kantonie. O, to były cudowne
dni kapitana Fricka Timnerstick! Od lat nie toczył na pokładzie takich rozmów i dyskusji. I cel
podróży wspomnianych trzech pasażerów tak mu przypadł do gustu, że postanowił nie rozstawać
się z nimi; mógł im przez dłuższy czas dotrzymywać towarzystwa, zdawszy obowiązki dowódcy na
doświadczonego sternika.
Owymi pasażerami byli: student Fryderyk Degenfeld, zwany błękitno-purpurowym
Matuzalemem, jego pucybut Godfryd Ziegenkopf, zwany Godfrydem de Bouillon i wreszcie
Ryszard Stein, który jechał w roli spadkobiercy chińskiego magnata.
Siedzieli oto na pokładzie i spoglądali przed siebie na morze, gdzie widać było w oddali
kilka żagli. Polowe krzesła nie stały obok siebie rzędem. Nie godziłoby się to z pojęciem
subordynacji, jakie wyrobił sobie w ciągu długich lat służby Godfryd de Bouillon. Zawsze biegał z
tyłu za swoim panem Matuzalemem, jakże mógł więc teraz zmieniać naturalny porządek? Siedział
przeto w stosownym oddaleniu za burszem i trzymał bańkę fajki wodnej, której ustnik tkwił w
ustach Matuzalema. Przed wyjazdem bowiem nie zapominano zaopatrzyć się w nową fajkę.
Zarówno pan jak i sługa byli ubrani tak samo, jak w domu przy ulicy Humboldta. Ryszard
siedział przy Matuzalemie, a o kilka stóp przed nimi spoczywał znany nam nowofunlandczyk,
który, podobnie jak Godfryd, nie sprzeniewierzył się długoletniemu przyzwyczajeniu.
Matuzalem, jak zawsze, puszczał pokaźne kłęby dymu. Przyjaźnie skinął w kierunku
kapitana, gdy ten, ukazawszy się na schodach, skierował ku nim kroki.
- No, komandorze, jakże tam? - zapytał Degenfeld. - Czy wkrótce ujrzymy wybrzeże
Państwa Niebios?
- Tak myślę - odparł zagadnięty. - Po południu przybijemy do Hongkongu. Niebawem
zwiększy się ilość żaglowców, dążących w tym samym kierunku.
- Odbyliśmy pyszną podróż!
- Niezrównaną! Robimy siedemnaście węzłów. To coś znaczy. W niecałe cztery dni z
Singapuru do Hongkongu, niech ktoś inny spróbuje naśladować Fricka Timnerstick!
- Tak, pan i pana statek... z tym można wiele dokazać. Nie sądziłem, że aż tak rychło
powitamy Chiny.
- A czy wie pan, jak należy przywitać ten kraj warkoczy?
- No, jak?
- Trzeba zawołać: tszing tszing! To prawdziwie chińskie przy-witanie.
- Ach, rozmawia pan nieco po chińsku?
Timnerstick nasadził binokle na nos, przytrzymał je z całej siły, aby ponownie nie opadły, z
jawną niechęcią spojrzał na Degenfelda i wreszcie odezwał się:
- Naturalnie taka omszała głowa, jak pan, chyba się tyle nauczyła na uniwersytecie, żeby do
kapitana Timnerstick inaczej się zwracać! Nieco po chińsku? To mi dopiero pytanie co się zowie!
Skoro biorę linę do ręki, biorę ją całą.
Mówił takim tonem, jak gdyby odpowiadał na pytanie, czy pija czystą wodę.
Nie wiedziałem! - wyznał Degenfeld - Nie wspominał pan o tym!
- Po cóż wspominać? Nie robi się wiele hałasu o rzecz samą przez się zrozumiałą
- No, tym bardziej się cieszę z tego odkrycia. Przyrzekł pan, że przyłączy się do nas na kilka
dni. Jest to dla nas nader cenna okoliczność, że biegle włada pan chińskim.
- Ba! Nie warto o tym wspominać! Prawdziwa drobnostka! Wszak i pan uczył się
chińskiego, jak mi powiedziałeś?
- Tylko przez dwa lata.
- Dłużej, niż trzeba. Chińszczyzna jest najłatwiejszym językiem ze wszystkich, jakie znam.
- A ja uważałem ją za nader trudny język.
- W takim razie rozwinął pan niewłaściwy żagiel. Człowiek pana zawodu musi stracić
właściwy kurs na obowiązkowej łacinie i grece. Kto ma głowę nabitą klasyczną starzyzną, temu
oczywiście, nie starczy już miejsca nawet na najłatwiejsze rzeczy. Wówczas tacy przeuczeni ludzie
wiosłują po świecie i nie potrafią odróżnić pancernika od kadzi śledziowej. Powiadam panu, że
chińszczyznę, rzec mogę, wyssałem z mlekiem matki. Zacząłem nią władać bez nauki, zupełnie
samorzutnie.
Matuzalem znał piętę achillesową kapitana. Tonem jak najpoważniejszym rzekł:
- Coś podobnego może się zdarzyć wyłącznie panu. Jesteś istnym wielorybem w morzu
dialektów. Igrając, radzi pan sobie łatwo z bałwanami i wypluwasz najtrudniejsze wyrażenia, ot tak
sobie, przez nos.
Timnerstick poprawił binokle, obrzucił bursza badawczym spojrzeniem i zapytał:
- Przez nos? Czy to ma być przytyk do mojej twarzy?
- Co też panu wpada na myśl! Mówię o wielorybie, a o tym że puszcza wodę przez nos,
chyba wie pan! 26
- Tak, to prawda. Ma pan słuszność. Podobnie jak wieloryb toczy się po falach, tak ja toczę
się po językach. A właśnie chiński jest dla mnie igraszką.
- Dla mnie przeciwnie, był to twardy orzech do zgryzienia. Niejeden ząb na nim zjadłem.
Pomyśl pan tylko o dialektach! Jest ich aż dziewięć!
- Wcale mało! Wyjawię panu, że dialekty to szopka. Rzecz najważniejsza, stale pamiętać o
rzeczy najważniejszej; więc w danym wypadku, jeśli chodzi o język chiński, o końcówkach.
- Tak? A ja myślałem, że język chiński nie zna wcale końcówek.
- Co? Nie zna końcówek! No, teraz rozumiem, że mimo dwuletniej pracy, nie nauczył się
pan chińskiego ani w ząb! Raczej potrafisz pływać po piasku i latać bez skrzydeł, niż mówić po
chińsku, ignorując końcówki. Powiadam panu, że potrafię wyłożyć całą chińszczyznę wraz z
dziewięciu dialektami w ciągu pięciu minut!
- Niewiarygodne!
- Wkrótce pan uwierzy. Wymień mi pan nazwy kilku miast chińskich, albo rzek!
- Z łatwością. Mamy, na przykład, Jangcy-Kiang, Maseng, Pekin, Hongkong, Wusung...
-Stój! -przerwał kapitan- Wystarczy. Ma pan już pięć końcówek.
- Końcówek? Skądże znowu!
- A co? Wszak sam pan wymienił: ang, eng, in, ong, ung! Jeśli to nie były końcówki, to ja
pewnie nie jestem Frick Timnerstick! To końcówki są jądrem mowy chińskiej! Z tym zasobem
można sypać chińszczyzną, jak z rękawa. Końcówki, końcówki, oto przyprawa do najtwardszego
kęska. Pan ze swoją łaciną i greką nie masz najmniejszego wyobrażenia o prawdziwej użytecznej i
wygodnej końcówce! Sądzę nawet, że we wszystkich waszych uniwersytetach nie znajdzie się tak
dźwięczna i łatwa końcówka, jak chińskie: in, ang, eng, ong, ung!
Z takimi pięcioma końcówkami mam całe Chiny w worku. Patrz, pan, zbliża się do nas
kuter. To pilot, dam mu sygnał, aby wszedł na pokład. Zobaczy pan, pomówię z nim po chińsku.
Będziesz się pan dziwił, że sam nie wpadłeś na tak łatwy pomysł.
Wydał odpowiedni rozkaz i wkrótce, zgodnie z systemem między-narodowej sygnalizacji,
ukazał się na maszcie znak PT. Łódź pilota nie była chińskiej konstrukcji. Przyjemnie było śledzić,
jak zwinnie i szybko podążała ku okrętowi. Pilot, który wszedł na pokład, był ubrany po chińsku.
Na głowie nosił niesłychanie szeroki kapelusz słomkowy, który zasłaniał prawie całkowicie jego
twarz.
- Uważaj pan! -rzekł kapitan Frick. - Teraz dam próbkę chińszczyzny.
Zbliżył się do rotmana i rzekł:
- Tszing tszing tszing...
- Insaneness! - przerwał bezceremonialnie witany. - Powiedz pan po prostu welcome, sir.!
Amerykanin nie ma potrzeby machać chińskim warkoczem!
- Nie jest pan Chińczykiem?
- Nie. Jestem rodowitym Szkotem z Greenoch nad Clyde, gdzie, jak panu chyba wiadomo,
buduje się najsławniejsze okręty. Możemy się zatem porozumiewać w naszej mowie ojczystej.
- Chciałem z panem pomówić po chińsku - odparł rozczarowany Timnerstick.
- Ach, co tam, po chińsku! Te skośnookie draby nie są wcale warte, aby się zajmować ich
szwargotem. Postaraj się pan raczej, abym dostał na początek dobrego rumu, inaczej zejdę z
pokładu i nie kiwnę palcem, jeśli nawet pana okręt rozbije się o wyspy Lamma. Skierował się ku
kajucie kapitana; Timnerstick musiał, chcąc nie chcąc, iść za nim.
- Co za szkoda! - rzekł Ryszard Stein. - Nie mógł nieborak zastosować swej chińszczyzny.
Czegóż on chce od tych końcówek!
- Świta mi w głowie lekkie wyobrażenie; ale chyba nie chodzi mu
0 opatrywanie angielskich, czy niemieckich słów tymi komicznymi końcówkami! To
dopiero byłoby zabawne. Chociaż po nim i tego można się spodziewać. Węszę niejedną wesołą
scenę. - Godfrydzie, ho-su!
Ostatnie słowa, chińskie, oznaczały: daj ognia! Odkąd wyjechali z rodzinnego miasta,
Matuzalem zaczął uczyć swoich towarzyszy po chińsku. Zwłaszcza czyścibut otrzymywał rozkazy
i polecenia w obcym języku, co też pociągnęło za sobą niejedno zabawne nieporozumienie.
-Ki eulh! Słucham! - odpowiedział Godfryd z całą powagą, wy-ciągając z kieszeni
zapalniczkę i pomagając swemu panu rozpalić wygasłą fajkę.
Wkrótce potem wrócił pilot z kapitanem. Objął komendę nad statkiem, wobec czego
Timnerstick miał wiele czasu i mógł go poświęcić pasażerom.
Coraz więcej dookoła ukazywało się żagli. Białoniebieskie kłęby dymu otaczały parowce,
dążące do Kantonu, lub przybywające stamtąd. Morze coraz bardziej zapełniało się statkami;
wreszcie wyłoniły się na widnokręgu skaliste wybrzeża Hongkongu i innych wysp nad Zatoką
Perłową.
- Bardzo to przykre, że pilot nie jest Chińczykiem - rzekł kapitan. - Ale poczekajmy trochę,
a okrążą nas łodzie. Pokażę panu wówczas, jak władam językiem Synów Niebios. Swoją drogą
czas już, aby pan otworzył kufry.
- A to w jakim celu? - zapytał Degenfeld.
- Aby włożyć chińskie ubiory.
- Nie mamy takich.
- Co? Chce pan udać się na ląd i zapędzić w środek chińskiego miasta ubrany nie według
tutejszych zwyczajów? Chce pan tam iść w swej jaskrawej, burszowskiej czapeczce ?
- Czemu nie?
- Ponieważ jest to nieprzemyślane. Będą za panem biegli, jak za rarogiem. Będą pana
wyzywać od cudzoziemskiego barbarzyńcy.
Dozna pan wszelkich przykrości i możesz nawet wpaść w prawdziwe niebezpieczeństwo.
- Ba! Kto mi zabroni ubierać się według własnego gustu?
- Zdrowy rozsądek. Jeśli pan chce naprawdę poznać Chiny i Chińczyków, to nie powinieneś
się zdradzać, że nie jesteś tubylcem. Nie zna pan jeszcze tego narodu. Zmuszono ich, aby otworzyli
nam swoje porty i odtąd tym bardziej nienawidzą nas, obcych natrętów. Jako cudzoziemiec, nie
będzie pan bezpieczny nawet na terenie władzy konsularnej. Skoro zaś wyjdziesz poza jej zasięg, w
każdym spotkanym ujrzysz wroga.
- Nie będę ze strachu wypierać się swego pochodzenia.
- Doceniam pana godność i dumę narodową, ale hm, biorąc po prawdzie, kto wie, czy pan
nie ma racji. Nawet jeśli wdziejesz na siebie najlepsze stroje chińskie, zdradzi się pan
nieznajomością języka. Mnie natomiast nic podobnego nie grozi. A jednak lepiej byłoby, gdyby
pan się stosował do tutejszych zwyczajów.
- No, być może, później ubierzemy się po chińsku. Ale tymczasem będzie po dawnemu. Jak
długo zatrzymają pana obowiązki służbowe w Hongkongu?
- Dałem pełnomocnictwa sternikowi. Pozostają tylko drobne formalności, które potrwają
najwyżej godzinę. Amerykańskiego konsula, którego muszę odwiedzić, znajdę w Kantonie.
- Bardzo mi to na rękę, że nie będziemy zmuszeni się rozstać. Ja bowiem nie zamierzam
bawić w Hongkongu, gdzie nic nie ma dla nas ciekawego. Jest to miasto europejskie, przeniesione
na grunt chiński. Szkoda mi po prostu czasu.
- Mnie również. Możemy skorzystać z parowca towarzystwa China Navigation, lub też, aby
już całkiem pogrążyć się w tutejsze środowisko, popłynąć do Kantonu chińską dżonką.
- Wolę to pierwsze, prędzej tam dotrzemy. Jeszcze zdążymy na-wiązać bliższe stosunki z
chińskim smokiem. Kufry nasze zostawimy na pokładzie, przecież niedługo zabawimy w Kantonie.
Tymczasem zbliżyli się do ujścia Tozu-Kiang, Rzeki Perłowej. Załoga stała na
posterunkach, gotowa do natychmiastowego wykonania rozkazów pilota. Okręt skręcił w
zachodnią zatokę Lamma, minął zieloną wyspę i pożeglował ku Hongkong-Kai, ku tłumowi
parowców, żaglówek, dżonek i wszelkiego rodzaju łodzi. Zwinięto żagle i zarzucono kotwicę.
- Tszing, Tszing! - zawołał Timnerstick, wyciągając w natchnieniu ramiona, jak gdyby
pragnął objąć serdecznie cały Hongkong. - Dobiliśmy i teraz pokażemy, kim jesteśmy!
Mimo europejskiego wyglądu samego miasta, port przedstawiał widok prawdziwie
wschodnioazjatycki. Ze wzgórza Victoria, wysokiego na tysiąc dwieście stóp, spoglądała strażnica
i maszt flagowy. Na stoku ciągnęła się promenada Kennedyroad Niżej ożywione miasto i port
pokryty okrętami. Z drugiej strony chińskie płaskowzgórze gęsto zabudowane, a na lewo mnóstwo
ciągnących się aż do Makao nagich skalistych wysp.
Na lądzie roiło się od ćuropejczyków wszelkiej narodowości, Chińczyków, Japończyków,
Malajów, Hindusów, Persów, Syngalezów i ciemno zabarwionych Afrykanów.
Przy samym statku już po chwili roiło się od łódek i tratw, na-ładowanych wszelkiego
rodzaju miejscowymi produktami. Każda z tych łódek ubiegała się o pierwszeństwo w stosunkach
handlowych z przybyszami, aby uzyskać od nich poczwórne ceny. W następstwie harmider,
nawoływania, kłótnie, przekleństwa, ryki, wrzask reklamy, że aż uszy puchły.
- Nic nie kupować! - ostrzegał kapitan. - Tu zdziera się z cudzoziemców skórę. Najlepiej
wcale nie dopuścić kramarzy, bo później nie można będzie opędzić się od tej zgrai. Potrafię
rozmówić się z tą hołotą! Zaraz zobaczycie.
Kazał natychmiast napełnić kilka kubłów wodą i ustawić je na brzegu pokładu. Po czym
wychylił się i ryknął na całe gardło w rojną ciżbę łodzi:
- Cichong tam! My nicong nie kupimeng! Idźcieng preczyng, wy szubrawcyng!
Natychmiastong preczyng, preczang, preczong, preczung!
Nie owe słowa jednak podziałały na tłum. Podziałał głos okrutny, srogi oraz dzikie, groźne
gesty kapitana. Na dole uciszyło się, jakby makiem posiał. Spojrzenia kramarzy z nietajonym
zdziwieniem wpiły się w kapitana, który ciągnął dalej:
- Nie potrzebujemyng niczegong! Nie mamyng pieniędzyng. Wynieścing się stądzing!
Zdumieni kulisi wciąż trwali w milczeniu; nie wiedzieli, co o tym myśleć. Godfryd de
Bouillon zobaczył tymczasem w pobliżu siebie ogromną tubę.
Uchwycił ją, skierował ku kapitanowi i rzekł tonem najpoważniejszym:
-Do tysiącong djabłong, kapitanieng! Dobrzeng znasz pareng rodzajong dialektong, jak
sieng patrzyng! Proszeng bierzong pang tu-beng to dopierong wywrzeng wrażenieng!
- Co ja słyszę! - odpowiedział Timnerstick. - Mówi pan doskonałą chińszczyzną. Widzicie,
jak prędko działa moja nauka końcówek! Serdecznie gratuluję! Co się tyczy tuby, to ma pan
słuszność. Dawaj pan!
Tymczasem wioślarze na nowo zaczęli się zbliżać. Timnerstick skierował ku nim tubę i
krzyknął:
- Natychmiasteng preczyng, wy łotryng, arcyłajdacyng, hołotang!
Czy posłuchacieng z miejscang! Forang stądeng, preczyng z waming.
Szybkong, szybkong, szybkong!
Woda rozniosła rozkaz kapitana po całej zatoce. Powszechna uwaga skoncentrowała się na
statku i otaczających go łodziach. Timnerstick sięgnął po kubeł wody, następnie po drugi, trzeci i
wylewał zawartość na głowy natrętnych handlarzy. W ten sposób napędzał im rozumu do głowy.
Czując, że nie dadzą rady, wycofali się z gniewnymi okrzykami. Woda po prawdzie nie bardzo
uszkodziła ich ubrania; wielu nie nosiło nic poza spodenkami z płótna; wprost przeciwnie, ta
przymusowa kąpiel dobroczynnie podziałała na ich ciała, odznaczające się niewiarygodnym
niechlujstwem.
Zadowolony kapitan zwrócił się teraz do Degenfelda i zapytał:
- No, przyjacielu, co pan o tym powie? Czy nie zrozumiano mnie?
- Stanowczo - serio odparł zapytany. - Stwierdziłem to ku najwyższemu zdziwieniu.
-O, nie ma się czemu dziwić. To rzecz nader prosta. Końcówkom, jedynie i tylko
końcówkom zawdzięczam swoją umiejętność. Oczy-wiście, nie przeczę, trzeba mieć trochę
zdolności przyrodzonych. Język chiński jest dziecinną igraszką, niegodną trudu. W tej chwili
pilot, który był świadkiem tej zabawnej sceny, położył mu rękę na ramieniu i rzekł ze śmiechem:
- Sir, to ma niby znaczyć, że pan znasz chiński?
- Czego pan sobie życzy? –zapytał Timnerstick, wsadzając na nos binokle i mierząc śmiałka
lekceważącym spojrzeniem.
- Pytam, czy pan uważa, że rozmawiał po chińsku?
- Naturalnie. A po jakiemu?
-All devils! Rozkoszna komedia! Gadasz pan tak, że człowiekowi ciarki latają po grzbiecie i
uważasz to za chińszczyznę! Mój drogi, mogę tylko panu powiedzieć, że władam znośnie
tutejszymi dialektami, mianowicie punti, hakka, hah-kian, fuh-kian, fu-tszeu, nan-tszang i occi-
tszeu, ale tego, co pan przed chwilą mówił, póki żyję, nie słyszałem!
Timnerstickowi z irytacji spadły binokle. Rozstawiwszy szeroko, po marynarsku, nogi,
rozwarł usta, aby zmiażdżyć pilota, atoli ten nie dopuścił go nawet do słowa.
- Proszę -rzucił, -tylko bez repliki! Nie mam czasu słuchać.
Zapłać mi pan za moją pracę, ja wręczę panu kwitek, po czym rozstaniemy się w pokoju.
- Tak - odparł kapitan, - lepiej rozstańmy się natychmiast, może się bowiem stać, że nie
zdołasz odejść o własnych siłach. Dla-czego nie chciał pan ze mną rozmawiać po chińsku?
Dlatego, że nie umiesz! tak jest, a nie inaczej!
Rzekłszy to, odszedł do kajuty, niczym obrażony, ale świadomy swej wyższości bohater.
Pilot podążył za nim, aby po paru chwilach wrócić i opuścić okręt.
Ale Timnerstick nie pokazywał się wcale. Wreszcie, po godzinie, kiedy sternik zarządził
ściągnięcie żagli, Fritz Degenfeld postanowił zajrzeć do obrażonego w swej godności poligloty. W
chwili, gdy zbliżył się do drzwi, te otwarły się na oścież i na progu stanął ktoś, kogo bursz uznałby
za stuprocentowego Chińczyka, gdyby nie złote binokle, które właśnie zsunęły się z niesfornego
nosa.
- Kapitanie - zawołał Degenfeld, - ledwo pana poznaję!
- Istotnie? - podchwycił Timnerstick z prawdziwą radością. - Co, istny Chińczyk?!
- A jakże! Jakby urodzony i wychowany na cesarskim zamku w Iuan-Ning-Yuen! Pozwól
się pan obejrzeć!
Ujął go za ramiona i obracał na wszystkie strony, aby dokładnie przyjrzeć się metamorfozie
sympatycznego kapitana.
- Świetne, doskonałe! Wszystko z czystego jedwabiu! -wyjaśnił kapitan, rozpinając guziki
wierzchniego okrycia, aby Degenfeld mógł ocenić przedniość drugiej warstwy ubioru.
Był ubrany w niezmiernie szerokie spodnie z czerwonego jedwabiu w białe kwiaty, nad
kostką przewiązane szerokimi wstążkami. Nad tym kamizelka z tego samego materiału, która
spadała do połowy lędźwi. Ponadto nosił białą, jedwabną koszulę bez rękawów. Dosyć wąska,
przypominająca szlafrok, niebieska szata sięgała prawie do ziemi. Rękawy ku dołowi rozszerzały
się niewiarygodnie i mogły służyć za kieszenie. Długi, nizany złotem pas spoczywał na biodrach i
przytrzymywał, prócz zegarka, najrozmaitszego rodzaju futerały z różnymi przedmiotami, które w
Chinach trzeba zawsze mieć pod ręką. A na tym wszystkim miał szeroki w rodzaju burnusa ubiór,
nieco krótszy od poprzednio opisanego, wzorzysty-na zielonym tle czerwone gąsienice i żółte
motyle. Półrękawki sięgały niemal do łokcia.
Obuty był w pantofle z czerwonego jedwabiu, bez obcasów, ze szpicami, zagiętymi wysoko
do góry. Podeszwy były grube na trzy palce.
Głowę osłaniał kapelusz, pleciony z sitowia i pokryty miękkim materiałem, przypominający
ogromną, przewróconą miskę i ozdobiony wysmukłą kitą falowanego końskiego włosia oraz
smokiem z cienkiej, złociście połyskującej blachy.
Stroju dopełniały dwie szable, jedna z brzękiem ocierająca się o ziemię, druga nieco
krótsza.
Aby nie zapomnieć o najważniejszym, trzeba powiedzieć coś o wachlarzu, którym obracał
w ręku, a który, rozwinięty całkowicie, mógł zasłonić nie jeden, lecz dwa takie tułowia. Ten
niezbędny przed-miot wymalowany był w krwawą scenę bojową, nad którą, złotymi zgłoskami
wypisany, świecił się chiński napis.
- No, jakże się panu podobam? - zapytał dumny kapitan.
- Niezmiernie! - odpowiedział Degenfeld. - Lecz skąd pan to wziął?
Rzeczywiście, wygląd Timnerstick musiał być, według pojęć chińskich, nader imponujący.
- Kupiłem w Singapurze. Tam też kazałem to sobie wypisać na wachlarzu. Było jeszcze
dosyć czasu.
- Czy potrafi pan napis ten przeczytać?
- Nie. Z chińskim pismem nie zdążyłem się jeszcze zapoznać Niech pan przeczyta, proszę.
Degenfeld obejrzał znaki i objaśnił:
- Chińczycy nie mają litery „r”, wymawiają ten dźwięk jak „1”. Dlatego trudno dosyć
rozwikłać pierwszą zgłoskę. Zapewne zamiast napisanego Ticl należy przeczytać Tur.
- Naturalnie! To moje nazwisko napisane po chińsku.
- Aha, więc jesteśmy na tropie. Napis brzmi:
Ticl-ning-sti-king kou-ngan ta fu-tsiang. Czy tak?
- Sądzę. Czy może pan to przetłumaczyć?
- Tak. Timnerstick wielki generał major, ekscelencja. Czy jest pan tym wszystkim w
istocie? Do licha, kapitanie chce pan uchodzić za generała i w dodatku wielkiego, to znaczy bardzo
znakomitego?
- Czemu nie? - roześmiał się zapytany. - Bogu dzięki, na pewno jestem jeszcze tak mądry,
jak chiński generał major!
- Ale jeśli trzeba będzie dowieść, że jesteś nim w rzeczywistości?
- Każdemu, kto zażąda świadectwa, dowiodę z miejsca za pomocą obu moich pięści. Oto
legitymacja, której żaden Chińczyk nie zdoła się przeciwstawić. A co pan o tym myśli?
Z tymi słowy uniósł skraj kapelusza, spod którego wysunął się prawdziwy warkocz,
dotychczas ukryty.
- Pen-tse! - roześmiał się student. - Naprawdę, prawdziwy pen-tse, warkocz, jak w książce!
Jakże go pan umocował?
- Wisi na cieniutkiej, prawie niewidocznej siatce, którą włożyłem na włosy. Widzi pan
zatem, że niczego mi nie brak, aby zaliczyć się do Synów Niebios.
- Czy pan nie za wiele ryzykuje?
- Ryzykuję? Nic podobnego! Kapitan Frick Timnerstick zawsze wie, co czyni. Przypomnij
pan sobie moje zdolności filologiczne, moje końcówki i dialekty! Cóż mi się może przytrafić?
Zresztą, jestem Niemcem z urodzenia i obywatelem amerykańskim. Cóż więc może mi się stać,
skoro będę się zachowywał jak gentleman? Nic, nic absolutnie! Uzurpowałem sobie tytuł, a to w
tym celu, aby panowie Chińczycy wiedzieli, że mają przed sobą nie byle jakiego zjadacza
powszedniego chleba. Kto może mieć coś przeciwko temu? A więc jestem gotów. Muszę tylko
parę słów powiedzieć sternikowi. A pan? Czy przygotował się pan do lądowania?
- Skoro pan skończy rozmowę, będę do pana dyspozycji. Nie bierzemy ze sobą bagażu. W
parę chwil przygotujemy się do zejścia.
- No, nie bardzo w parę chwil. Otóż i nadpływa łódź policyjna, przed którą będziemy się
musieli dokładnie wylegitymować. Szczęście, że nie przybywamy z kraju, dotkniętego zarazą i że
nie mamy chorych. Musielibyśmy odbyć kwarantannę, chyba nawet dziesięciodniową. Właściwie
ta łódź powinna była do nas przybyć wcześniej, na pełnym morzu.
Zaraz potem motorówka przybiła i na pokład wszedł komisarz policji, lekarz i niższy
urzędnik. Byli to Anglicy. Hongkong jest posiadłością angielską.
Zdziwili się, kiedy Timnerstick przedstawił się jako kapitan. Zamieniwszy wszakże parę
słów z nim, domyślili się, jakiego człowieka mają przed sobą i nie bez trudu zmusili się do
zachowania urzędowej powagi. Lądowanie odbyło się w przypisanym porządku. W pewnym
momencie udało się jednak posiadaczowi jednej z niezliczonych, opisanych poprzednio łódek
przybić do okrętu i dostać na pokład. Był to stary Chińczyk w brudnym ubraniu, bosy, w
ogromnym kapeluszu na głowie. Z tyłu zwisał mu na plecy skąpy krótki warkocz, niczym ogon
szczurzy, a na przedzie ogromne oku- lary pląsały na mongolskim tępym nosie. Zanim kapitan
zdążył nań huknąć, zapytał grzecznie w skaleczonej po chińsku angielskiej mowie:
- Money, money! To want you money? I am money exchanger; to be banker. I will
exchange!
Słyszał bowiem rozmowę kapitana z urzędnikiem i wiedział, że, wbrew świadectwom
stroju, ma przed sobą cudzoziemca. Jego propozycje były na rękę Timnerstickowi, który uważał, że
trzeba mieć w kieszeniach nieco drobnych. Groźna mina kapitana rozjaśniła się; wyciągnął z
kieszeni długą, grubą, nabitą sakiewkę skórzaną, otworzył ją, wyjął monetę i rzekł, ale nie po
angielsku, wszak chciał uchodzić za Chińczyka:
- Tak, taking! Potrzebujeng monetyng, drobneng monetyng.
Zmiening ming jednegong dolarang!
Z tymi słowy wyciągnął rękę z dolarem. Chińczyk wytrzeszczył oczy, zdumiony
słownictwem kapitana i odpowiedział:
- I can not understand. I shall exchanger this dollar?
- Taking, yes, oul! Powiedziałeng zdajeng się wyraźnieng!
Chińczyk potrząsnął głową; zrozumiawszy wszelako yes, zapytał:
- Which money to wish you?
Timnerstick zwrócił się do Matuzalema, który przyglądał się z radością zabawnej scenie:
- Jakże się zowie tutejsza drobna moneta? Chciałbym dostać możliwie jak najdrobniejszą.
- Najdrobniejszą monetą jest sapeka, tutaj zwana li, - odparł z uśmiechem zapytany. -
Dziesięć li stanowi jeden fen, dziesięć fenów tszang, dziesięć tszang równe są jednemu liang.
Timnerstick podziękował skinieniem głowy.
- Dajcieng mi li, sameng li! Chceng li, niceng innegong, jak li!
Złożywszy to oświadczenie, wręczył dolara waluciarzowi, który trzykrotnie, czterokrotnie
oglądał w zakłopotaniu to pieniądz, to znów twarz kapitana; rozdziawił usta jeszcze szerzej niż
poprzednio, zmarszczył czoło tak, że okulary zsunęły się z nosa, i odpowiedział wreszcie z
namysłem:
- Li, li, li! I have li, li, li!
Następnie podszedł do krawędzi pokładu i zawołał parę chińskich słów do dwóch
młodzieńców, siedzących w jego łódce. W następstwie tego przytaszczyli drewnianą skrzynię i
postawili ją przed swoim patronem, który położył wskazujący palec na nosie, w myślach prze-
liczył dolara na li i zdjął pokrywę.
- Dajng ming pang zang dwang dolaryng, zang trzyng dolaryng! - rzekł Timnerstick,
wyciągając z sakiewki jeszcze dwa dolary.
Chińczyk wziął je, powtórzył opisany grymas, po czym sięgnął do skrzyni i wyciągnął trzy
sznury, zawierające każdy po sześćset li. Są to drobne pieniążki chińskie z czworokątnym
otworem pośrodku, przez który się przeciąga sznur. Nosi się je zwykle jako łańcuchy na szyi.
- Do lichang! - krzyknął kapitan. - Tak wieleng zang trzyng dolaryng?
- Yes, yes! - skinął waluciarz, który nie pojął słów, ale zrozumiał minę. - I am reasonable.
Good by, sir!
Schował trzy dolary i zszedł z pokładu. Obaj młodzieńcy podążyli za nim ze skrzynią, z tym
samym pośpiechem. Timnerstick trzymał sznury w ręku i rzekł do Matuzalema:
- Czy można było sądzić, że za trzy dolary dostaje się tyle monet?
-‘Pak, to prawda, monet jest wiele - roześmiał się bursz, - ale powinien pan był dostać
więcej.
- Ile?
- Trzy dolary stanowią prawie dwa tysiące li. Chińczyk dał panu około sto osiemdziesiąt li
mniej, co stanowi osiem i pół procenta zarobku.
- Osiem i pół procenta w pięć minut! To rocznie stanowi kilka-set tysięcy procent! Ten
oszust musi zwrócić! Musi mi dopłacić, inaczej powieszę go na maszcie!
Przechylił się nad relingiem i zawołał gniewnie:
- Natychmiastong wrócing, łotrzyng, oszustong, złodzieing! Najwyżejng mogeng dać
dwang procentong!
Ale łódka odbiła już od statku. Obaj młodzieńcy wiosłowali z całej siły, stary zaś patron
spoglądał w górę z przyjaznym uśmiechem i odpowiedział:
- Tszing leao! I have been noble, extraordinary noble. Tszing leao, tszing.
- Odpływa ten oszust! - wściekał się Timnerstick. - Gdybym go miał pod ręką! I ta kanalia
śmie jeszcze wołać mi tszing, tszing! Jeśli pierwsze powitanie tego kraju jest oszustwem, to czym
będzie pożegnanie? Ale, co robić z tymi pieniędzmi? Nie wejdą do sakiewki!
- Wierzę! - roześmiał się błękitno-purpurowy. - Te pieniążki ważą co najmniej dziesięć
funtów. Musi je pan powiesić na szyi!
- Aby mnie zadusiły?
- Inaczej się ich tutaj nie nosi.
- Istotnie?
- Tak. I jeśli pan chce uchodzić za prawdziwego Chińczyka, musi się do tego przyzwyczaić.
- Uchodzić! - zawołał kapitan z urazą, gubiąc binokle. - Nie ma mowy o „uchodzeniu”.
Jestem prawdziwym, istnym Chińczykiem. Niech mnie pan obejrzy! I niech pan weźmie pod
uwagę moją wymowę!
- Jednak ten cwaniak nie zrozumiał pana!
- Bardzo słusznie. taki szubrawiec niech mnie lepiej nie rozumie. Zresztą, nie znał
chińskiego; mówił po angielsku i to jak, pożal się Boże! Był Hotentotem, albo Aborygenem. Żadna
wymowa chińska nie może być tak wyraźna i prosta, jak moja. Zawieszę sobie na szyi osiemnaście
setek i zejdziemy na ląd. Nie traćmy naszego cennego czasu na pokładzie!
Istotnie, umieścił trzy sznury na szyi i wybrał z broni dwa rewolwery i dubeltówkę.
Matuzalem i Godfryd uzbroili się podobnie; natomiast Ryszard Stein posiadał tylko długi nóż i
pistolet. Nie umiał się jeszcze obchodzić ze strzelbą.
KŁUSEM W PALANKINIE
Po trapie, przerzuconym na bulwar, trzej nasi podróżni i kapitan opuścili statek.
Timnerstick kroczył powoli, z dostojeństwem mandaryna. Za nim szli pozostali w tym
samym porządku, w jakim trzy razy dziennie tam i na powrót przemierzali drogę od Pieprzowego
Zaułka do „Pocztyliona z Niniwy”.
A więc na przedzie puszył się dumnie ogromny nowofunlandczyk. Oczywiście, trzymał w
pysku wielki kufel swego pana. Nosił na grzbiecie rodzaj tornistra, który zawierał wszelki sprzęt
podróżny. Do tornistra przymocowany był futerał od kufla.
Za psem w skupieniu, pełnym najwyższej powagi maszerował Matuzalem. W zwykłym
swym ubiorze, z rękami w kieszeniach od spodni, puszczając gęste kłęby dymu, pykał z fajki
wodnej, której ustnika nie wypuszczał spomiędzy warg.
W przepisanych trzech krokach za nim szedł Godfryd de Bouillon. Dwie strzelby
skrzyżowane wisiały na jego plecach. W lewej ręce trzymał fajkę, a w prawej, oczywiście, obój!
Dzielny pucybut był tak zżyty ze swoim instrumentem, że nawet nie przyszło mu na myśl
zastanowić się, czy nie będzie on zbytecznym balastem w drodze. Zabrał go ze sobą tak, jakby się
to samo przez się rozumiało, 41 zwłaszcza, że patron się nie sprzeciwiał.
Za owym giermkiem i fajkonoszem, szedł Ryszard Stein. Głowę okrywał zieloną
uczniowską czapką, a resztą stroju przypominał dokładnie Matuzalema. Łatwo się domyślić, kto
był inicjatorem tej przemiany.
Kiedy zeszli z mostku, Timnerstick skręcił na prawo sądząc, że tam stoi parowiec, którym
zamierzali udać się do Kantonu. Atoli Matuzalem zawołał w ślad za nim:
- Stój! Dokąd to, mister?
- Oczywiście, do nabrzeża - odparł kapitan, zatrzymawszy się.
- Jeszcze czas. Przede wszystkim trzeba zwilżyć gardło. Musimy w jakiś sposób uczcić
nasze przybycie do Państwa Niebios. Zobaczymy, jakim tutaj trunkiem zalewa się robaka!
- Ale zmarnujemy czas!
- Ba! Wszędzie i zawsze marnuje się czas, cokolwiek się robi, na jedzeniu i siedzeniu, na
wypitce i wybitce, na pracy, na śmiechu, na płaczu. Zresztą, muszę bezwarunkowo odwiedzić
naszego tutejszego konsula, aby mu się przedstawić osobiście i zasięgnąć różnych wiadomości.
Zaprowadzę was zatem do hotelu Hongkong, gdzie poczekacie do mego powrotu.
- Well! Niech i tak będzie. Ale jak się przedostaniemy przez ten tłum? Czego ta
sakramencka hołota chce od nas!
- Czego chce? Odpowiem panu pięknym wierszem studenckim, naginając go nieco do
okoliczności:
Naraz się wtacza cudaczna istota,
Timnerstick tak się zwie owa szkarada.
Stoi ci przed nią niemrawa gromada,
Patrzy, jak wół na malowane wrota.
Wygłosił te słowa w momencie wcale odpowiednim, chociaż nie tyle Timnerstick, ile on
sam oraz Ryszard ściągali na siebie podziw gawiedzi.
Nigdy bowiem nie widziano tu jeszcze trzech w ten sposób 42 ubranych ludzi. Ledwo
zdążyli postawić nogę na bulwarze, gdy zewsząd zbiegli się mężczyźni i kobiety i utworzyli
dookoła nich półkole widzów. Mężczyźni w przeróżnych strojach, przeróżnych kolorów, biedne
kobiety i biedniejsze jeszcze dzieci stały i gapiły się na niezwykłe widowisko. Nasi podróżni nie
mogli ich pomawiać o brak szacunku; widać było, że uważają cudacznie ubranych przybyszów za
znakomitych, dostojnych ludzi, do czego najwięcej się bodaj przyczyniła ich pełna powagi
postawa.
Podczas gdy jednak właściwi sprawcy sensacji udawali, że jej nie spostrzegają, kapitan
puszył się, mile połechtany w swej dumie. Był przeświadczony, że to on jest przedmiotem
zaciekawienia i odpowiednio do tego starał się przybrać pozę wielkiego mandaryna. Rzekł do
swoich towarzyszy:
- Nie wypada nam chodzić pieszo; tacy, jak my, z osiemnastu setkami li dokoła szyi,
powinni jeździć, lub przynajmniej posługiwać się palankinem. Właśnie widzę kulisów,
wynajmiemy ich natychmiast! Istotnie nieopodal stała grupa kulisów z palankinami.
- Nie mam ochoty- odparł Matuzalem. - Cieszę się, że wreszcie mogę swobodnie ruszać
kulasami. Wsiadaj pan, jeśli sobie życzysz! My pójdziemy pieszo i spotkamy pana w hotelu.
- Ślicznie! Sam sobie pan przypisze winę, jeśli pana nie będą traktować z należnym
szacunkiem.
Matuzalem nie odpowiedział. Zapytał po angielsku jednego z kulisów o drogę do hotelu
Hongkong. Otrzymawszy odpowiedź w tym samym języku, udał się ze swoimi towarzyszami do
hotelu. Nie mógł się powstrzymać od swoistego uśmiechu. Sądził być może, że pieszo dotrze do
hotelu wygodniej, niż kapitan w palankinie? Że słusznie przewidywał, przekonał się wkrótce.
Otóż Timnerstick poszedł do kulisów i rzekł do dwóch posiadaczy najładniejszego
palankinu:
- Ileng kosztujeng zaniesieng mnieng dong hotelung Hongkong?
Spojrzeli nań ze zdumieniem, potrząsnęli głowami i jeden odpowiedział:
- Yes, sir. You are in Hongkong.
Zrozumiał bowiem z mowy kapitana tylko nazwę miejscowości i sądził, że dziwny
przybysz chce wiedzieć, czy się znajduje w Hongkongu. Tytuł sir świadczył, że mimo chińskich
pozorów nie uważa kapitana za Syna Niebios. Rozdrażniło go to, nasadził na nos binokle, spojrzał
na kulisa bykiem i rzekł:
- Muszeng sobieng wyprosing, abyścieng rozmawialing ze mnąg pong angielskung!
Jestemg mandaryng najwyższeng klasyng i nieng mamg ochotyng słuchaniang cudzoziesking
dialektung! A zatemg, ileng płaceng dong hotelung Hongkong?
- Hotel? - zapytał kulis, zrozumiawszy wreszcie drugie słowo.
- Hongkong. Hotelong Hongkong.
-Ah, we shall to bear to Hong-Kong-hotel?
- Toking. Tomong mnieng zawieźcieng. Ileng mamong zapłacing?
Ponieważ skinął potakująco głową i rękoma wykonał ruch liczenia pieniędzy, który we
wszystkich krajach jest jednakowy, więc został wreszcie zrozumiany.
-Fifteen fen or candarins - brzmiała odpowiedź kulisa.
- Piętnaście fen, sto pięćdziesiąt li, czyli cała marka, to za wiele!
- burknął kapitan półgłosem, po czym głośniej już dodał: - Aning mnieng w głowieng nieng
powstałong tyleng zapłacing. Jestemg chińsking mandaryng i nieng pozwoleng sieng oszukang
kulisowing. Dostaniecieng stong li i aning złamanegong szelągang więcejng. Rozsupłał jeden ze
sznurów, odliczył sto li i wręczył kulisowi. Ten przeliczył, potrząsnął głową i rzekł:
-Hundred fifiy li, not hundred!
- Jang dajęng stong; takong mang być! - upierał się Timnerstick.
- Sir, do you are a miser, a niggarcć a churl?
- Cong! Jang mamg być liczykrupang? Dusigroszeng? Skrobekang? Achng! Tkang
obelgang. Zwrócing pieniądzeng! Pójdęg do innyng!
Krzyczał tak głośno i gniewnie, że liczni widzowie skupili się dookoła, wietrząc zapowiedź
skandalu. Obaj kulisi zamienili ze sobą półgłosem jakieś chińskie słowa, zmierzyli Timnerstick od
stóp do głów i zamierzali mu odpowiedzieć. Lecz kapitan nie dopuścił ich do słowa. Rozwinąwszy
swój olbrzymi wachlarz, wskazał na napis i huknął:
- Jeśling nie poznajecieng pong mnieng, kimg właściwieng jestemng, tong przeczytajcieng
mojąg wizytówkeng! ćićrningsticking, ko-ungan ta-fu-tsiang! Jestem generał majorang!
Zrozumianong? Lichong wasong palnieng, jeśling mnieng nieng posłuchacieng! Nosicieng mnieng
zang stong li, bong waseng zang uszyng wytargamg! Otoczenie pomrukiwało z niechęcią. Kulis
uspokoił gapiów kilko-ma chińskimi słowami, których Timnerstick oczywiście nie zrozumiał.
- Well, hundred li; get into, sir.
Mówiąc to, otworzył drzwiczki palankinu i gestem zaprosił kapitana do wsiadania.
Timnerstick uradowany domniemanym zwycięstwem nie zauważył złośliwych spojrzeń tłumu.
Wsiadł. Ledwo zdążył się wygodnie umieścić, obaj kulisi chwycili za pręty i unieśli palankin.
Natychmiast dwaj inni skoczyli ku lektyce, jeden z prawej strony, drugi z lewej. Dno powozu było
ruchome, otwierało się, zapewne dla łatwiejszego czyszczenia, przez wyciągnięcie haków z prawej
i z lewej strony. Do haków tych właśnie sięgnęli obaj wspomniani kulisi, dno palankinu opadło.
Timnerstick, oczywiście, ześlizgnął się i stanął na nogach.
- Do lichang! - krzyczał. - Cong tong znaczyng? Palanking mang zamiastyng dnang
drzwing! Jang chceng...
Nie mógł już dokończyć. Obaj tragarze, nie zważając nań, puścili się biegiem w drogę.
Mknęli w najwyższym pędzie. Timnerstick tkwił w palankinie i musiał dotrzymywać im kroku,
chcąc nie chcąc. Lecz krzyki jego rozlegały się daleko. Widzowie niezbyt zaszczytnej dlań sceny
śmiali się w kułak, udając, że nie zauważyli nieszczęsnego 45 wypadku „generała majora”.
Przechodnie, których dziwny ten powóz wymijał, przystawali ze zdumienia. Dwaj kulisi
pędzili, niosąc palankin ze zwisającym dnem. Na dole migała para nóg w czerwonych pantoflach,
pracujących z całych sił, aby dotrzymać kroku kulisom. Nieszczęsny właściciel tych nóg nie
przestawał ryczeć:
- Stacing, stacing! Natychmiastong zatrzymać! Dong kroćsetong piorunów! Nie mogeng
jużeng biegać; brakong tchung ming, tchung! Stój, powiadamong, wy szubrawcyng, hultajeng!
Stój, stoping! Widowisko to rozśmieszyłoby najpoważniejszego człowieka. Zgra-ja uliczników
biegła za nim, krzycząc i gwiżdżąc. Najbardziej działały poważne miny obu kulisów, którzy
udawali, że w pośpiechu nie spostrzegli wypadku swego pasażera.
Musieli też wyprzedzić Matuzalema, Godfryda de Bouillon i Ryszarda Steina. Ci usłyszeli
za sobą grzmiący głos kapitana. Zatrzymali się i obejrzeli. Zobaczyli opłakaną sytuację
ćrningsticking koungan ra fu-tsiang, ale, nim zdążyli pośpieszyć z pomocą, kulisów już nie było.
- Wielki Boże!- zawołał Godfryd. - Co to? Jeśli to nie są kulasy naszego bohatera
morskiego, to już własnym oczom dowierzać nie mogę. A głos? Jak się to stać mogło?
- Możesz polegać na swoich oczach - odparł Matuzalem. - Zb był Timnerstick; nie ma
wątpliwości. Ale jakże się znalazł w takiej sytuacji? Piramidalny blamaż!
- Słusznie. Zapłacić za taki palankin i mknąć co sił, jak kot z pęcherzem, to jest równie
pozbawione podstaw, jak ten powóz. Widziałem kiedyś słonia, którego transportowano w ten sam
sposób; ale co bydlę, to nie człowiek.
- Kto wie, jakie głupstwo popełnił nasz kapitan. Wkrótce usłyszymy. Śpieszmy się, bo
gotów jeszcze bardziej narozrabiać. Przyspieszyli kroku, nie zważając na zainteresowanie, jakie
budzili. Na szczęście hotel był już w pobliżu.
Hongkong, po chińsku Hiang-Kiang, jest skalistą wyspą, leżącą u wylotu zatoki lśzu-Kiang.
Posiada jeden z najlepszych portów chińskiego państwa. Można wyspę tę nazwać Gibraltarem
Wschodu. Stolica wyspy Victoria, zabudowana po europejsku, posiada szerokie ulice, wielkie
piękne domy, ogromne składy i eleganckie wille. Kto jednak pragnie poznać życie chińskie, ten nie
zatrzymuje się tutaj, lecz przy pierwszej okazji przeprawia się do Kantonu, jak to zamierzał właśnie
uczynić błękitno-purpurowy Matuzalem.
Dotarłszy z towarzyszami do hotelu, bursz usłyszał już z daleka wściekły głos Timnerstick.
Weszli do sali restauracyjnej i zobaczyli kapitana, otoczonego kelnerami w długich niebieskich
ubiorach oraz gromadę policjantów. Ci pochodzą przeważnie z Indii, noszą ciemnobłękitne
uniformy i czerwone turbany, są uzbrojeni w krótkie gumowe pałki.
Przysłuchiwali się opowiadaniu marynarza, nie mogli jednak nic zrozumieć, ponieważ nie
chciał mówić po angielsku. Odsunął stojących na drodze, pomknął ku Matuzalemowi i rzekł:
- To niesłychane, istotnie niesłychane! Z początku zmusza się mnie do biegania w dobrze
opłaconym palankinie, a następnie, skoro się żalę, nikt z tubylców nie rozumie po chińsku. Każdy
inny wpadłby w rozpacz!
- Mylisz się, kapitanie, uważając tych ludzi za tubylców - pouczał go student. - Przemów
pan po angielsku, a w lot cię zrozumieją.
- Po angielsku? Ani mi się śni! Skoro jestem w Chinach, posługuję się językiem Państwa
Niebios. Mogę chyba wymagać, aby mnie zrozumiano, mnie mandaryna z osiemnastu setkami
sapeków!
- Nie jesteś pan jeszcze w Chinach, lecz w Anglii. Hongkong jest posiadłością angielską.
- Wiem o tym, ale żądam, aby także tutaj poznano się na mojej językowej erudycji. Czy
wiecie, co mi się przytrafiło?
- Tak. Zachciało się panu urządzić bieg na wytrzymałość 47 w palankinie.
- Zachciało mi się? Chce mnie pan dobić? Zmuszono mnie, zmuszono podstępem!
- I nie przeciwstawił się pan?
- Czyż mogłem?
- Czemu nie?
- Zerwano by mi głowę z karku, gdybym nie biegł, Ledwo rozsiadłem się w palankinie, dno
pode mną opadło i nogi zsunęły się na ziemię. To jeszcze pół biedy, można było wszak podnieść
pokrywę. Ale obaj hultaje pomknęli jak opętani i nie pozostało mi nic innego, jak pędzić za nimi.
- Może nie zauważyli, że pan zjechał na parter?
- Oho! Widzieli aż zbyt dobrze. Chciałem się zatrzymać, ale wy-rywali z całych sił;
dostawało mi się uderzenie za uderzeniem. W głowie mi dotychczas huczy jak basetla. Plecy
świecą chyba wszystkimi kolorami siniaków, a nogi mnie tak bolą, jakbym tańczył na
kilometrowych szczudłach. Dziewięćdziesiąt osiem członków ludzkich drży we mnie, omdlewam
ze zmęczenia, a pot ścieka mi szerokimi potokami z ciała. Czy mam to puścić płazem?
- Powiedz mi pan przede wszystkim, gdzie są obaj kulisi?
- Gdzie są? ‘Tak, gdzież oni są? Nie wiem.
- Ale wszak pan powinien najlepiej wiedzieć, gdzie się zatrzymali. Przecież oni pana tu
przynieśli!
- Przynieśli! Przynieśli! Ile złośliwości w tym człowieku! Powiadam panu, że przybyłem
pieszo! Dziękuję za takie Państwo Niebios, gdzie się płaci sto li za wyścig z kulisami. ‘Tak byłem
zaskoczony, że nie miałem nawet czasu na sięgnięcie po rozum do głowy. Wiem tylko tyle, że
ryczałem jak tygrys; lecz to na nic się zdało, albowiem te łotry nie pojmują ani w ząb chińskiego. A
kiedy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami hotelu, przewrócili palankin tak, że usiadłem
plackiem na matce-ziemi i uciekli co tchu. -Tszingleao!- krzyknęli na pożegnanie. Cóż to znaczy?
,
- Tak się żegnają Chińczycy.
- Dziękuję za takie pożegnanie! Natychmiast więc wpadłem tutaj i zażądałem sprowadzenia
policji i władz miejscowych. Zamiast nich przybyły te błękitne uniformy, które potrafią tylko
rozdziawiać gęby.
-1b wyraża podziw dla pańskiej znajomości języków.
- Bodajby tak było; nie miałbym urazy.
- Niestety, ci ludzie, zdaje się, za mało zajmowali się chińskim językiem. ‘Iii przeważnie
używa się picche, żargonu angielskiego. Jeśli pan chce się porozumieć, to musisz się posługiwać
angielskim.
- Niestety, zdaje się, że pan ma słuszność. Ale czy to nie hańba, tutaj, w Hongkongu, nie
rozumieć języka miejscowego? Zresztą, podobnie jest w Niemczech. Bawarczyk nie rozumie
Saksończyka, a że mówię najlepszą chińszczyzną i posługuję się wytwornymi końcówkami, więc ci
hołysze nie mogą się zorientować w mojej elokwencji. Będę zatem musiał posługiwać się
angielskim, aby dochodzić swych praw. Ale ci hultaje muszą ponieść karę, przykładną karę. Muszę
ich dostać w swoje ręce. Przetransportuję ich na swój statek i każę z nich drzeć pasy, ażeby na
wieki wieków zapamiętali, kogo nieśli w palan-kinie!
Głos jego dyszał głębokim gniewem. Policjanci i służba hotelowa nie odstępowali go,
ciekawi dalszych wypadków. Zachowanie się kapitana było dla nich zjawiskiem niezwykłym, a cóż
dopiero wygląd trzech przybyszy w akademickich strojach. Nie wiedzieli, co o nich sądzić, lecz
miny świadczyły bądź co bądź o wysokim respekcie. Nie rozumieli wprawdzie Matuzalema, ale
imponował im jego ton i po-ważne, pewne siebie dostojeństwo. Błękitno-purpurowy uznał za
właściwe powstrzymać mściwe zapędy kapitana. Odciągnął go na stronę i rzekł:
- Lepiej zrezygnujemy z chłosty, mój drogi przyjacielu.
- Zrezygnować? Co panu wpada do głowy! Jeśli mnie pan chce pozbawić satysfakcji, to nie
nazywaj mnie drogim przyjacielem. Moim przyjacielem jest tylko ten, kto dba o moje interesy.
- Właśnie przestrzegam pana przed ponowną kompromitacją.
- Kompromitacja? Ponowna? Czy się już raz skompromitowałem?
- Potężnie.
- Oho, panie Degenfeld! Co pan sobie myśli? Czy chce mnie pan obrazić? Zmusi mnie pan
do odpowiedzi ostrzem szabli!
- Miałoby to dla pana opłakane następstwa, gdyż, mogę to stwierdzić, iż w ojczystym
mieście uchodzę za najlepszego szermierza. Pańska śmiertelna, chociaż wielce czcigodna powłoka
może zawrzeć równie intymną, jak nieprzyjemną znajomość z moją klingą. Ale po cóż krzyżować
szable, kiedy czuję dla pana najszczerszą sympatię? Naprawdę, niezbyt budujący był widok pana
nóg podczas wyścigu z kulisami. Ja sam ledwo się mogłem powstrzymać od śmiechu.
- Tak? A zatem widział mnie pan?
-‘Pak.
- I nie pomyślał pan nawet o pomocy, o wyzwoleniu mnie z tej fatalnej opresji!
- Naturalnie, że miałem ten zamiar; ale nie mogłem go wykonać, tak szybko pan mnie
wyprzedził. Kulisi wiedzieli, że dno jest otwarte; musiał zatem istnieć jakiś powód ich planowego
niedbalstwa.
- Naturalnie! Łotry chciały się zemścić za to, że urwałem pięćdziesiąt li z ich ceny. Żądali
bowiem stu pięćdziesięciu.
- Ach! I dał im pan tylko sto? Zerwał pan z nich marne trzydzieści fenigów? Czy to było
godne mandaryna, za którego się pan podaje?
- Nie?
- Generał nie skąpi pięćdziesięciu li. ‘Ta źle zastosowana oszczędność zdradziła, że nie jest
on ani Chińczykiem, ani mandarynem. Gdyby pana uważano za takiego dostojnika, to na pewno
nie ośmielonoby się w ten sposób z panem obejść. Jeśli zaś pan będzie nalegał na ukaranie tych
ludzi, owo fatalne dla pana zdarzenie zyska rozgłos; urzędowo zażądają od pana papierów generała
majora, a że pan ich 50 nie posiada, więc znajdziesz się w sytuacji, niezbyt godnej zazdrości.
Timnerstick podrapał się za uchem.
-Saperlot!- mruknął. - Nie pomyślałem o tym. Czyż mam jako oskarżony stanąć wobec tych
tszing-tszang-tszongów? Wolę już, aby łajdaki uniknęły kary.
- Właśnie to panu doradzam. Uważał pan, że nie wypada nam iść pieszo do hotelu. I otóż
pan sam nie tylko szedłeś, ale nawet biegłeś. Zapowiedział pan, że nie potraktują mnie z należnym
szacunkiem.
Jakich to względów pan dostąpił?
- Teraz może się pan ze mnie natrząsać! Ale nigdy mi się nic podobnego już nie zdarzy!
-Tak samo zaklinał się pan po wypadku z cinkciarzem.
- Hm, tak! Państwo Niebios nie przywitało mnie zbyt sympatyczne tszing-tszing, ale ja
jeszcze wymogę na Synach Niebios szacunek. Postąpię dyplomatycznie; zrezygnuję z ukarania
kulisów. Wszakże biada Chińczykowi, który w przyszłości zechce pozwolić sobie na podobne
facecje w stosunku do mnie! Powieszę go na jego własnym warkoczu. A zatem, skończmy z tą
sprawą! Co teraz czynimy?
-1b, co doradza mój pies: wypijemy po jednym.
WILLEM VAN AARDAPPELENBORSCH
Sala restauracyjna była umeblowana po europejsku. Nowofunlandczyk zaraz po wejściu
zbliżył się do jednego ze stołów i wskoczył na krzesło; kufel postawił przed sobą, siedział, z
tornistrem na grzbiecie spoglądał posępnie w pusty kufel i wydawał zniecierpliwione pomruki. W
„Pocztylionie z Niniwy” przywykł do widoku napełnione-go naczynia.
Matuzalem wyjaśnił policjantom, że ich pomoc na razie jest zbyteczna. Natychmiast się
oddalili. Czterej przybysze usiedli teraz przy stole, który wcześniej zajął pies. Degenfeld
poinformował się, że można tu dostać piwo.
- A więc przynieście nam cztery dobre hausty! - zamówił.
Kelnerzy pośpieszyli wykonać polecenie. W tej chwili na salę wkroczył nowy gość, którego
postać zasługiwała na powszechną uwagę. Nie był wysoki, ale za to tak gruby, że z pewnością od
wielu już lat nie mógł spoglądać na własne nogi. Korpus należało nazwać niezwykłą kłodą mięsa.
Gładko wygolone, pełne, księżycowe oblicze połyskiwało ciemną czerwienią. Równie
niecodzienny był strój tego człowieka. Nosił spodnie, kamizelkę i marynarkę z białego przedniego
płótna. Marynarka, wyjątkowo krótka, podkreślała imponującą wypukłość brzucha. Nogi tkwiły w
niskich chińskich pantoflach o 52 podeszwach czterocalowej grubości. Dookoła cielska, nie można
było bowiem dopatrzyć się talii, miał przewiązaną szarfę z czerwonego jedwabiu, zza której
wyglądała inkrustowana, cenna rękojeść malajskiej broni. Czaszka grubasa tworzyła jedno
olbrzymie, łyse płasko-wzgórze. Na czubku głowy mała w czarne i białe kwadraty szkocka
czapeczka; dwie długie wstążki spadały z niej na plecy. Dwie długie strzelby wisiały z tyłu na
plecach, zaś ich rzemienie krzyżowały się na piersiach. Pomiędzy lufami unosiła się pełna i mocno
spięta torba skórzana. W prawej ręce wreszcie grubas trzymał chiński parasol słoneczny takich
rozmiarów, że mogłaby się pod nim zmieścić cała rodzina na wycieczce podmiejskiej.
- Goeden dag, mijne heeren ! - przywitał się po holendersku. - Het is tijd, dat wij aan tafel
gaan!
Co oznacza: Dzień dobry, moi panowie! Czas już zasiąść do stołu! Dziwne przywitanie,
tym dziwniejsze, że grubasek nie raczył na nikogo z obecnych spojrzeć i drobnymi kroczkami
sunął ku najbliższemu ze stolików. Gospodarz znał go już zapewne, gdyż skoczył ku niemu z
wylewną usłużnością, kłaniając się wielokrotnie aż do ziemi. Podsunął gościowi dwa krzesła, jako
że na jednym nie zmieścił-by się, uwolnił go od ciężaru torby, strzelb i parasola; ze wzruszającą
troskliwością ułożył je w pobliżu.
Matuzalem nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Podniósł się i składając ukłon,
odpowiedział wesołym tonem:
- Neemt plaats; maakt geerce komplimenten; doet als of gij thuis waart. Siadaj pan; bez
ceremonii, niech się pan czuje jak u siebie w domu.
Teraz dopiero grubas raczył spojrzeć na naszą czwórkę. Mierzył bursza przez kilka sekund
surowym wzrokiem, ściągnął bezwłose brwi i rzekł:
Zij zijn een ongelukkige nijlpaard. Jesteś pan nędznym hipopotamem.
Po czym już spokojnie zwalił się na oba krzesła i ziewnął długo, przeciągle, szeroko, jakby
chciał połknąć przynajmniej połowę zawartości powietrza w restauracji.
- ćn zij zijn een dick ste- kelvarken! Pan zaś jesteś grubym jeżem morskim! -zawołał ze
śmiechem student.
- Zij schaap! Bydlę! - odpowiedział wzgardliwie grubas.
- Zij neushoom! Nosorożec! - odparł Matuzalem.
- Zij...zij...zij papegaai! Papuga! - huknął znów tamten.
- Zij hooi-hofd! Kapuściany głąbie! - roześmiał się Degenfeld.
Wówczas grubas podniósł się, wyciągnął pięść i ryknął wściekłym głosem:
-- Zij dor vlam metje, zij droogen kleer maker! Sucha zapałko, suchy kraweze!
Zij...zij...zij...
Nie mógł kontynuować, nowofunlandczyk zauważył wrogą postawę grubasa, zlazł więc z
krzesła, powoli zbliżył się do gościa, podniósł się na tylnych łapach, położył mu przednie na
piersiach, pokazał kły i warknął ostrzegawczo, jak gdyby chciał rzec:
- Ty, dosyć już, bo będziesz miał ze mną do czynienia!
Grubasowi słowa obelgi utknęły w gardle. Opadł na krzesła i wbrew oczekiwaniu, zawołał
do gospodarza:
- Ik heb honger; gevt mij eene soep en kalfsvleesch! Jestem głodny; daj mi pan zupy i
cielęciny!
Ta zmiana frontu była tak nagła i komiczna, że cała nasza czwórka wybuchnęła głośnym
śmiechem. Pies nawet zrobił grymas, mający wyrazić uśmiech i machając ogonem, wrócił na swoje
miejsce przy Matuzalemie. Skoro grubas poczuł się uwolnionym od bezpośrednie-go
niebezpieczeństwa, odwrócił się i zawołał gniewnie:
-Mijne heeren, ik zoude mij schaanien; zoo dom de lagchen. ćet gij liefst een vleesch of en
eyeren-koelć dit is buiten twijfel beter dan dit endeugende fosikzen! Moi panowie, ja wstydziłbym
się tak głupio śmiać. Skosztujcie lepiej mięsa, lub placka, pożyteczniejsze to, niż głupie
błazeństwa!
W odpowiedzi na tę perorę wybuchła nowa salwa śmiechu. Grubas 54 był do takiego
stopnia rozjuszony, że odetchnąwszy głęboko, huknął prawdziwie piorunującym głosem:
- Mijne heeren, gij zijt slecht gij zijt slechter, gij zijt de allerslechtsten; gij zijt myne
vyanden; gij - gij - gij zijt vier zuuren appen! Moi panowie, jesteście źli, jesteście gorsi, jesteście
najgorsi; jesteście moi-mi wrogami; wy, wy, wy... jesteście czterema kwaśnymi małpami! Łatwo
pojąć, że te słowa nie mogły przywrócić roześmianym powagi.
Ale oto kelner przyniósł Holendrowi zamówioną zupę, której grubas odtąd poświęcił całą
swą uwagę. Mruknął jeszcze pod nosem:
-ćene soep is beter, dan zoo een bedorven schaap. Zupa jest lepsza, niż takie zepsute bydło!
Pogardliwym gestem odpowiadając Godfrydowi, który śmiał się najbardziej, wsunął
serwetę za kołnierz i zaczął zajadać zupę tak głośno, jak gdyby pół tuzina wieprzów mlaskało nad
korytem. Potem przyniesiono mu cielęcinę. Oburącz uchwycił talerz, powąchał badawczo porcję,
zadowolonym skinieniem dał znać, że zapach mu odpowiada i rozkazał:
-Gevt mij een stuk ossevleesch met ervten en zuurkool! Daj mi pan kawał wołowiny z
grochem i kapustą!
Nasi bohaterowie mieli pewne wątpliwości, czy w Chinach można otrzymać groch z
kapustą. Holender wszakże zdawał się dobrze znać zasoby tutejszej kuchni. Ledwo zdążył
pochłonąć cielęcinę, przyniesiono mu drugie zamówione danie. Powąchał je także , znowu skinął z
zadowoleniem i zamówił:
- Gevt mij een gebraden varkenvleesch niet mierook en gebaken peeren! Daj mi pan
pieczoną wieprzowinę z chrzanem i pieczonymi gruszkami!
Po zjedzeniu wieprzowiny, zażądał baraniny z sałatą, następnie kaczki ze szpinakiem i
czosnkiem, dalej ryby morskiej z pieczonymi śliwkami. W końcu zamówił na deser homary, masło,
ser i wielki kielich gorzałki.
Każda z porcji była tak obfita, że sama jedna nasyciłaby przeciętny apetyt, wszakże nasz
grubas, podjadłszy za cały batalion, nie wyzbywał się miny człowieka, któremu ślinka przychodzi
do ust. Rękoma obmacywał brzuch. Istotnie, musiał jeszcze znaleźć jakieś puste miejsce, skoro po
krótkim namyśle kazał sobie podać chleb z wędliną i musztardą.
Uczta tak całkowicie zajęła jego uwagę, że tylko raz jeden skierował ją w inną stronę. Stało
się to wówczas, gdy naszej czwórce przyniesiono piwo.
Matuzalem zamówił dla każdego po dobrym hauście, wskutek czego kelner przyniósł cztery
małe butelki, nie zawierające nawet jednej trzeciej litra. Usłużny fagas sądził, że dobrze wykonał
polecenie gości; Degenfeld wszakże otworzył wszystkie cztery i całą ich zawartość wlał do swego
studenckiego kufla, przysunął go do ust i wypróżnił jednym pociągnięciem. Po czym postawił go
na stole i rzekł, mlaskając językiem:
- Nie bardzo kiepskie! Ale to była próba. Przynieś pan dla każdego po takiej porcji! Pięć
osób.
- Pięć? - zapytał kelner, który powtórnie zliczył gości.
- Tak. Powiedziałem przecież.
- Ale jest panów czterech!
- Jest nas pięciu. Ten tutaj też ma pragnienie.
Mówiąc to, wskazał na psa. Kelner zrobił grymas głupiego zdziwienia i zapytał, aby
całkowicie się upewnić:
- A więc dwadzieścia butelek, sir?
- No tak!
- Ale sir, czy zna pan cenę piwa tutaj, w Hongkongu?
Matuzalem grzmotnął kuflem o stół, że aż zadrżał i ofuknął nie-dowierzającego:
- Fujaro, chcesz może przedtem przekonać się, czy mi starczy pieniędzy? Biegnij, filistrze,
bo cię dunder świśnie! Kelner przerażony umknął, za nim dwaj inni, gdyż sam nie mógłby
przynieść dwudziestu flaszek.
Dostarczono je wreszcie. Matuzalem wlał zawartość czterech butelek do swego kufla,
podniósł go ku kapitanowi i rzekł:
- Piję tę kropelkę do pana!
-Jak? Co? - zapytał Timnerstick. -Jak? Kropelkę? Pan to nazywa kropelką?
Zanim skończył, kufel Matuzalema był już pusty. Student znów wlał weń cztery flaszki,
wręczył go kapitanowi i rzekł:
- Naturalnie, że to była kropelka. Teraz na pana kolej. Mam na-dzieję, że nie skompromituje
się pan, jak wobec tych gapiów ku-lisów!
- Skompromitować? Ba! Czy był już pan kiedyś w gardle marynarza? Na pewno nie
utkwiłbyś w nim na długo. Pański kieliszeczek wcale mnie nie przeraża. Prosit, mój drogi de
Bouillon!
- Fidusit! - skinął imiennik zdobywcy Jerozolimy.
Timnerstick dowiódł w istocie, że jego słowa nie były pustą przechwałką. Wychylił do dna
cały kufel. Godfryd wyjął mu go z ręki, napełnił i nie wylał zawartości za kołnierz.
Gospodarz i kelner przyglądali się z daleka w niemym podziwie. Nie widzieli jeszcze
takich piwoszy. Gruby Holender, mimo pracy nad mięsem, zauważył tę scenę. Był z rodu
wspaniałych żarłoków. Ujrzał przed sobą ludzi, którzy umieli równie dobrze pić, jak on jeść. Przy-
padło mu to do serca i zatarło niedawne urazy. Pragnął wyrazić im swoje uznanie. Dlatego podniósł
się, podszedł do nich i wytarłszy sobie usta, przemówił:
- Moi panowie, jesteście dzielnymi i mężnymi kompanami. Pijecie wcale dobrze. Jestem
waszym druhem i bratem; chyba się zrozumiemy. Proszę, dajcie mi ręce! - uścisnąwszy każdemu
rękę, wrócił do przerwanej uczty.
Co się tyczy Ryszarda Steina, ten nie odważył się wychylić pełnego kufla. Kazał sobie
przynieść znacznie mniejszy i zadowolił się jedną butelką. Godfryd zabrał się z miejsca do trzech
pozostałych i wypił, 57 zawoławszy:
- Prosit, żołądku! Nie jest to wprawdzie oberwanie się chmury, ale wcale miły deszczyk
majowy.
Następnie zdjął z głowy swoją białą, nieprzemakalną czapkę, od-wrócił ją i położył na stole
tuż przed nowofunlandczykiem, po czym wlał do niej cztery pozostałe flaszki. Pies z wielką
przyjemnością wypił piwo, wylizał starannie czapkę, którą następnie Godfryd znów osadził na
głowie, mówiąc:
-Tak, owszem, spróbowaliśmy. Ale, co teraz? Czy nie pozwolimy sobie po tak długiej
przerwie na jeszcze jedną kropelkę?
- Co ci do głowy strzeliło? - odpowiedział Matuzalem. - ‘Przecież tutaj nie „Pocztylion z
Niniwy”, gdzie trzeba było tylko za róg skręcić, aby się znaleźć w domu. Ja przede wszystkim
muszę iść do konsula. Muszę także spieniężyć czek. Poczekajcie tu na mnie! Jeśli macie ochotę,
wypijcie, ale nie więcej niż jeden raz. Zapłacę!
- Stój! - odezwał się kapitan. - Zapłata do mnie należy. W mieście portowym ja was
podejmuję u siebie.
- Nic nie mam przeciwko temu - uśmiechnął się Matuzalem. - Czy jednak rachunek nie
będzie za duży dla pana?
- Co pan sobie myśli! Widzi pan przecież moje sznury! Starczą jeszcze na całe tygodnie.
Student nie wyprowadził go z tego błędu i oddalił się, zostawiając fajkę i psa. Timnerstick
zamówił jeszcze sześć butelek, aby razem było trzydzieści. Godfryd wprawdzie pomrukiwał
niechętnie, ale nie ośmielił się sprzeciwiać, albowiem kapitan miał płacić. Poza tym Timnerstick
kazał przynieść dwa małe kufle, aby zabezpieczyć się przed zbyt wielkimi kosztami.
‘Tymczasem Holender zakończył ucztę. Zdjął serwetkę, wytarł spoconą wysiłkiem twarz i
odwrócił się na swoich dwóch krzesłach twarzą ku trzem piwoszom. Widać było po nim, że uważa
pogawędkę za korzystną dla procesu trawienia. Ponieważ słyszał rozmowę niedawnych wrogów, a
obecnych przyjaciół, więc rzekł kiepską niemczyzną:
-Ik venoek, przepraszam, mijne Herren, czy nie jesteście Niemcami?
- Tak - odpowiedział Godfryd.
- Tak też sobie pomyślałem. Ja także byłem kiedyś w Niemczech.
Pracowałem jako pomocnik w Kolonii nad Renem. Wówczas byłem młodszy, niż teraz.
- Prawdopodobnie.
- Naprawdę. Wówczas miałem dwadzieścia lat, a teraz mam prawie czterdziestkę. Wówczas
byłem nędznym hipopotamem, a te-raz jestem korpulentnym człowiekiem z bogatym
doświadczeniem. Wówczas właśnie nauczyłem się po niemiecku, co mnie bardzo cieszy, gdyż
mogę się z panami porozumieć.
- Radość jest obopólna, mijnheer.
- Bardzo pięknie! Czy podobam się panom?
- Nadzwyczajnie!
- Panowie mnie także. Jestem mianowicie mijnheer Willem van Aardappelenborsch i
przybywam z Jawy, gdzie miałem plantacje ryżu i tytoniu. Sprzedałem je i teraz chcę się obejrzeć,
czy nie znajdę czegoś podobnego w Chinach.
- Coś podobnego? Dlaczego więc sprzedał pan tamte?
- Z powodu klimatu, który był dla mnie szkodliwy. Nie mogłem jeść, ani pić. Schudłem tak,
że teraz jestem tylko cieniem dawnego Willema.
- Coś takiego! W takim razie szkoda, że nie widziałem pana dawniej, panie Erdapfelbursch!
- Tak! - westchnął grubas, głaszcząc z tkliwością ogromny brzuch. - Wówczas jadłem za
dwunastu, a teraz nie jadam nawet za pół człowieka.
- Straszne!
- Nieprawdaż? Jestem prawie umierający. Co mi po srebrze, po złocie, po bogactwie, skoro
ani jeść ani pić nie mogę? Tylko ten, który umie rzetelnie zjeść i solidnie wypić, tylko ten może
być szczęśliwy i zadowolony. Dlatego pożegnałem się z tamtejszym klimatem i przy-byłem do
Chin, aby znowu się najeść do syta, aby utyć.
- No, miejmy nadzieję, że się to uda. Ale pańska skóra, mijnheer, skóra pańska!
- Co moja skóra? Nieprawdaż, że ma chorowity wygląd?
- Nie twierdziłbym tego; ale czy ona wystarczy, czy ona pomieści?!
- Pomieści? Wystarczy?
- ‘1’dk. Jeśli pan zechce jeszcze bardziej utyć, skóra na pewno pęknie.
- Pęknie? O mijn Hemelsche Tiader, o mój Ojcze Niebieski! Powinien pan był widzieć moją
skórę dawniej! Błyszczała jak różowo-czerwona szynka! Jeśli nie znajdę środka szybkiego
uzdrowienia, umrę bardzo prędko.
- Szuka pan uzdrowienia w Chinach?
- Tak. Mój lekarz rzekł mi, że klimat jawajski jest zbyt południowy. Może tu odzyskam
zdrowie. Dawniej twarz moja wyglądała jak słońce; teraz jest prawdziwym zaćmieniem księżyca.
- Trawi pana zatem jakaś dolegliwość.
- Bodaj to była jedna, byłbym szczęśliwy! O nie, cierpię na dwadzieścia, trzydzieści,
czterdzieści, sto rozmaitych chorób.
- Co panu dolega? No, i gdzie?
- W całym ciele, na twarzy, w oczach, w małżowinach usznych, w szczękach, w krtani i w
gardle, w łokciu i w palcach, w żołądku i między żebrami, w kościach, w płucach i w wątrobie, w
żółci i w całym tułowiu. Stale chwieję się między życiem a śmiercią tylko jadło i napitek mogą
mnie uratować. Jestem nieszczęsną istotą i dałbym chętnie sto tysięcy guldenów, gdybym znalazł
medyka, który by mnie uratował! ‘Tragicznym tonem wymieniał swoje cierpienia tak sprzeczne z
całą jego postacią, że trzeba było niemało wysiłku, by powstrzymać się od uśmiechu. Godfryd,
strojąc miny współczucia, zapytał:
- Czy wierzy pan, że chińscy lekarze potrafią pana wyleczyć?
- Może. To ostatnia próba. Rozmawiałem z lekarzami z Niemiec, z Holandii, z Francji, z
Austrii, z Hiszpanii, ze Szwecji, z Indii Wschodnich, ale żaden nie mógł mnie uzdrowić. ‘Teraz
szukam ratunku w Chinach. Istnieją tu ponoć lekarze, którzy czynią prawdziwe cuda.
- Nie miałbym do nich zaufania. Pana leczyli chyba szarlatani. Czy zalecali panu jakieś
lekarstwa?
- Wszelkie zioła i rośliny, wszelkie drzewa i krzewy, liście i kwiaty, jakie tylko istnieją.
- Takie środki pogorszyły jedynie pana chorobę.
- Skąd to pan może wiedzieć?
- Ja? Jestem fachowcem.
- Pan? Fachowcem?
- Tak. Studentem.
- Studentem? Cóż pan takiego studiuje?
- Co ja teraz studiuję? Nic, już nic, - odpowiedział Godfryd, uderzając się w piersi - bo na
cóż mi to, skoro już wszystko przestudiowałem. Wszystko, wszystko bez wyjątku. To znaczy, że
jestem niezrównanym mistrzem. Umiem sadzić kapustę jak najlepszy agronom; kierować
najszybszymi pociągami jak najbardziej doświadczony maszynista; robię plany wojenne jak
najznakomitsi marszałkowie; mówię wszystkimi językami świata jak poeci; zabijam świnie i bydło
jak najlepszy rzeźnik; wygłaszam przemowy parlamentarne, niczym Bismarck; wygram najbardziej
splątane sprawy szybciej, niż zawołani prawnicy; kazanie palnę, jak biskup; garbuję skórę, buduję
wiadukty nad dolinami i mosty nad rzekami; polecę balonem, gdziekolwiek pan zechce, a nawet o
kilka mil dalej; napiszę dzieło o algach i tangach, inne o wzgórzach Wenery; obuję konie i podkuję
jeźdźców; z waty wyprodukuję najlepsze chronometry; maluję na porcelanie; tańczę na łyżwach;
ślizgam się na szczudłach; nagrzeję bez węgla i drewna, odkryję naftę na biegunie północnym i lód
w Arabii; ja... ja... ja... tak, ja umiem wszystko, wszystko, wszystko!
Poczciwy pucybut w toku oracji podniósł się i wyrzucał słowa z ust w tak natchnionym
impecie, że grubas zrozumiał ledwo połowę mowy. Mijnheer van Aardappelenborsch rozdziawił
usta i wytrzeszczył oczy, jakby ujrzał widmo. Z całej wspaniałej przemowy wyniósł tylko to
przeświadczenie, że ma przed sobą wielce uczonego człowieka. Ale o jednym nie usłyszał, o tym
właśnie, co mu najbardziej leżało na sercu. Odezwał się więc:
-Tyle pan szkół przeszedł, aż tyle, mijnheer?
- Tak, oczywiście!
- Ale medycyna, medycyna, tego brak?
- Brak? Ani mi się śni! Medycyna jest właśnie moim najulubieńszym fachem!
- Istotnie? Czy leczył już pan, czy już uzdrawiał pan chorych?
- Jeszcze jak. Dalajlamie wypędziłem solitera, tureckiemu wielkiemu wezyrowi wyciąłem
baobab. Co pan o tym powie?
- Ba...ba...ba... cóż to jest takiego?
- Drzewo chlebowe, znacznie większe, niż dąb. Lekarze uważali tę chorobę za jęczmień na
oku, ale kiedy wykrajałem, okazało się, że to baobab.
- Nie, nie rozumiem!
- Oczywiście. Może to tylko zainteresować oftalmologów.
- Ale takie wielkie drzewo!
- Nie szkodzi! W lekkich przejawach nazywają to jęczmieniem, a w cięższych baobabem.
To są wyrażenia naukowe.
- Ależ, mój panie, a więc zna pan i leczy wszelkie choroby?
- Owszem, o ile pacjent nie jest za tęgi.
-Mijn heynel! Niebiosa! Czemu ten wyjątek?
- Zupełnie zrozumiały, niepodobna zbyt grubemu pacjentowi zajrzeć do wnętrza. Pan, na
przykład, jesteś za tłusty.
- O Boże! Byłem o wiele tłustszy, niż teraz! A więc nie może mnie pan wyleczyć?
- Z trudem! Ale mój komiliton, który poprzednio odszedł, może pana uleczy. 62
- Ten, co łyka cztery butelki piwa w dwie minuty?
- Tak, ten sam. Ja uzdrawiam wszystko, lecz w stosunku do tak korpulentnych osób ma on
nade mną przewagę. Zwróć się pan do niego!
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Matuzalem. Holender z miejsca podbiegł
doń, uchwycił za ramię i zapytał niecierpliwie:
- Mijnheer, wat leert het woordenboek van mijn maag en van mijne zenuwen?
Fryc Degenfeld obejrzał go od stóp do głów i odparł:
- Co leksykan mówi o żołądku i nerwach pana? Aby odpowiedzieć, nie trzeba się wcale
radzić leksykonu.
- Widzi pan, mijnheer! Czy nie mówiłem? - zawołał Godfryd. - On zna wszystko; nawet nie
zagląda do książek.
- Ty! - upominał Matuzalem, grożąc mu palcem. - Widzę, żeś sobie znowu pofolgował.
- Ani trochę! Biedny człowiek choruje na wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne dolegliwości.
Z zewnętrznymi chciałem już sam się uporać, ale co się tyczy wewnętrznych, to pozwoliłem sobie
skierować mijnheera do pana, ponieważ spojrzenie pana przenika do wnętrza człowieka. Pozwoli
mi pan jednak przede wszystkim przedstawić mijnheera Willema van Aardappelenborsch z Jawy.
HIimat tamtejszy przyprawił go o taką stratę na wadze, że przybył tutaj, aby się znowu wypaść.
Tak mu poradził lekarz.
- Istotnie? - zapytał Degenfeld, zwracając się do Holendra.
- Tak, mijnheer. Od pewnego czasu chudnę przeraźliwie.
- Czy był pan dawniej tęższy?
- Ik was een reus! Byłem olbrzymem! Teraz nie można na mnie spoglądać bez politowania.
I znowu zaczął wyliczać swoje cierpienia. Degenfeld wysłuchał go, po czym zapytał
Godfryda:
- Czy przedstawić się mijnheerowi?
- Właściwie jeszcze nie - odpowiedział pucybut. - Ale zdążył poznać, żem nie byle jaki
luminarz.
- Więc ja naprawię to zaniedbanie. Mijnheer, tu widzi pan przede wszystkim młodego pana
Ryszarda Steina z niemieckiego gimnazjum. Obok niego zajmuje miejsce nasz przyjaciel Tićr-
ning-sti-king kuo-ngan ta-fu-tsiang
- A zatem Chińczyk! Wszak mówił poprzednio po niemiecku!
- Z domu jest stanowczo Niemcem. Ale teraz musi go pan uważać za Chińczyka. Następnie
widzi pan tutaj mego spiritus familiaris Godfryda de Bouillon.
- Zdaje się, jest to dzielny rycerz?
- ‘Pak. Przed ośmiuset laty przedsięwziął wyprawę krzyżową na niewiernych. Co mnie
dotyczy, to jestem poprostu znany powszech-nie Matuzalem.
- O którym opowiada Biblia?
- 1’ak, o którym opowiada Biblia. Syn ćnocha i ojciec Lamecha.
Ale ponieważ ani ćnocha, ani Lamecha nie widziałem na oczy, więc chwilami wątpię o
swoim istnieniu. W takich ponurych chwilach zwątpienia nazywam się Degenfeld i uważam nawet,
ie po raz pier-wszy powitałem jutrzenkę w pewnym niemieckim browarze. Mijnheer van
Aardappelenborsch wiódł okiem dookoła, nie wie-dząc, co o tym wszystkim myśleć. Degenfeld nie
omieszkał mu jednak przyjść z pomocą:
- Zdaje się, iż nie jest to wszystko dla pana zbyt jasne. Zaraz pan zrozumie. Gdzie pan
mieszka?
- Tu, w hotelu, mijnheer.
- A więc zajmij pan koło nas miejsce, gdyż i my tu zamieszkamy.
Rzekłszy to, podsunął dwa krzesła, na które mijnheer opadł cięż-ko.
- Tu zamieszkać? - zapytał Tiirnerstick. - Ani mi się śni! Musi-my płynąć do Kantonu.
Udamy się tam zaraz parowcem.
- Który odchodzi dwa razy na tydzień. Dowiadywałem się w
64 konsulacie. Najbliższy odejdzie dopiero za trzy dni.
- Co? Jak? I tak długo mamy tu marudzić?
ć 1’dk, jeśli nie chcemy płynąć chińską dżonką.
- Popłyniemy, nie bacząc na powolność dżonek.
- Nie, dżonka płynie dosyć szybko, jeśli ma dobry wiatr. Ale czy odważyłby się pan
powierzyć życie takiej łodzi?
- Czemu nie? A pan się lęka?
- Nie, aczkolwiek czytałem, że trzeba się mieć na baczności, gdyź wiele dżonek jest
naprawdę niebezpiecznych. Mam przede wszystkim na myśli brud, który da się nam porządnie we
znaki.
- Ba! Zmuszę tych łotrów do czystości, jako mandaryn, w tym odzieniu, z właściwą sobie
godnością, z głęboką znajomością języka i z wyśmienitymi końcówkami. Rzecz najważniejsza, jak
najprędzej znaleźć dżonkę.
- Dowiedziałem się, że z jutrzejszym przypfywem jedna rusza w drogę. Nosi nazwę Szui-
hau, inaczej mówiąc - „Królowa wód.”
- Piękna nazwa, która wiele obiecuje. Królowa musi być crysta; nie mamy się więc czego
lękać. Jaki ładunek wiezie?
- Rozmaity. Nie mogłem się dowiedzieć bliższych szczegółów. Wi-działem ją.
- Czy ładna?
- Znośna.
- A czy rozmawiał pan z kapitanem? Tó rzecz najważniejsza.
- Mylisz się pan, aczkolwiek sam jesteć kapitanem. Właściwy ka-pitan, czy szyper, tu
zwany ho-tszang, nie ma nic wspótnego z ładun-kiem, zarówno towarowym, jak i ludzkim. Jego
funkcje ograniczają się do kierowania statkiem. Kto chce nadawać fracht, lub sam popły-nąć, musi
się zwrbcić do właściciela dżonki, supercargo. Tb właśnie uczyniłem.
- Omówił pan z nim cenę?
- Nie, nie wiedziałem, czy wy się zgodzicie. Poza tym człowiek ten nie bardzo mi się
spodobał. ‘Ićvarz jego nie budziła zaufania; zbyt
3 Błękitno-purpurowy Matuzalem 65 przesadna grzeczność jeszcze bardziej odstręczała.
- Bzdury! ‘Iwarz! Kto na to zwraca uwagę. Niejeden obwieś ma ujmującą twarz, a wielu
szpetnych ludzi jest uczciwych. A grzecz-ność, to zaleta. Nie radziłbym żadnemu Synowi Niebios
traktować nas niegrzecznie. Rzecz załatwiona! Jutro odpływamy. Czy wie pan ile podróż kosztuje?
- Zapłata nosi tu zabawną, ale pełną treści nazwę szui-kio, to znaczy „wodne nogi”.
Pieniądze, które się płaci, są niejako nogami, którymi się przeprawia przez wodę. Chińczyk żąda
tylko dolara od osoby do Kantonu. Parowiec kosztowałby nas cztery razy tyle.
- A więc płyniemy. Czy wlicza wikt?
- Nie. Musimy się sami o wszystko postarać, nawet o łóżka.
- Obejdzie się. Sypiam jak popadnie. A zatem załatwione! Nie-prawdaż, Godfrydzie?
- I owszem - odpowiedział zapytany. - W jakim celu mieliby-śmy zwlekać? Im prędzej
odpłyniemy, tym prędzej dobijemy, a prze-cież i to jest swego rodzaju przyjemnością.
-‘Ićk, stryju Matuzalemie - dodał Ryszard. - Nie traćmy cza-su. Chciałbym jak najprędzej
znaleźć się u celu.
- Dobrze, pójdę ubic‘ interes i zakupię żywności. Przedtem ure-guluję tutaj rachunek.
- To moja rzecz! - wtrącił Turnerstick. - Dopókiśmy tutaj, jesteście moimi gośćmi, a ja mam
jeszcze siedemnaście set li!
Stukając w stół i zwracając się w stronę gospodarza, dodał:
- Heda, kelnering, chceng zapłacing. Co kosztujeng trzydzieś-cing flaszeng?
Gospodarz powoli się zbliżył. Nie zrozumiał kapitana, ukłonił się nisko i zapytał:
- What bid you, sir? Co pan rozkaże?
- Chceng płacing!
- I can not understand.
Cong, nie możeng mieng panong zrozumieć? Nie pojmujeng!
Wyrażamg się chybang dosycing jasnong. Słuchajng paneng uważ-nieng! Chceng płacing!
Gospodarz w zakłopotaniu potrząsnął głową. Wówczas kapitan zerwał się z krzesła i
krzyknął ze złością:
- Nieng mang pang uszung? Chceng, chceng, chceng płacing!
Gospodarz cofnął się przerażony. Mina jego wyrażałą zupełną bez-radność. Matuzalem
podszepnął mu:
- He will to pay.
-‘Idk, to pay, to payenć to payeng chceng, payeng, zrozumianong?
- wołał Turnerstick. - Aleng chceng dać li, tylkong li.
Mówiąc to, wskazał na sznury, wiszące na szyi. ‘Rearz Matuzalema wyrażała wesołe
oczekiwanie. Gospodarz zrozumiał teraz kapitana. Z trudem powstrzymał się od uśmiechu i
odpowiedział nader grzecz-nie:
- Thirty botrles, sir? I beg, ten thousand li.
Turnerstick cofnął się, jak gdyby rażony piorunem.
- Co? - zapytał. - Dziesięć tysięcy li?
-‘Idk, dziesięć tysięcy li! - potwierdził Matuzalem.
- Niewiarygodne! Zastanów się pan, dziesięć tysięcy li, to prawie sześćdziesiąt marek
niemieckich. Dwie marki za flaszkę, która w Niemczech kosztuje piętnaście fenigów!
- Nie jesteśmyw Niemczech. Piliśmy niemieckie piwo, które dwu-krotnie musiało
przewędrować przez równik. Czyż nigdy pan nie pił piwa w tak odległych miejscowościach?
- Nie.
- No, to nic dziwnego, że się pan nie zainteresował cenami.
- Znał je pan?
- 1’ak.
- I zażądał pan dwudziestu czterech flaszek! Czterdzieści osiem marek, które w pięć minut
spłynęły gardłem! Sam pies wypił za osiem marek. Co za rozrzutność!
Poczciwiec był człowiekiem oszczędnym. Sześćdziesiąt marek, czyli 67 dziesięć tysięcy li
za piwo, to dla niego było ponad stan; dlatego wpadł w prawdziwy gniew. Matuzalem
odpowiedział spokojnie:
- Moje środki pozwalają mi na rozrzutność. Zresztą był to jed-norazowy wydatek, którego
ani myślę ponawiać. Czyż mogłem prze-widzieć, że pan chce przejąć na siebie ten rachunek?’Ićraz,
przypusz-czam, zrzeka się pan zamiaru płacenia?
Mijnheer van Aardappelenborsch z największą uwagą śledził tę scenę. Znajomość
niemieckiego pozwoliła mu zrozumieć każde sło-wo. Aby dać nauczkę kapitanowi, który
poprzednio pysznił się, a teraz zwlekał z płaceniem, rzekł do kelnera:
- Oppasser, ik zull mijn gelag betalen, maar in li! Kelner, chcę zapłacić ten rachunek!
- Drie duizen den vijf houndert li - odpowiedział kelner.
- Zijnvig f dollars, twintig mark en achtig feningen. Więc pięć dola-rów, dwadzieścia marek
i osiemdziesiąt fenigów. Sięgnął do kieszeni, wyjął pięć dolarów oraz napiwek i wręczył
kelnerowi.
‘Iiirnerstick zrozumiał to wszystko, ponieważ holenderskie liczby podobne są do
niemieckich i angielskich.
- O Boże! - wykrzyknął - Tb się nazywają ceny!
- Ik heb goed ontbeten en goed gedronken; ik heb mij goed ver-maakt en will dus ook
gaarne goed betalen. Dobrze jadłem, dobrze wypiłem; dobrze gawędziłem, chcę więc dobrze
zapłacić - odparł grubas.
Turnerstick zrozumiał przytyk. ‘Iii już chodziło o honor. Wyciąg-nął sakiewkę i rzekł:
-Ja też chcę, aczkolwiek wcale niejadłem, a wypiłem jedynie kilka łyków piwa. Oto
piętnaście dolarów! Więcej, niż wynosi rachunek. Reszty nie biorę. Chiński mandaryn nie pozwoli
się zakasować.
- Słusznie! - roześmiał się Matuzalem. - Jak długo mamy się jeszcze uważać za gości pana?
- Aż do tej chwili; teraz się kończy. Prócz tego mam swoje
68 kłopoty. Przemawiałem najczystszą chińszczyzną, a jednak gospodarz wcale mnie nie
zrozumiał. ‘Ib było karygodne uchybienie wobec mo-jej czci mandaryna!
Tymczasem mijnheer szepnął parę słów gospodarzowi. W nastę-pstwie tego kelnerzy
przynieśli trzydzieści butelek piwa i ustawili je szeregami na stole.
- Cóż to takiego? - zapytał zachwycony Godfryd. - 1’dki garde du corps przypada mi wcale
do smaku. Jakiż to świetny strateg wysłał tych bohaterów jako awangardę?
- Ja jestem tym strategiem - odpowiedział grubas. -Hier is het slagvećd en de belegering; en
vij zijn dappere lazjgslieden; jagen wij alzoo onze wyanden buiten vela! 1L jest pole bitwy i
oblężenie; jesteśmy mężnymi wojownikami; wygonimy więc wroga w pole! Jego tłusta twarz tak
radośnie błyszczała, że nie można mu było brać za złe gościnności. Kapitan wszakże nie wybaczył
mu jeszcze poprzedniego przytyku i rzekł:
- Jak, mijnheer, chce pan nas ugościć? To uchodzi jedynie wśród dobrych przyjaciół. Pan
zaś jesteś nam zupełnie obcy.
- Właśnie dlatego was poprosiłem, że nie chcę wam być obcy - odpowiedział grubas. -
Chętnie zostałbym waszym przyjacielem i pojechałbym z wami do Kantonu, gdyż niełatwo znajdę
tak dobre towarzystwo. Czy pozwolicie?
- Naturalnie, naturalnie, drogi przyjacielu! - odparł Matuza-lem. - Wprawdzie niechętnie
pijam z cudzej kieszeni, ale tak sym-patycznej propozycji nie mogę odrzucić. Pozwólmy tym
razem. Nie zawsze można dostać niemieckie piwo w tej krainie warkoczy. Oto moja ręka; bądźmy
dobrymi kamratami!
Uścisnął rękę Holendra. Również Godfryd uchwycił ją, potrząsnął z entuzjazmem i zawołał:
- Oto i moich pięć palców; później może nawet przycisnę pana miłe oblicze do mego
bijącego serca. Stań się pan jednym z nas i to najgrubszym! Witam pana jako godne oczko w naszej
poficzosze. Oby
69 pafiski dobrobyt pafiski nigdy się nie skończył i pafiska szczodrość nigdy nie zawiodła.
A teraz podajcie nam szklanice, gdyż szermierka ma się zacząć!
- Nie, nie, - odezwał się Holender - nie małe szklanice! Ja też chcę raz wypić z tego
wielkiego kufla, pokazać, że nie tylko jeść, ale i pić potrafię!
Propozycję przyjęto z radością. Kufel wędrował od jednego bir-banta do drugiego. Omijał
jedynie Ryszarda Steina; i nowofundland-czyk musiał się obyć smakiem. Mijnheer nie ustępował
nikomu w piciu. Dziwnymi słowy opisał swą radość z powodu znalezienia tak dobrego
towarzystwa.
- ‘Ićk Gaweł stał się Pawłem - strzelił Godfryd. - Z początku nazwał się pan naszym
wrogiem, a teraz wylewasz przed nami całe serce. Cóż właściwie zmieniło pana usposobienie?
- Umiejętnością picia zaskarbiliście sobie moją przyjaźfi. Poza tym mam nadzieję, że
mijnheer Matuzalem uzdrowi mnie.
- Zobaczymy! Pierwej muszę bliżej pana poznać. Muszę pana obserwować, aby znaleźć
siedlisko choroby. Dopiero wówczas pot-rafię ją wypędzić.
-‘Pdk, jak mijnheer Godfryd solitera - dodał gruby.
- Kogo? Co? Solitera? Godfrydzie, Godfrydzie, zdaje się, żeś podczas mej nieobecności
popuścił cugli! Muszę je z powrotem ściąg-nąć! A zatem zamierza pan zostać w Chinach, mijnheer
Aardappe-lenborsch? Osiąść tam?
- lzak, tak właśnie zamierzam przez wzgląd na zdrowie. Chcę ku-pić plantacje, albo nawet
założyć nowe.
- Ale gdzie?
- Nie wiem; poszukam.
- Czy włada pan chińskim?
- Mniej, niż nic.
- To odwaga zapuszczać się w głąb Chin!
- O, ja się nie lękam. Biorę ze sobą tłumacza. Nasz konsul postara mi się o dobrego. Żaden
kłopot. Kogóż mam się lękać? Pie-niędzy nie noszę przy sobie, a na plecach mam dwie strzelby;
prochu i kul również nie brak.
- Czy obrał pan jakąś dalszą drogę z Kantonu?
- Nie. Poradzę się konsula.
- Mam wrażenie, że lekarz pana okpił. Czy mogło mu zależeć na pańskim wyjeździe?
- Właściwie nie, aczkolwiek jego teść odkupił ode mnie plantac-7ę.
- W tym sęk! Jesteś pan zbyt łatwowiernym człowiekiem. Czy masz rodzinę?
- Nie mam ani żony, ani dzieci. Ale mój dziadek żyje jeszcze w Holandii. Mieszka u mojej
siostry i dobrze mu się dzieje.
- Czy nie woli pan wrócić do swoich, do ojczyzny?
- Nie. Holandia nie odpowiada memu zdrowiu. Kocham ojezy-znę, ale nie odpowiada mi
chłodny klimat. Nie mogę tam ani jeść, ani pić. Cierpienia obsiadły mnie jak pijawki od stóp do
głów. Co mi po mięsie, skoro nie zdołam go zjeść, co po winie, skoro nie mogę go wypić? Już
jestem cienki, jak drut i słaby, jak zapałka. Widzę śmierć przed oczami. Nie, stałbym się nędznym
hipopotamem, gdybym wró-cił do Holandii. Zostaję tutaj, albowiem nie chcę umierać.
- Czy jest pan gotów do podróży?
- Mam paszport i wszędzie kredyt. Nic więcej mi nie trzeba.
- I my nie jesteśmy gorzej zaopatrzeni. Spróbujemy razem. Wyru-szamy dopiero jutro, więc
proponuję zwiedzić Hongkong. Przy tej okazji pokażę wam dżonkę, Godfrydzie, napełnij fajkę i
nalej wody do balonu!
- Mógłby to właściwie równie dobrze zrobić kelner. ‘Iii jestem czcigodnym podróżnikiem,
któremu godność osobista nie pozwala czyścić cudzych fajek.
-Ach tak! Chcesz odgrywać pana? Nie mam nic przeciwko temu.
Spróbuj. Ale ja pojadę z innym pucybutem. Rachunków wielkich nie mamy. Zachowaj
sobie zaliczkę, którą ci dałern.
- Co? Wymawia mi pan miejsce? ‘Ićgo mi jeszcze brakowało!
Wolę już raczej z zapałem zabrać się do fajki! Pozostaję, pafiski wierny Godfryd de
Bouillon, z głębokim szacunkiem jak dotychczas! Odkorkował jedną z pozostałych flaszek,
wypróżnił ją i zabrał się do fajki. Niedługo potem całe towarzystwo udało się w drogę. Jak zwykle
na przedzie pies, potem pan z ustnikiem fajki w zę-bach, a za nim Godfryd de Bouillon z fajką i
obojem. Za nimi szedł Ryszard, a na końcu ‘Iiirnerstick z mijnheer van Aardappelenborsch.
Kapitan zapomniał o urazie. Zresztą, nie mógłby się gniewać na jowialnego Holendra.
Właściwie nie należy chyba dodawać, że ich ukazanie się budziło żywą sensację. Zwłaszcza
komicznie wyglądał Holender obok talmi-mandaryna. Nie mógł się zdecydować na zostawienie
broni i tornistra w hotelu; dźwigał je w opisany powyżej sposób, a w dodatku rozłożył parasol.
‘hak kroczyli powoli i poważnie ku bulwarom, aby obejrzeć dżonkę. Oddalali się więc od
miejsca, gdzie europejskie okręty zarzuciły ko-twice.
NA POKĆADZIE „KRÓLOWEJ WÓD”
Łodzie chińskie zasługują na szczególną uwagę ćuropejczyka. Wielkie dżonki handlowe to
topornie sklecone statki, o pokładzie znacznie wyższym na dziobie i rufie, niż pośrodku, co nadaje
im dosyć dziwaczny wygląd. Nad częścią pokładu wznosi się ogromny dach ze słomy, potęgujący
wrażenie masywności. Wynurzają się z fal z wdzię-kiem hipopotama.
Maszty niezmiernie grube, z jednego kloca, na górze mają krążki z linami, które pozwalają
zwijać ciężkie żagle z mat. Część dziobowa jest przeważnie wymalowana na czerwono. Z prawej i
z lewej strony widać kolorowe, jaskrawe oko o średnicy przewyższającej nieraz cztery czy pięć
stóp. Tym właśnie „oczom,” dżonki zawdzięczają swą powszechnie używaną nazwę lung yen tj.
„oczy smoka”. Mają one nadać okrętowi ów groźny wyraz, który powinien odstraszyć złe duchy i
inne nieziemskie potwory, w pewnych okresach szalejące na ziemi, a jeszcze bardziej na wodach.
Słowo zaś dżonka oznacza poprostu statek i wymawia się w południowych Chinach jako dżuen, w
Kantonie zaś dżonk Większe dżonki zabierają do pół tony ładunku i są zaopatrzone w trzy maszty.
Lekko i prymitywnie sklecone, niezdolne są do podróży 73 po burzliwym morzu, ani nie potrafią
wytrzymać pocisków z ciężkich dział. Dżonki, nawet handlowe, posiadają jedną, czy dwie armaty,
a to ze względu na straszliwie panoszące się piractwo. Nie umieją halsować, potrafią żeglować
tylko przy sprzyjającym wietrze; dlatego na przykład między Chinami a Jawą lub Singapurem
odbywają tylko raz rocznie kurs w jedną i w drugą stronę, albowiem panują tam półroczne wiatry,
zwane monsunami, sprzyjające w danym okresie podróży tylko w jedną stronę.
Dżonki wojenne są budowane nieco lepiej. Nie mają także wyso-kich pokładów. Żeglują
nieźle, atoli tylko na rzekach i wzdłuż wy-brzeży. Na burzliwym morzu stają się bezradne. Na
uzbrojenie dżo-nek wojennych składają się cztery do sześciu dział na burtach, jedna czy dwie
cięższe armaty na dziobie i nieraz małe armatki na rufie. Pewna ilość gingalów, czyli poruszanych
na osi rusznic z lufą sześcio czy ośmiostopową, przymocowana jest do bocznego pokładu. Załoga
jest uzbrojona w strzelby, oszczepy, szable i tarcze, a niektórzy mają nawet łuki i strzały.
Dwadzieścia pięć do trzydziestu wioseł wspomaga żagle. Dyscyplina nawet na wojennych okrętach
jest iście chińska. Trzy razy dziennie bywają odprawiane modły do boga wojny, przy
akompaniamencie doprawdy ogłuszających dżwięków bębnów i dzwonków, krzyków i ryków oraz
przy świetle rakiet i najrozmaitsze-go rodzaju ogni sztucznych.
Dopiero 8 czeiwca 1869 roku pierwszy po europejsku zbudowany okręt wojenny ukazał się
w Fu lćzen. Dziś Chiny posiadają już podo-bnych okrętów większą ilość, znikomą jednak jak na
państwo liczące tyle ludności.
Skoro na dżonkach wojennych dyscyplina pozostawia wiele do ży-czenia, to cóż można
powiedzieć o dżonkach handlowych? Właściciel czyli supercargo okrętu jest nieograniczonym
panem ładunku; kupuje i sprzedaje według swego uznania, sprawuje pieczę nad pasażerami, którzy
są całkowicie w jego mocy. Natomiast nie ma nic do powiedzenia w kwestiach komendy i załogi.
Komendę sprawuje, jak już rzekliśmy, kapitan, zwany ho-tszang; co znaczy dosłownie
„wieczne światło” i co odpowiada funkcji pilota. W dzień i w nocy musi prowadzić okręt i mieć
baczenie na drogowska-zy, według których ma się odbyć kurs. Jest to stanowisko nader uciążliwe.
Niejeden ho-tszang sypia na stojąco. Aczkolwiek jest ko-mendantem, majtkowie dają mu posłuch
tylko w tych wypadkach, gdy im to odpowiada. W przeciwnym razie zaledwie go tolerują, kierując
się własnym uznaniem.
Jego bezpośrednim podkomendnym jest sternik, tak zwany to-kung. Ma pieczę nad sterem i
słucha to ho-tszanga, to marynarzy, za-leżnie od bezpośrednich korzyści.
Marynarze rozpadają się na dwie grupy, tzw. tau-muh, czyli pok-ładową załogę i ho-keh,
czyli gromadę. Jedni mają rozkazywać drugim, ale nikt nie chce słuchać. Jeśli nie ma roboty,
wszędzie ich pełno; skoro jednak zajdzie potrzeba ciężkiej pracy, nie ma ich na lekarstwo. Poza
tym jest również pisarz, prowadzący rachunki i prowiantowy, który przez cały boży dzień żuje coś
i łyka. Marynarzom, których nie lubi, pozwala przymierać głodem. Jego cieniem jest kucharz.
Zazwy-czaj wstępuje na służbę jako chudeusz; wkrótce jednak dorabia się wcale wypukłego
brzuszka. Ale to bywa wszędzie, we wszystkich krajach i we wszystkich zawodach. Nie brak też
naturalnie niezbęd-nych balwierzy, albowiem tylko rocznica śmierci cesarza jest jedynym dniem, w
którym Chińczyk się nie goli.
Aby nie zapomnieć o osobie najważniejszej, wymienimy hiang-
kunga, dosłownie: „wydzielającego aromaty”. Jest to kapłan okrętowy
,
który zajmuje się nabożeństwami. Jego funkcja, polega jedynie na tym, że każdego poranka
i wieczora spala pewną ilość kadzideł. Każdy z załogi uważa swoją pracę za fach drugorzędny.
Rzecz naj-ważniejsza dlań, to handel, dla którego właściwie obejmuje niew-dzięczne stanowisko
majtka. Każdy bowiem może ze sobą wziąć na pokład określoną ilość towaru; skoro tylko ląduje
się gdziekolwiek, częśc żałogi rozbiega się z towarem po kraju, inna zaś, wabi 75 kupujących na
okręt. ‘Idk więc każdy sobie rzepkę skrobie. Czy dżonka prędzej, czy później stanie u celu, oto
nikogo głowa nie boli. Ho-tszang przymusem nic nie wskóra, musi zatem wybłagać uniżonymi
zabiegami to, czego właściwie powinien żądać z całą surowością. Łatwo sobie wyobrazić, jakie
jest życie podróżnych na takiej dżon-ce. Zdarzają się nawet statki, gdzie kabiny zajmują majtkowie.
Pasa-żer, który umówił się z właścicielem, nieraz musi się ponownie umó-wić, oczywiście w
brzęczącej mowie z majtkiem, aby mieć dla siebie jakieś znośne miejsce. ‘Idk to bywa na
osławionych Iung yenach. Biada pasażerowi, który dostał się na podejrzaną dżonkę. Wydaje mu
się, że otaczają go dzielni, nieco może dzicy, ale za to uczciwi ludzie. W drodze jednak, na pełnej
wodzie, spada maska. Wywłasz-czony z majątku, traci także życie.
A takich łodzi pirackich jeszcze dotychczas jest pełno. Państwo nie może sobie z nimi
poradzić. Dziesięć okrętów wojennych nie ośmieli się stawić czoła dziesięciu pirackim; wiadomo
też, że załoga wojenna, która wpada w ręce piratów, musi skakać przez ostre klingi. W tej sytuacji
rzecz oczywista, nie podpływasz zbyt blisko, wypalasz kilka cetnarów prochu, krzyczysz i
porykujesz do ochrypnięcia, zawracasz, ofiarujesz bóstwu Mat-su po kilka filiżanek herbaty i
posyłasz wła-dzom meldunek o wspaniałym zwycięstwie, które w istocie było zgoła niemożliwe,
skoro nie doszło nawet do walki. ‘1’dk więc piratowi nic nie stoi na zawadzie, prócz może
krążowników europejskich mo-carstw, które od czasu do czasu posyłają owe kiang-lungi, czyli
„smoki rzeczne” z całą załogą i zawartością na dno wód. Przecież, rzec można, dość szybko
dziesięć nowych powstaje na miejsce jednego zatopione-go.
Dotarłszy do nabrzeża dżonek, Matuzalem, orazjego czterej towa-rzysze ujrzeli łódź przy
łodzi, wszystkie jednakowo cudaczne i grote-skowe.
Na jednej z ozdobniejszych dżonek, która miała dosyć smukłą kon-strukcję i wyróżniała się
niezbyt wysokimi pokładami, nie widać było 76 żywej duszy. Maszty wznosiły się gołe, żagle
leżały zwinięte na pokła-dzie. Oczy smocze były świeżo przemalowane. Na rufie stało kilka
pojemników z kwitnącymi roślinami. Nie widać było brudnej bielizny; patron okrętu dbał o
utrzymanie dżonki w czystości i porządku. Na wysokiej i szerokiej desce były wymalowane
błękitne fale, w których pływała kobieta z pięciu pawimi piórami we włosach. Pod tym, srebrną
farbą były nakreślone znaki: Sziu oraz Heu. Była to więc Szui-heu, „Królowa Wód”. Wąska
bambusowa drabinka prowadziła z lądu na pokład.
- Oto łódź, którą miałem na myśli - oświadczył błękitno-purpu-rowy Matuzalem.
‘Iićrnerstick osadził binokle na nosie, zmierzył okręt spojrzeniem znawcy i rzekł:
- Hm! Nienajgorzej! Zręczna w kilu, ostra pierś, krótki, ale głęboko chwytający ster i
wąskie, długie wiosła. Ster to ogon, a wiosła skrzydła; spokojna jazda, posłuszna sterowi. Może się
nawet spodo-bać. W ogóle ma niezły wygląd i jest najczystszą pływaczką w tej przystani. Chętnie
zapłacę dolara i dodałbym nawet, jeśliby wnętrze odpowiadało zewnętrznemu wyglądowi. Jakiego
pan jest zdania, mijnheer van Aardappelenborsch?
- Het scheep is fraa. Ik ben tevreden. Okręt ładny. Jestem za-dowolony.
- Jeśli ja nie ganię, to inni mogą mieć spokojne sumienie. ‘Pa pływająca kobietka ma być
właśnie „Królową Wód”, co?
-‘Idk - odpowiedział Matuzalem.
- A co oznaczają oba znaki pod nią?
- To napis - Szui-heir.
- Szui-heu? Absurd! Wszak to nie są litery, a więc nie mogą być słowa.
- Chińczycy nie znają liter, tylko znaki. Pierwszy znak to osiem-dziesiąty piąty klucz
chińskiego pisma. Składa sie z pionowej linii i dwóch krzywych promieni, zaopatrzonych w dwa
chwasty. Oznacza wodę. Drugi znak składa się...
- Na miłość Boską, niech pan się zatrzyma! - zawołał ‘Iiirner-stick, chwytając się za uszy. -
W głowie mi się miesza od jednego znaku. Ile ich jest, przeklętych w chińskim alfabecie?
- Jakieś osiemdziesiąt tysięcy.
- Wielkie Nieba! W takim razie brak pochwał dla naszego pisma!
- Pan, który tak wyśmienicie rozmawiasz po chińsku, powinieneś opanować przynajmniej
dwieście czterdzieści kluczy tego pisma!
- Po co mi klucze, skoro nie chcę wcale wejść! Moimi kluczami są końcówki; z ich pomocą
wniknąłem w głębię języka, pismo zaś tyle mnie obchodzi, co zeszłoroczny śnieg. Zamiast
dyskutować, przepra-wmy się na pokład dżonki. Ale, panie Matuzalem, żądam byś uszano-wał
moją wiedzę! Pan ze swoją książkową chińszczyzną łatwo możesz wszystko pokiełbasić.
Degenfeld skinął potulnie głową i zamierzał wejść pierwszy . Ato-li kapitan uchwycił go za
ubranie, odciągnął i rzekł:
- Stój, almanachu muz! Ja jestem mówcą, a zatem ja idę przodem.
Nazywam się ‘Iiir-ning-sti-king i przypominam o moich mandaryń-skich przywilejach.
- Nie, nie mam nic przeciwko temu, stary wilku morski! Ale muszę pana ostrzec: nie
nazywaj się wobec Chińczyka mandarynem!
- Czemu nie? Sądzi pan, że się pozna osła pod Iwią skórą i uka-rze mnie za nieprawne
przywłaszczenie sobie tytułu?
- I to może się zdażyć; ale mam co innego na myśli. Chińczycy wcale nie znają słowa
„mandaryn”.
- Nie? W takim razie są strasznie głupi! Jeśli my je znamy, to cóż dopiero oni!
- Właśnie, że nie. Mandaryn pochodzi ze słowa sankryckiego mantr-i, czyli mądry doradca,
minister. Portugalczycy usłyszeli to słowo i przyswoili sobie, zamieniwszy na mandaryn. Tym oto
tytułem nastę-pnie ochrzcili chińskich urzędników. Chińczycy nigdy nie używają tego obcego im
słowa. Nazywają swoich urzędnikówkuan, co oznacza dach, miejsce, gdzie wiele osób się zbiera.
Dla ściślejszego określenia dodają, klucz Fu, oznaczający ojca, lub doświadczonego starca, który
dla swej mądrości nadaje się na urzędnika. Kuan fu oznacza zatem wielu mądrych ludzi,
urzędników. Następnie odróżnia się cywilnych i wojskowych; pierwsi zowią się wen-kuan, a
drudzy wu-kuan. Nie powinien pan zatem nazywać siebie mandarynem ani ogólnym sło-wem kuan
fu, gdyż jako generał należysz do wu-kuan. Zmiarkuj pan to sobie dobrze!
‘Ihrnerstick podrapał swój sztuczny warkocz.
- Do piorunów, co za kabała! Kuan-tszu, weng-kuan, wau-kuan.
Tb taka tszu-weng-wau-kuanerja, że człowiekowi uszy opadają!
- Wymawia pan te słowa bardzo źle.
- To z powodu rozmaitości przeklętych kua-nów. Powiedz mi pan wyraźnie, kim ja jestem!
1b już sobie zapamiętam.
- Wu-kuan!
- Wu, wu, wu, wu-kuan! Zachowam w mózgownicy to wu, bylebym tylko nie zapomniał
kuanu. Jakaż to kiepska chińszczyzna! Brak właściwej końcówki; powinno dojść „ng”, a więc
wung-kuang. Oto dobra wymowa! Czy nie ma pan przy sobie ołówka?
- Owszem. Proszę.
- Dziękuję! Na wszelki wypadek zapiszę sobie wu-kuan i to na wachlarzu, aby mieć zawsze
przed oczami. Jeśli nie od razu sobie przypomnę, to rozwinę wachlarz i wywachluję moją
wojskową szar-żę. Świetny pomysł! Właściwie tak powinno się notować każde słowo chińskie,
które łatwo zapomnieć.
- Jak wielki musiałby być pański wachlarz?
- Jak wielki? A, chce pan ze mnie kpinki stroić? Przypuszczam, że moja głowa jeszcze tyle
mieści, co pana!
- O wiele więcej. Dowodzi tego warkocz pana. Jak się warkocz nazywa po chińsku?
- Na pewno warkoczyng lub warkoczong.
- Bynajmniej. Tym razem jesteś pan źle poinformowany.
79
Jakże więc?
- Pen-tse, to znaczy syn mózgu, Chińczycy są zdania, że ze zdro-wego mózgu musi
wyrastać zdrowy, a więc długi warkocz. Długi warkocz świadczy o tęgim rozumie. Dlatego właśnie
śmieją się z naszych strzyżonych głów i uważają nas za idiotów. Im kto wyższe stanowisko
piastuje, tym dłuższy i grubszy musi być jego warkocz; naturalny, czy przyprawiony, to już rzecz
mniej ważna. Skoro pan posiadasz tak wspaniały pen-tse, ja zaś nie mam żadnego, więc jasne, że
przewyższa mnie pan kolosalnie.
- Przyznaję panu rację. Baczność, muszę zanotować warkocz. A zatem pen-dze?
- Nie, gdyż dze oznacza „cztery”.
- A więc pen-sse?
- Też nie. Sse jest stopniem doktorskim.
- Pen-se?
- Boże uchowaj! Se to „miłość”, „kolor”, „figura”, „malarstwo”.
Musi pan wymówić twarde „t” przed „s”.
- A więc pen- tsse?
- Tsse - to „ja”, „sam”, „wewnętrzny ogląd”, „równość” i „porbw-nanie”.
‘Iizrnerstick trzymał wachlarz w lewej, a ołówek w prawej ręce.
Wszakże nie pisał, oszołomiony uwagami studenta.
- Przestań j uż pan - zawołał -akrobato językowy! W uszach mi szumi, jak gdybym miał
wodospad Niagary w głowie!
- Tćk, mój drogi, musisz pan wyraźnie odróżnić obie spółgłoski.
W chińskim języku zachodzi wielka różnica między se, sse, sce, tse, ce, dze, i dse.
- Niech diabli porwą tę różnicę! Czemu wymienia mi pan słowa bez żadnej z moich
końcówek! Peng-tseng - to rozumiem! Dlaczego mam pisać pen-tse? Wcale nie zapiszę sobie
nieszczęsnego warkocza. Zwracam panu ołówek. Wolę nie zawierać znajomości z pańską ku-
chenną chińszczyzną. Moja ma więcej krwi i siły. Pang, peng, pong, ping, pung - to owszem; to
brzmi jak dzwon! Co by pan powiedział, mijnheer van Aardappelenborsch, gdyby ktoś od pana
zażądał odróż-nienia siedmiorakich, czy ośmiorakich dse i sse?
- Powiedziałbym mu: Gij zijt een ongelukkige Nijlpard! - odrzekł grubas, chwytając głęboki
oddech, jakby już zażądano od niego, aby deklinował straszliwe pen-tse.
Dłuższy pobyt na tym miejscu pięciu dziwnych osób ściągnął gro-madę gapiów. Mimo to
na górze, na dżonce, nikt się nie pokazywał. Nasz kapitan złożył wachlarz i wspiął się na schody.
Za nim szedł Ryszard Stein, pucybut, grubas i na końcu Matuzalem. ‘Ićn porządek nie był zbyt
dogodny dla grubego Holendra. Ponieważ Godfryd nosił fajkę, a Matuzalem miał ustnik rurki,
przeto guma utrudniała mijn-heerowi i tak dosyć uciążliwą, chociażby ze względu na
niedostateczną szerokość stopni, przeprawę. Zatrzymał się przeto na czwartym czy piątym stopniu,
aby przynajmniej zamknąć parasol, ale wówczas zaplątał się w długiej gumie. Parasol wypadł mu z
ręki. Chcąc go uchwycić, stracił równowagę i ześlizgnął się w dół.
- Godfrydzie, trzymaj mocno fajkę! - zawołał Matuzalem, wy-puszczając ustnik.
Grubas wpadł nafi takim cięiarem, że bursz nie zdołał utrzymać się na nogach. Obaj zwalili
się ze schodów na ziemię. Matuzalem zerwał się natychmiast; grubas został na ziemi i krzy-czał:
- Mijn God, mijn hemel, o mijn rug en mijne neus! Daar ligg ik hoe een walvisch in de
fontein! Ik ben dood! Goede nacht, dij boose wereld! Mój Boże, moje niebiosa, o mój grzbiet i mój
nos! Oto leżę jak wieloryb w studni! Jestem martwy! Dobranoc, zły świecie! Godfryd zdołał
utrzymać fajkę. Zszedł na dół, aby chustką strze-pnąć pył z ubrania swego pana. Czyniąc to,
zapytał:
- Jak się po holendersku nazywa parter?
- Gelykvloers - odpowiedział Matuzalem.
- A siennik?
- Stroozak.
- Dzięki!
Zwracając się do Holendra, który wyciągnął kończyny i zamknął oczy, zawołał:
- Mijnheer, czy chce pan zostać na gelykvloersie jak stroozak?
Podnieś się w całej swej okazałości!
- Nie mogę! - jęczał Holender.
- Dlaczego?
- Ik ben doocć muls dood Ik sterv in deze oogenblik Ik ben een ongelukkige Nijlpaard. Wij
worden afschied nemen!
- Co, jest pan tak martwy, że chcesz się poiegnać?- roześmiał się pucybut. - Kto upada tak
miękko jak pan, ten nie wyrządzi sobie żadnej krzywdy. No, ale jeśli pan istotnie zamierza się
przenieść w zaświaty, to ja mam tutaj trąbę Sądu Ostatecznego, która pana wskrzesi z martwych.
Czy zechce pan wstać?
- Neen! Ik kan niet! Nie! Nie mogę!
- W takim razie ja panu pomogę!
Przystawił mu obój do ucha i zadął. W następstwie rozległ się tak straszliwy długi dźwięk,
że Holender natychmiast usiadł i zasłonił uszy obu rękami.
- To pomaga! Nieprawdaż? - szydził Godfryd. - No dalej! Jesz-cze raz!
Aczkolwiek drugi ton był okropniejszy od pierwszego, Holender wciąż siedział. Stroił
wprawdzie straszne grymasy, ale zatykał uszy rękami i nie poruszał się wcale.
- Nie chce działać? - zapytał z ubolewaniem Godfryd. - Wstań, mijnheer! Jakoś to pójdzie!
-Ik kan niet; ik word sterven! Nie mogę; ja umrę!
- Zostaw go! - zawołał Matuzalem, który tymczasem wraz z nowofundlandczykiem wszedł
na schody. - Nie zakłócaj spokoju nieboszczyka. Niech mu ziemia lekką będzie! My mamy co
innego do roboty. Na górze, na pokładzie, roznosi się zachwycający zapach.
Mam wrażenie, że to pierwszorzędny obiad. Czuję rumsztyk z kartoflami; pachnie również
sałatą z seleru, zapewne drugie danie. Chodź prędzej na górę, Godfrydzie! Nie powinniśmy
zaniedbać oka-zji zjedzenia chińskiego obiadu!
- Rumsztyk? - zawołał grubas, uwalniając uszy. - Sałata z se-leru? Obiad na
chińskim okręcie? Ja też chcę jeść. Idę z wami!
Czego nie potrafił dokazać Godfryd obojem, to łatwo poszło Matu-zalemowi powyższym
oświadczeniem. Grubas nie mógł się oprzeć po-kusie rumsztyka; zerwał się na równe nogi, z
powrotem nasadził tornister, uchwycił parasol i wspiął się na drabinę z werwą, której nikt by się po
nim nie spodziewał. Godfryd ze śmiechem szedł za nim; śpieszył się, aby Matuzalemowi wręczyć
fajkę.
Z początku nie było widać nikogo. Ani śladu zapachu mięsa. Z ust Holendra wyrwał się
okrzyk rozczarowania:
- Jestem przerażony, nic się tu nie gotuje!
Wysuwał nos we wszystkich kierunkach, ale nic nie czując, rozwi-nął gniewnie parasol i
zawołał:
- Ik bout niet san zulk een gedrag; ik loop waarlyk naar mijne berberg. Gardzę takim
postępowaniem; wracam do gospody! Już zawracał, gdy go zatrzymał bardzo interesujący widok.
Naraz istotnie zapachniało smażonym mięsem, żart Matuzalema oblókł się w ciało. Rozsunęła się
mata i ukazało się czterech Chińczyków, nio-sących stół. Na nim stało mnóstwo naczyń
porcelanowych najrozmait-szych form ze smażonym mięsem, ciastem, winem i pachnącymi kwia-
tami.
- Het middageten komt! - zawołał grubas, odzyskując humor.
- Istotnie, tak się zdaje! - skinął Godfryd de Bouillon. - Czyżby zauważyli nasze przybycie i
zamierzali przywitać nas ucztą? Nie sądzi-łem, aby Synowie Niebios odznaczali się takim talentem
dyplomaty-cznym!
- Czekajcie! - roześmiał się Matuzalem. - Te specjały nie są dla nas. 83
Okazało się, że Matuzalem miał słuszność. Chińczycy nie mogli zamaskować zdziwienia,
ujrzawszy cudzoziemców. Postawili stół mię-dzy środkowym a rufowym pomostem i oddalili się
pośpiesznie, aby zameldować ćuropejczyków.
Spoza tych samych drzwi wyszli dwaj mężczyźni. Zbliżali się po-wolnymi i dostojnymi
krokami. Obaj byli szczupli i wysocy. Nosili zwykłą odzież chińską bez odznak cywilnych czy
wojskowych godno-ści, na głowach kapelusze z łyka o szerokich kresach. Głowy mieli całkowicie
wygolone, z wyjątkiem jednego miejsca, skąd zwisały dłu-gie warkocze.
Skoro podeszli blisko, ustawili się jeden za drugim w odległości kroku od siebie. Pierwszy
schylił się nisko i rzekł dosyć znośną angiel-szczyzną, z nader grzecznym wyrazem twarzy:
- Dobrze urodzeni panowie raczyli zaszczycić moją brudną kadź swoją obecnością. Czemu
zawdzięczam tę niezwykle świetlistą łaskę ja, najnędzniejszy spośród waszych niewolników?
Mowa ta stanie się zrozumiała, jeśli uświadomimy sobie, że Chiń-czyk w rozmowie nawet z
człowiekiem równego stanu czuje się w obowiązku poniżać siebie samego, a jak najbardziej
wywyższać roz-mówcę.
Matuzalem ukłonił się równie głęboko i otworzył usta, zamierza-jąc odpowiedzieć.
Wszakże ubiegł go Turnerstick:
- Tszinć tszinć tszing! - zawołał. - Przybyliśmyng jakong pasa-żerowieng i pragniemyng
jechacing na „Królowejng Wódeng”. Ma-myng nadziejeng, żeng znajdziemyng dobreng
mieszkanieng; zap-łacimyng sowicieng. Pięcing osóbeng ing jedeng piesong. Ileng ma-myng
zapłacing?
Chińczyk spojrzał z nieopisanem zdumieniem na kapitana. Po-trząsnął głową i pytająco
zerknął na pozostałych.
- Nong! - rzekł zniecierpliwiony’Iimnerstick. - Chybang rozu-mieng pang pong chińskung!
Jang rozmawiang tylkong najlepszy-ming ing najczystszyming dialektaming. Zrozumianong?
Czekamg 84 odpowiedzing!
Chińczyk nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia. Timnerstick, pod-niecony, dorzucił:
- Czyścieng postradaling słuching? Żądamg, abyng mnieng wysłu-chanong. Jesteśmyng...
jesteśmyng... jesteśmyng...
Niestety, zapomniał już, czym miał być. Otworzył wachlarz i dodał:
- Jesteśmyng wu-kan i nazywamyng sieng Tur-ning-sti-king kapi-tan okrętowyng i
chińsking nadmandaryng; będeng... Chińczyk gestem nakazującym milczenie przerwałwylewjego
niez-rozumiałej mowy i zwrócił się do Matuzalema po angielsku:
- Kim jest ten jaśnie oświecony pan? Moje posłuszne uszy nie umieją zrozumieć jego
mądrych słów.
Zapytany odpowiedział również po angielsku:
-Jest wu-kuan, fu-tsiang w swojej ojczyźnie i posługuje się najwy-ższym dialektem
urzędników pawiego pióra, którego pozostali śmier-telnicy nie znają.
- ‘Pdk jest chyba, gdyż ja osobiście nie znam tego języka. Bę-dziemy się zatem raczej
posługiwali językiem angielskim, który rozu-miem. Jestem niegodnym ho-tszangiem tego okrętu, a
mój towarzysz jest to-kungiem. Nasi marynarze powiedzieli nam, że kilku jaśnie oświeconych
panów znajduje się na pokładzie i dlatego pośpieszyli-śmy, aby zaproponować nasze najuniżeńsze
usługi.
- Czy właściciel dżonki nie powiedział, że był tutaj ćuropejczyk, aby zamówić dla siebie i
dla czterech innych osób miejsca do Kanto-nu?
- Powiedział. Jeśli panowie jesteście owymi zesłanymi przez nie-biosa pasażerami, to
będzie dla nas honorem niezasłużonym gościć was u siebie i zawieźć do miejsca przeznaczenia.
- To my. Gdzie jest właściciel okrętu?
- Wznosi modły wraz z hiang-kungiem o powodzenie naszej że-glugi. Skoro modlitwa się
skończy, urządzimy na pokładzie kong pit, aby się upewnić, że w podróży nie natkniemy się na
nieszczęście. gs
- Czy pozwolicie się przyjrzeć owej ceremonii?
-‘Pdk, ponieważ macie z nami jechać. Atoli muszę zapytać o wa-sze znakomite nazwiska i o
wasze wspaniałe osoby, abym mógł wam dać odpowiadające waszym wielkim zasługom miejsca.
- Proszę bardzo. ‘Ićn znakomity bohater jest, jak już rzekłem, wu-kuan. Jego tytuł jest
oznaczony na wachlarzu: Turning-sticking kuo-ngan ta fu-tsiang. Ja się nazywam Matuzalem
tsiung-wan, z czego możecie wnosić, kogo przed sobą macie.
Klasa tsiung-wan jest pierwszą z najwyższych pięciu klas szlachty i mogą należeć do niej
jedynie spokrewnieni z cesarską rodziną. Skoro obaj Chińczycy usłyszeli te dwie zgłoski, ukłonili
się tak nisko, że aż warkocze przeleciały im przez głowy i ho-tszang zapytał tonem najniż-szej
uniżoności:
- Więc jest pan potomkiem prześwietnego przodka?
- Najświetniejszego w świecie. Nazywał się A-dam. Chyliły się przed nim wszystkie
stworzenia ziemi, a był on ojcem wszystkich królów i cesarzy. Moje imię zatem wystarezy; mogę
chyba nie wy-mieniać imion moich pozostałych towarzyszy. Każdy z nich jest tao-kuang, światłem
rozumu w swej ojczyźnie i kiedy odbędziemy razem podróż, poznacie dziesięć tysięcy zalet
każdego. Przede wszystkim jednak chcemy wiedzieć, ile trzeba „nóg wodnych”, aby dotrzeć z
wami do Kantonu?
- Pan okrętu powiedział mi, że zażądał po dolarze od osoby. Ale skoro jesteście tak
znakomitymi ludźmi, sądzę, że dacie nam obu jeszcze napiwek.
- Dostaniecie po dolarze.
- Panie, wasza łaskawość jest nad oczekiwanie wielka. Jeśli na-tychmiast dacie nam
pieniądze, będziecie mogli przyjrzeć się kong pi-towi.
‘Iićrnerstick i mijnheer zapłacili po dwa dolary, Matuzalem za siebie, Godfryda i Ryszarda
eztery dolary, a zatem obaj marynarze dostali trzy dolary napiwku, co ich nadzwyczajnie ucieszyło.
Tymczasem pokład powoli zaludniał się załogą. Majtkowie skupili się dookoła steru. Dwaj
Chińczycy odłączyli się od gromady i powoli zaczęli podchodzić ku cudzoziemcom. W jednym
Matuzalem poznał właściciela okrętu. Drugi nosił coś w rodzaju habitu. Zapewne był to hiang-
kung, kapelan okrętowy.
Pierwszy odebrał od kapitana pieniądze za przejazd, oczywiście bez napiwku. Wszyscy
czterej odeszli na stronę i porozumiewali się przez chwilę po cichu, rzucając badawcze spojrzenia
na pasażerów. Właćcie-ciel okrętu nie miał godnej zaufania powierzchowności, jak słusznie
stwierdził Matuzalem; kapelan wyglądał wręcz podejrzanie.
-‘Ić draby nie podobają mi się wcale a wcale - rzekł Degenfeld.
- Oglądają nas, jak gdybyśmy byli towarem do nabycia. W jakim celu porozumiewają się
tak sekretnie?
- Gwiżdżę sobie na to - ozwał się ‘Iiirnerstick. - Kapitan musi wiedzieć, kogo ma na
pokładzie, a że budzimy w nich zaciekawienie, w tym chyba nic dziwnego nie ma. Niechaj gadają,
ile chcą. Mnie osobiście podobają się, chociaż nie rozumieją mojej literackiej mowy. Poza tym ta
Szui-heu jest wspaniałym statkiem, ładnym i czystym w najwyższym stopniu. Może nam pozwolą
zajrzeć pod pokład? Jeśli mi pozwolą, chętnie zostanę tutaj, zamiast wracać na ląd! W jakim celu
miałbym spędzić noc w hotelu i narażać się na niepotrzebne wydatki? Jak gdyby w odpowiedzi na
pytanie Turnersticka, Chińczycy zbli-żyli się i kapitan rzekł:
- Zawiadomiłem hiang-kunga, że chcecie przyjrzeć się ceremonii kong pit. Chętnie
pozwoliłby, ale nie może, albowiem opuścicie teraz statek, aby jutro rano powrócić.
-‘Pak zamierzamy - potwierdził Degenfeld - Ale cóż to ma do rzeczy?
- Kong pit będzie unieważnione. Kto brał w nim udział, ten nie może już opuścić okrętu
przed odpłynięciem.
- Cóż to jest takiego, to kong pix? - zapytał Turnerstick po niemiecku. 87
- Czytałem o tym - odpowiedział bursz. - Kong pit znaczy ty-le, co „zejście się do pędzla”.
Jest to list duchów, coś na podobiefistwo naszych spirytystycznych seansów.
- List duchów? A, to muszę zobaczyć! Nigdy w życiu nie widzia-łem jeszcze ducha, A tym
bardziej nie otrzymałem listu od takiego jegomościa!
- I ook nok niet; ik will ook zien schryven dezen keerl van ginds! Ja też nie; chcę zobaczyć,
jak taki golec z zaświatów będzie pisał! - oświadczył mijnheer.
Ryszard zaś dodał:
- Duch, który pisze? Drogi stryj u, chciałbym go zobaczyć! Czy nie możemy tu zostać?
- Czemu nie? -odezwał się Godfryd de Bouillon. - Wprawdzie taka zażyłość z duchami
wydaje mi się podejrzana; duchy nie potrafią mi zaimponować. Ale chciałbym mieć tę przyjemność
i ujrzeć ducha z warkoczem.
- Hm! - wzruszył Matuzalem ramionami. - Cóż nam stoi na przeszkodzie? Wszystko
załatwiliśmy. Zastosuję się do waszej woli.
Oznajmił decyzję kapitanowi. ‘Ićn wysłał na ląd ludzi po zakupy dla
pasażerów. Jeden z owych ludzi miał wstąpić do hotelu „Hongkong”
,
aby zameldować gospodarzowi, że goście nie wrócą. Mijnheer dał mu nawet odpowiedni
liścik.
Następnie pasażerowie mogli obej rzeć wnętrze okrętu oraz wyzna-czone im kajuty. Dżonka
dobrze świadczyła o swoim budowniczym i o załodze.
Na pokładzie stały tylko dwie armaty. Kapitan zapewnił, że nie ma się co lękać piratów,
gdyż „Królowa Wód” jest najszybszym okrętem na chińskich wodach.
Do Kantonu statek miał płynąć z balastem i dopiero tam wziąć ła-dunek. Jedynie w
korytarzach stało parę ciężkich wielkich skrzyń. Były to maszyny wielkiej fabryki, która miała
stanąć w pobliżu Kan-tonu, maszyny specjalnie sprowadzone z ćuropy. „Królowa Wód” gg
przyjęla je w Singapurze.
Tak przynajmniej opowiadał ho-tszanć a pasażerowie nie mieli żadnych podstaw do
powątpiewania.
SPRZYSIĘŻENIE DUCHÓW
Pomieszczenie, które wskazano pasażerom, było kajutą tak wyso-ką, że można się było
wyprostować, tak długą i szeroką, że znalazło się dosyć miejsca dla pięciu. Całe umeblowanie
stanowiła mata ze słomy, jeśli jednak dodamy maty, które mieli zakupić wysłani na ląd majtkowie,
to nocleg przedstawiał się wcale znośnie. Podróżnym bardzo przypadło do gustu, że do ich
wyłącznych usług przydzielono majtka, znającego jako tako angielski. Nie wyglądał na Chińczyka.
Był mały i szczupły; objaśnił, że jest Malajem i że nauczył się angielskiego w Indiach Wschodnich.
Bardzo usłużny, krzątał się i znosił sprzęty, które miały nadać kajucie bardziej mieszkalny wygląd.
Rozumiało się samo przez się, że oficerowie byli zbyt obciążeni pracą, aby poświęcić wiele czasu
pasażerom. Ci siedzieli na pok-ładzie, oczekując powrotu gońców, którzy, zgodnie z chińskimi
zwy-czajami, przepadli na bardzo długo. Tymczasem ściemniło się i Malaj powiesił w pobliżu
lampion. Po czym przykucnął opodal, w każdej chwili gotów do usług. Czy słyszał ich rozmowę, to
ich niewiele obchodziło. Rozmawiali przecież po niemiecku, któż więc na tej dżonce mógł ich
zrozumieć?
Wreszcie przybyli majtkowie i zanieśli prowiant do kuchni. Pasa-żerowie, oczywiście,
również tam przeszli. Malaj skorzystał z tego i 90 niepostrzeżenie podszedł do kapitana, w tej
chwili rozmawiającego z kapelanem.
- No? - zapytał kapitan po angielsku. - Czy usłyszałeś coś?
- Bardzo wiele. Znam ich tak dobrze, jak gdybym służył u nich od wielu tygodni. - Malaj
używał teraz bardzo dobrej amerykańskiej angielszczyzny. - Czterech jest Niemców, a grubas jest
Holendrem.
- Bogaci?
- Wygląda na to, że mają wiele gotówki.
- A cóż to za ludzie? ‘Ićn o sinym nosie podawał się za szlachcica starego rodu; nazwał
swego przodka A damem!
- Myślę. Adam jest pierwszym człowiekiem, a zatem protoplastą wszystkich ludzi.
- Kpił ze mnie?
- Może i naprawdę ma znakomitych przodków. On i jego dwaj towarzysze noszą uniformy
młodych ludzi, którzy w Niemczech pra-gną zostać kuan fu.
- Więc nie są jeszeze! Oszuści! A obaj pozostali?
- Grubas jest hong-tse, kupiec, który chce tu założyć interes, a więc musi chyba mieć wiele
pieniędzy. Ów zaś w chińskim stroju jest ho-tszang, podobnie jak i ty. Niezbyt rozgarnięty, podaje
się za fu-tsianga.
- Czego szukają ci Niemcy w Chinach?
- Szukają stryjka najmłodszego z nich, który jest nader bogatym ezłowiekiem. Szukają także
jakiejś kobiety i jej dzieci.
- Słyszałeś to? Czy rozmawiali po angielsku?
- Nie, w języku ojczystym.
- Rozumiesz go?
-‘Pdk. Wiesz przecież, że jestem rodowitym Jankesem i że zbieg-łem z okrętu, ponieważ
zakłułem nożem kolegę. Pływałem nieraz z Niemcami i tyle nauczyłem się z ich języka, bardzo
zresztą podobnego do angielskiego, aby zrozumieć wcale dobrze naszych pasażerów.
- Świetnie! Podsłuchuj nadal; ale niech nie zauważą! Wynagrodzę 91 cię osobno. Czy mają
pieniądze?
- Naturalnie; jednak tacy ludzie nie noszą przy sobie czystej gotówki; mają ją w czekach i w
innych papierach.
- Nie znam się na tym. Odbiorę im gotówkę, a papiery sprzedam hui-tszu, mistrzowi
bractwa w Ngo-feu.
- Nie zamierzasz płynąć do Kantonu?
- Ani mi się śni! Podczas snu tych drabów wypłyniemy na pełne morze.
- Mamy przypływ, będzie trudno.
- Poczekamy na odpływ.
- Spostrzegą się.
- Nie ma obawy! Dostaną opium w trunku, a wiatr zaniesie nas bez szmeru na morze, gdzie
się ich pozbędziemy. Moje dokumenty są w porządku. Mogę rozwinąć żagle, kiedy mi się spodoba.
- Chcesz ich utopić?
- Pewnie! Czy współczujesz im? Czy mniemasz, że powinienem pozostawić ich przy życiu,
aby następnie wszystko ujawnili?
- Sądzę tylko, że powinni umrzeć dopiero poźniej, w Ngo-feu u hui-tszu.
- Dlaczego?
- Ponieważ bez nich nie zdołamy sprzedać ani spienięiyć ich pa-pierów. Znam się trochę na
tym.
- Wiesz pewnie lepiej ode mnie. Czy naprawdę muszą być tam ży-wi?
-‘Pdk. Muszą wyrazić swą zgodę i podpisać się.
- Ale oni odmówią.
- Nie odmówią, jeśli im zagrozisz śmiercią. Uwierzą, że to ich uratuje.
- Dobrze, ale później muszą zginąć.
-1’ak.
- Jesteś mądrym człowiekiem i nieźle ci się będzie u mnie powo-dziło. Wróć teraz do nich i
postaraj się o dalsze wiadompści.
Zawładniemy tą piątką bardzo łatwo, bo będą spali jak susły. Jedynie pies niepokoi mnie
trochę. Jest to gwałtowne, silne zwierzę.
- Daj mu zatrutego mięsa!
w - Masz słuszność. Dobrej rady chętnie słucham. Ale idź już! ‘1ć-raz zajmiemy się kong
pitem i zaprosimy ich. ‘Ib da nam okazję poczęstowania ich opium.
- Chcę ci jeszcze na coś zwrócić uwagę. Może wpadnie im na myśl zadać pytanie duchowi.
Po moich informacjach nie będzie dlafi rzeczą trudną odpowiedzieć, o ile tylko jest duchem
mądrości. Wrócił do kajuty, gdzie pasażerowie starali się wygodnie rozta-rasować. Pomagając im,
posługiwał się łamaną angielszczyzną i pilnie łowił każde ich słowo.
Niebawem przyszedł kapitan, aby zaprosić pasażerów na kong pit. W Chinach pisze się
zwykle pędzlem. Nazwa „zejście do pędzla” oznacza proces zejścia ducha w celu udzielenia
pisemnych odpo-wiedzi na zadane pytania, za pomocą specjalnie rćd hoc skonstruo-wanego pędzla.
Duch sam nie ukazuje się w widzialnej postaci, lecz działa za pośrednictwem określonej osoby,
która jest odpowiedni-kiem naszego medium. ‘Iir korespondencyjne kontakty z pafistwem ducha
istnieją w Chinach od wielu stuleci. Kong pic może się zaliczać do owych „wynalazków”, w
których Chińczycy znacznie nas ubiegli. Przede wszystkim, z zachowaniem specjalnego rytuału
monij, odci-na się gałąź od drzewa brzoskwiniowego. Należy przeprosić drzewo za wyrządzony
ból, w ten sposób, że się w korze wycina znak, który oznajmia, że gałąź odcięta będzie zużyta na
„pędzel duchów”. Nastę-pnie osadza się wystrugany z gałęzi pędzel pod kątem prostym po-środku
kawałka bambusa, grubego na cal i długiego na stopę; całość przypomina z kształtu naszą literę T
Medium powinno uchwycić podniesionymi rękami ten aparacik za oba końce bambusa tak, aby
pędzel wskazywał wstecz; po czym trzyma pędzel nad stołem, którego powierzchnia jest posypana
drobnym, gładkim piaskiem. ‘Ićraz dopiero duch może kierować ręką medium, 93 prowadząc
pędzlem po piasku; w ten sposób odpowiada na zadane pytania.
Nienaturalny układ rąk wprawia je w drżenie, wszakże doświadczo-ne medium łatwo
potrafi kreślić na piasku czytelne znaki. Rozumie się, że na pytanie szczegółowe odpowiedź
wypada tak wieloznaczna, że jedno z tych znaczeń na pewno musi być prawdziwe, lub spełnić się,
o ile dotyczy przyszłości.
Ponieważ kong pit na ogół jest uważane za akt religijny, przeto nie może się odbyć bez
określonych ceremonii. Przede wszystkim duch musi się przedstawić, podać swoje nazwisko i
dynastię, za której panowania żył na ziemi jako człowiek. Im dawniej to się działo, nie zważa się tu
zresztą na „drobną” różnicę kilkuset, czy tysiąca lat, tym większego doznaje szacunku ze strony
uczestników kong pitu. Kiedy załoga wyszła na pokład, była już ciemna noc. Między środ-kowym
a tylnym pokładem skąpo świeciły papierowe lampiony. Nieo-podal wspomnianego stołu, który
niósł podarunki ofiarne dla ducha, stał drugi, pokryty gładką warstwą piasku. Załoga zgrupowała
się dookoła. Ho-tszang wprowadził pasażerów, dla których z poduszek urządzono wygodne
siedziska.
Skoro usiedli pośród powszechnych ukłonów, wystąpił naprzód ka-pelan i zaczął,
oczywiście, po chińsku:
- Zamierzamy pytać ducha o przebieg naszej podróży. Przystępu-jemy do tego w
najpoważniejszych, najuroczystszych nastrojach i skierujemy nasze prośby do mat-supo, do
wzniosłego bóstwa morza. Na jego skinienie przyniesiono dwa krzesła do stołu z ofiarami.
Poprosił bóstwo, aby raczyło zająć honorowe miejsce. Ponieważ w Chinach miejscem honorowem
jest lewe, przeto umieszczono podo-biznę bóstwa na lewym krześle, podezas gdy prawe było
przezna-czone dla nieobecnego jeszcze ducha.
Następnie kapłan wyciągnął żółty, zapisany papier i odczytał jego treść:
Tego wieczora prrygotowaliśmy sam-chu, a takie inne ofiary;
94 i prosimy naszego wszechmocnego patrona, aby wywotał wszechwiedzą-cego ducha,
któremu zadamy interesujgce nas pytania. Prrywitamy go na trapie okrętu.
Odczytawszy, spalił rękopis i rozrzucił popiół na wszystkie strony. Nastąpiła
wielominutowa cisza, aby patron zdążył wywołać odpo-wiedniego ducha. Podczas tej przerwy
kapelan przykrył obraz bóstwa chustą, chcąc symbolicznie zadokumentować jego nieobecność w
czasie, gdy udało się na poszukiwanie ducha.
Wreszcie zdjął chustkę. Obraz stał na dawnym miejscu. Bóstwo wróciło i przyprowadziło
ducha. Czekał na trapie. Kapelan skinie-niem polecił ho-tszangowi i to-kungowi przyprowadzić
dostojnego gościa.
Obaj oficerowie podeszli do trapu i w wyszukanie grzecznych sło-wach prosili ducha, aby
wszedł do nich na górę i raczył ich odwiedzić. Duch zapewne zadość uczynił ich życzeniu, gdyż
po chwili prowadzili go już między sobą, bijąc przed nim pokłony. ćuropejczycy z trudem
zachowali powagę. Duch był, oczywiście niewidoczny, stąd też ko-mizm głębokich ukłonów i
skierowanych doń grzecznych frazesów. Wszystkie zadawane duchowi pytania muszą być
napisane na pa-pierze, który się następnie spala. Kapłan napisał: -Cry wędrujący po obłokach duch
prrybył? - spalił papier i rozdmuchał popiół. Po czym uchwycił pędzel w wcześniej opisany sposób.
Ręce mu się trzęsły; aparat zaczął się poruszać po piasku. Matuzalem spojrzał na stół. Widział tam
wyraźnie napis: - Tak Prrybyłem.
A więc był obecny. Ponieważ kapłan musiał trzymać pędzel, przeto dalsze pytania
wypisywał kapitan. Duch oznajmił, że ostatnio na-zywał się Kia-tsong i żył za dynastii Wu-ti jako
namiestnik wschodu. Ponieważ Wu-ti panowali przeszło cztery tysiące lat temu, wang zaś jest
najwyższym urzędnikiem, więc niewidzialny, ale obecny namiest-nik był dla zgromadzonych
prawdziwym zrządzeniem losu. Naturalnie, kapłan czuł się zobowiązany do najgłębszej grzecz-
ności. Odłożył pędzel, ukłonił się do ziemi i poprosił ducha, aby był 95 łaskaw skosztować wina.
Było to wino nie z winogron, lecz z ryżu. Nosiło nazwę sam-chu. Duch przecież jest zbyt dumny,
aby jeść, lub pić w obecności ludzi, którzy jeszcze nie zdążyli umrzeć; przeto zasłonięto lampiony
matami i zapadł głęboki mrok. Spośród pasażerów jedyny Matuzalem rozumiał wszystko. God-
fryd de Bouillon i Ryszard Stein przysiadywali wprawdzie fałdów nad chińszczyzną podczas
podróży, ale za mało jeszcze umieli. ‘Iimnerstick zaś i grubas nie pojęli ani jednego słowa,
Degenfeld korzystał z każdej, najmniejszej nawet przerwy, aby półgłosem przetłumaczyć i
wyjaśnić przebieg ceremonii.
Stół z piaskiem był przysunięty do stołu z jadłem. Tylko więc trzy boki tego stołu były
wolne. Jeden zajmowały oba krzesła, na których siedziało bóstwo morza i duch. Po dwóch
pozostałych siedzieli nasi pasażerowie, także mijnheer po prawicy sąsiadował z duchem. Błę-kitno-
purpurowy szepnął mu:
- Uważaj pan, mijnheer, czy duch będzie pił! Powinien pan to usłyszeć.
Po krótkim czasie grubas odpowiedział półgłosem:
-Hij drinkt, hij arinkt! Ik hoor t slaarpen! On pije, pije i słyszę, jak chlipie!
- Tó kapelan!
-Dere vos! A to lis!
Skoro następnie na rozkaz kapłana odsłonięto lampiony, każdy mógł się naocznie
przekonać, że duch pił, albowiem zmniejszyła się zawartość naczynia.
‘Ićraz zapytano ducha, czy aura będzie sprzyjała, czy podróż od-będzie się szczęśliwie i czy
osiągnie się zamierzone skutki. Odpowie-dzi były wprost wymarzone; kapelan więc poczytał sobie
za obowiązek uraczyć ducha plackiem.
Pieczywo wyglądało nader smakowicie i było pokrojone na osiem równych części. Znowu
zasłonięto lampiony, tym razem na dłuższy czas, albowiem duch potrzebuje więcej czasu, aby
spożyć kawałek 96 placka, niż aby wypić haust trunku.
Atoli skoro odsłonięto latarnie, wszyscy byli zdumieni. Duch nie zadowolił się bynajmniej
ósmą częścią, lecz spałaszował cały placek. Musiał chyba przybyć z najwyższych regionów, skoro
był aż tak wygło-dzony. Największe zdumienie znać było po kapelanie. Z lękiem spo-glądał na
talerz, gdzie poprzednio leżał placek. Warkocz ze strachu chciał mu stanąć dęba. Wiedział tylko, że
sam zjadł jeden kawałek placka, co się jednak stało z pozostałymi? Czyżby rzeczywiście przy-
padkiem wywołał ducha? Stracił całą pewność siebie. Ponieważ na główne pytania otrzymał już
odpowiedź, pozwolono pytać majtkom. Przesądni marynarze przystępowali do tego zwielkim
namaszczeniem. Nic bardziej miłego dla oficerów, którzy w ten spo-sób chwilowo zyskiwali
władzę nad tymi skądinąd nieposłusznymi i hardymi ludźmi.
Duch i teraz dawał tak pomyślne odpowiedzi, żę kapłan prosił go, aby raczył wypić jeszcze
jeden haust. Skoro tylko zaległa ciemność, przeraził się, gdy jego ręka namacała pustkę na miejscu,
gdzie przed chwilą stał dzban. Omal nie krzyknął. Więc naprawdę istniał duch, który zjadł placek i
piłsam-chu? Co za triumf, jeśli go zdoła pokazać zebranym! Co za widok ; dzban unoszący się w
powietrzu! Natych-miast rozkazał odsłonić lampiony. Skoro się to stało... dzban stał na miejscu, ale
całkowicie wypróżniony. Duch musiał być niemniej spragniony, niż głodny. Kapelan miał minę,
jakiej żadne słowa nie oddadzą. Ryszard Stein, który siedział obok mijnheera, zapytał:
- Co o tym myśleć? Naprawdę słyszałem jak pił.
-‘Iaaak? - uśmiechnął się grubas. - Nie mogę uwierzyć!
- A jednak! Słyszałem, tak chlipał, jak gdyby się śpieszył.
- Musiał mieć duże pragnienie!
1b co wprawiło w przerażenie kapelana oraz oficerów, wtajemni-czonych w istotę obrzędu,
wywołało zachwyt załogi, która była prze-konana, że duch istnieje w rzeczywistości i to bardzo
ważny, nie taki, co to zadowoli się łykiem ryżowego wina i kawałkiem placka.
Zaklinacz duchów opanował się wkrótce; spytał cudżoziemców, czy nie życzą sobie o coś
zapytać ducha. Matuzalemowi było to na rękę. Kazał napisać pytanie, czy on i jego towarzysze
dotrą do celu podróży. Skoro duch za pośrednictwem kapłana napisał odpowiedź, Degenfeld
zbliżył się do stolu, aby osobiście przeczytać. Był naprawdę zdumiony.
Odpowiedź brzmiała:
Tak Znajdziecie bogatego stryjka, także kobietę i jej dzieci. Holender załory wielki interes.
Matuzalem przetłumaczył swoim towarzyszom te słowa ku ich naj-wyższemu zdumieniu.
Było rzeczą jasną: duch znał ich plan, który utrzymywali w sekrecie! Kapłan odczuwał taką
satysfakcję na widok ich zbaraniałych min, że zapomniał już zupełnie o swoich poprze-dnich
wątpliwościach w kwestii ducha. Poprosił go uprzejmie, aby zechciał zjeść kawałek pieczystego.
Pieczyste było, oczywiście, już zimne. Siedem czy osiem kawał-ków, leżących na talerzu,
wyglądało nader imponująco. Naturalnie znów zasłonięto lampiony i kapłan znowu zbliżył się po
cichu do stołu. Odczuwał głód, gdyż cały dziefi nic nie jadł, aby móc godnie zastąpić
nieziemskiego przybysza. Prędko schwycił dwa kawałki, uprzedzając atak apetytu niewidzialnego
gościa. Prędko je również przełknąwszy, zarządził odsłonięcie latarni. Okazało się, że talerz był
pusty. Kapłanowi zrobiło się nieswojo na duszy, ponieważ zauważył po-dejrzliwe spojrzenia
wtajemniczonych w jego sztuczki oficerów. ‘1ć bowiem porcje, ktbre duch łaskawie zostawiał na
talerzu, zwykle przypadały im w udziale. Teraz, rozumie się, podejrzewali kapłana, że ich chce
oszukać. Sądzili, że zaklinacz schował mięso, aby później zjeść je skrycie.
-Do pioruna! -zaklął po cichu Matuzalem. -Ten duch namies-tnika istotnie musiał nie jeść i
nie pić przeszło cztery tysiące lat. Żre i żłopie jak parobek przy robocie.
- Bardzo mi go żal, miłego, biednego gościa - rzekł Godfryd. - Po takiej uczcie żołądek
może mu pęknąć, a wówczas grosza nie dam 98 zajego życie.
- Słyszałem, jak jadł - wtrącił Ryszard.
- Soo? - zapytał grubas. -‘Pak? Czy mlaskał przy tym?
- Bardzo wyraźnie. Słyszałem mlaskanie tuż przy sobie, jak gdy-by to pan jadł.
Aby położyć kres kłopotliwej sytuacji, kapelan pożegnał dostoj-nego gościa z zaświatów.
Napisał uprzejme podziękowanie na kar-tce. Po czym ją spalił. Duch okazał się równie dobrze
wychowanym, gdyż za pośrednictwem ręki kapelana nakreślił na stole:
Moi panowie, bardzo się cieszę, że was poznałem i dziękuję wam serdecznie za
poczęstunelć którym uszczęśliwiliście mnie i pokrzepili. Muszę teraz odejść, gdyż inni czekają mej
pomocy; proszę was, abyście mnie odprowaclzili do trapu.
Życzeniu ducha stało się zadość. Każdy z uczestników dostał po żółtym płonącym papierku,
po czym utworzono orszak, który z ho-norem miał odprowadzić ducha do drabiny. Oddalił się w
podobny sposób, jak przyszedł, przechodząc pomiędzy kapitanem i sterni-kiem. Aczkolwiek był
niewidzialny, wszyscy kłaniali się bez przetwy, dopóki nie opóścił okrętu.
ćuropejczycy zostali na swoich miejscach. Nie chcieli brać w tym udziału. Jednak nie
wszystko umieli sobie wytłumaczyć.
- Tęgim żarłokiem i pijusem był ten duch - odezwał się God-fryd. - Musiał chyba długo
pościć.
- Bzdura! - oświadczył ‘Iiirnerstick. - To kapłan pił i jadł.
- Tb chuchro? Nie mieści mi się w głowie! Po zapachu czułem, że gorzałka wcale niezła.
Zapach spirytusu i jaki dzban! Nie, to nie kapłan wychlał!
- Ik ben t geveest - oświadczył F-Iolender. - Ik heb den bran-devijn dronken. Tb ja byłem. Ja
wysuszyłem ten dzbanek.
- Pan? - zapytał zdziwiony Matuzalem - Pan sprzątnął dzban?
-‘Pdk.
I pan go wypił duszkiem?
- Tak. Był jednak niepokaźny a gorzałka bardzo słaba.
-‘Ićraz rozumiem! A więc pan także zjadł ciasto?
-Ik heb hij opefreten.
- I mięso?
-Heb ik ook opefreten.
- Człowieku, niedawno jadłeś w hotelu! Jakże pan mógł? Jak się pan teraz czuje?
- Zeer weć allerbest; ik heb den koek zeer gaarne en ook het vlesch.
Bardzo dobrze, doskonale; bardzo lubię ciasto, mięso zresztą rów-nież.
- A niech pana gęś kopnie!
- Gęś? Czemu nie, jeśli dobrze wypieczona?
Powiedział to tak naturalnie i poważnie, że słuchacze wybuchnęli śmiechem. W tej chwili
wrócili Chińczycy. Majtkowie rozsypali się po pokładzie; oficerowie zaś podeszli do kapelana i
zaczęli mu wymawiać nadmierny apetyt ducha. Przysięgał, że jest niewinny, mimo to i tak
zmuszono go do wywrócenia kieszeni. Ku najwyższemu zdumieniu rewidujących, kieszenie były
puste! Przez cały czas nie spuścili prze-cież z niego oka; nie mógł zatem nigdzie ukryć swego łupu.
Potrząsa-jąc głową, musieli uznać, że tym razem duch był wyjątkowo autenty-czny.
Matuzalem obserwował ich z daleka. Z ruchów domyślił się treści rozmowy. Podeszli
właśnie, aby wybadać, jakie wrażenie wywarło na gościach kong pit. Degenfeld chętnie wyraziłby
im swój szczery sąd, atoli zwyczaj chiński nakazuje zachowy vać we wszelkich okoliczno-ściach
życia najwyszukańszą uprzejmość i nie dopuszcza żadnych wyjątków od tej reguły. Student zataił
więc swoją opinię i odpowie-dział obojętnie. Chińczycy byli zdumieni. Ho-tszang zapytał:
- Czyż obecność ducha nie oszołomiła was?
- Nie. Dlaczego?
- Duch przecież jest wyższą istotą, niż człowiek!
-‘Pdk wy powiadacie, ale pozwólcie mi być innego zdania.
- Czy możemy je poznać?
- Owszem. Jaka jest najwyższa istota na ziemi?
- Człowiek.
- Z czego się człowiek składa?
- Z ciała i ducha.
- Bardzo słusznie. Czy ciało samo też byłoby człowiekiem?
- Nie.
- A sam duch?
-‘Ićż nie.
- Więc jeśli ani samo ciało, ani sam duch nie są godne nazwy człowieka, to połączenie ich,
człowiek, stoi wyżej od każdego z nich z osobna. Jakże zatem mogłaby oszołomić mnie, najwyższą
ziemską istotę, obecność ducha, który jest ode mnie pośledniejszy! Ho-tszang był zaskoczony tym
rozumowaniem. Wszakże zdobył się na ostatni argument:
- Ale ten duch był wangiem!
- Teraz już nie jest nim, wasza zaś ulubiona księga, Li king, która wyznacza wasze
postępowanie we wszelkich okolicznościach życia, każe wam oddawać każdemu honory, należne
jego aktualnemu sta-nowisku. Jakże możecie się lękać ducha, który był wprawdzie, ale już nie jest
wangiem!
- Może wasz naród ma słuszność, a może i nasz. Nie będziemy się sprzeczać. Duch
zapowiedział pomyślną podróż, więc powinniśmy się cieszyć. Radość naszą uczcimy biesiadą, do
której was uprzejmie zapraszamy.
- Dziękujemy! Wiemy, co nam nakazuje grzeczność, prosimy was zatem, abyście sami
uraczyli się ucztą.
- Zrozumieliście mnie fałszywie. Z całą powagą podtrzymuję za-proszenie.
- Ja także z całą powagą podtrzymuję swoją odmowę. Jesteście tak uprzejmi, że nas
zapraszacie, jakże my więc możemy być tak nieuprzejmi, aby obarczać was spełnieniem
ofiarowanej gościny. Według pojęć chińskich Matuzalem postępował bardzo shćsznie. Należy
przyjmować tylko takie zaproszenie, które odbywa się w sto-sownej formie przez wręczenie
wielkiego, kolorowego, specjalnie do tego przeznaczonego arkusza papieru.
- Naprawdę, zapraszamy was zupełnie szczerze - nalegał ho-tszang. - Nie mamy, niestety,
na okręcie drukowanych zaproszefi, a ponieważ rozmawiam z wami po angielsku, przeto
zapraszam was, nie wedle obyczajów chińskich.
- Czy powinienem wierzyć?
-‘Pdk. Bardzo oto proszę.
- Więc ośmielam się przyjąć zaproszenie. Kiedy zacznie się ucz-ta?
- Za pół godziny. Ja sam po was przyjdę. Mięsa, niestety nie będzie, ponieważ duch zjadł
wszystko.
- Nie wiedziałem dotychczas, że duchy jadają mięso. Może mają specjalny apetyt na
pieczyste, które dla nich przyrządziliście. Czy nie byłby pan łaskaw powiedzieć, z jakiego to
zwierzęcia było owo mięso?
- To było dżi, najlepsza potrawa w świecie i dlatego właśnie duch nic nie zostawił.
Wracając do swoich towarzyszy, Matuzalem uśmiechał się na myśl 0 owym dżi. Powtórzył
im zaproszenie kapitana i dodał z uśmiechem:
- Ale mijnheer van Aardappelenborsch niewiele tym razem do-każe.
- Czemu? - odezwał się grubas. - Znowu jestem głodny.
- Mijnheer, czy to być może? Na miły Bóg, jak pojemny pan ma żołądek!
-‘1’dk, żołądek mam nienajgorszy, ale za to brzuch bardzo słaby.
Ze smutną miną złożył ręce na brzuchu i zapytał Matuzalema:
- Co mówi leksykon o brzuchu?
- Zostawmy to na kiedy indziej. Chwilowo chcę pana zapytać, czy pan wiesz, co za mięso
jadłeś?
- Pieczoną cielęcinę.
- Nie, to nie było cielę, lecz dżi.
-Dżi? Nie rozumiem.
i ‘.^Y’. .
- Nie wie pan co to dżi? Niechże pan odgadnie!
- Dobrze, czy to zwierzę?
-‘lhk, to zwierzę.
- Fruwa?
- Nie, nie fruwa.
- Czy umie pływać?
- Owszem, umie pływać.
- A czy umie biegać?
-‘Pak, umie też biegać.
- Czy upolował je myśliwy?
- Nie, myśliwemu nigdy przez myśl nie przejdzie zabijać tego zwierzęcia, gdyż bierze je ze
sobą na polowanie jako najlepszego pomocnika.
Okrągłe oblicze Holendra wydłużyło się niepomiernie.
- O mijn Holland en en Nederland! - zawołał w przerażeniu. - ‘Ib był pies?
- ‘Ićk, to pies. Dżi znaczy pies. Jadł pan pieczoną psinę. Czy nie wie pan, że w Chinach
tuczy się pewne gatunki psów, które następnie idą na ubój?
- Psa jadłem, jadłem psa! - krzyczał grubas.
Zerwał się na równe nogi i chciał ruszyć do burty, aliści się rozmy-ślił. Odwrócił się
ponownie, energicznie trzepnął rękę o rękę i zawo-łał:
- Nie, po trzykroć nie, po tysiąckroć nie! Co się raz znalazło w brzuchu, to musi już tam
zostać!
- Nawet jeśti to pies - śmiał się Matuzalem.
-‘Pak, pies musi zostać! Zakąszę go pieczystym.
Wszyscy się roześmieli. Bohater powrócił na swoje miejsce. Na pełnym, zadowolonym
obliczu nie było już ani śladu wstrętu.
-‘Pak, pogrzebaliśmy już psa - dodał Matuzalem półgłosem. -
A teraz pomyślmy o czymć innym. Czy nie dziwiła was odpowiedź du-cha na moje
zapytanie?
- Nadzwyczajnie! Była nader dziwna - przyznał ćrnerstick.
- ‘Pdk. Wszyscy chyba godzimy się, że nie było żadnego ducha.
Kapłan daje odpowiedź wedle własnego widzimisię, a nie na skutek inteiwencji
nieziemskiej istoty. Musi zatem wiedzieć, co nas sprowa-dziło do Chin. Dowiedział się, ale od
kogo?
- Ode mnie ani słówka! - zapewnił Godfryd.
- Ode mnie też nie! - dodał mijnheer.
- Wierzę. Jest tylko jedno możliwe wytłumaczenie, mianowicie, że nas podsłuchiwano i to
tutaj na statku. Kiedyśmy rozmawiali o naszych planach? Gdyśmy przed zapadnięciem zmroku
siedzieli przed kajutą. Kto z załogi był obecny? Malaj, który nam usługuje. On zatem musiał
powtórzyć naszą rozmowę kaptanowi.
- Ale jak to stać się mogło? Mówiliśmy po niemiecku!
- Czy Malaj nie może znać niemieckiego? Czy jest w ogóle auten-tycznym Malajem?
‘IZvarz ma wprawdzie ogoloną, ale znać na niej mocny zarost, co się nie zdarza u tej nacji, nie ma
też wystających kości policzkowych i nie jest dostatecznie śniady. Poza tym jego wymowa
angielska ma swoisty amerykański posmak. Mówi łamanym językiem, wszakże chwilami
wypowiada się zdaniami, które bezwzględnie świadczą o dobrej znajomości języka. Poprzednio nie
przykładałem do tych drobnostek żadnej wagi; ale teraz wydają mi się bardzo podejrzane.
Uważałbym go niemal za prawdziwego Jankesa, a w takim przypadku nic dziwnego, jeśli rozumie
po niemiecku. W Sta-nach Zjednoczonych mieszkają miliony naszych rodaków.
-Jankes wśród chińskich marynarzy? -odezwał się’lhrnerstick.
- Mało prawdopodobne.
- Czemu nie? Czyż nie mógł z jakiegoś tam powodu zbiec ze swego statku?
- Hm. Zdarza się nieraz. Chińczycy zaś chętnie przyjmują doś-wiadczonego marynarza.
Jeśli pan ma słuszność, to nasz Malaj jest 104 dezerterem i nie należałoby mu ufać.
-‘1’dkie jest także moje zdanie. Dlaczego podsłuchuje? W jakim celu skrywa swoje
właściwe pochodzenie? Dlaczego odgrywa rolę donosiciela? Dlaczego nie przyznaje się otwarcie,
że nas rozumie? Dlaczego akurat jego przydzielono do nas? Jest zapewne w zmowie z kapitanem.
Coś tu się przeciwko nam knuje.
- Nie wpadajmy od razu w popłoch. Jeśli to zbiegły majtek, to chyba ma powody do
zachowania incognito.
- Niech i tak będzie. Ale musimy mu się bacznie przyglądać i nie rozmawiać w jego
obecności o swoich sprawach. Wybadam go tak, że będzie musiał się zdradzić. Najchętniej
opuściłbym ten okręt. ‘liwarze załogi nie bardzo mi przypadają do gustu.
- Ba! Nie uważałem pana za tak lękliwego człowieka.
- Jestem tylko przezorny, a nie lękliwy. Może się mylę zresztą.
Gdybym był sam, wróciłbym do portu i zrezygnował z zapłaconych dolarów. Ponieważ pan
jest innego zdania, podporządkuję się.
- Zostaniemy na statku - dorzucił Holender. - Dostaniemy do-brą kolację. Jeśli teraz
odejdziemy, to okażemy się bardzo nędznymi hipopotamami.
Ponieważ inni również podzielili to zdanie. Matuzalem musiał us-tąpić.
WŚRÓD PIRATÓW
Kajuta znajdowała się niedaleko steru. Oświetlona była dwoma bu-lajami, wybitymi w
ścianie okrętu, które zaopatrzone były w drewnia-ne okiennice, aby przy złej pogodzie łatwiej je
było zamykać. Wąskie pomieszczenie między kajutą a sterem było przeznaczone na komór-kę dla
różnych sprzętów.
Uczta miała się odbyć na środkowym pokładzie, na tym samym miejscu, gdzie odbyła się
„konferencja” z duchem. Lampy z impregno-wanego papieru ryżowego oświetlały jasno pokład i
sprawiały bardzo miłe wrażenie. Dookoła obu zastawionych stołów stały mocne krzesła
bambusowe. Nakrycie składało się z talerza, małej filiżanki, czegoś w rodzaju grubej łyżki
porcelanowej, tak nieforemnej, że ledwo mogła wejść do ust i pałeczek z kości słoniowej, zwanych
przez Anglików chop-stickr, a przez Chińczyków kwei-tse.
Chińczycy nie używają łyżek, widelców, czy noży w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Wszelkie twarde potrawy, jak na przykład mięso podawane są w drobnych kawałkach. Chińczyk
umieszcza jedną pa-łeczkę pomiędzy kciukiem i wskazującym palcem prawej ręki, a drugą
pomiędzy środkowym i serdecznym palcem. Gdy końce pałeczek stykają się ze sobą, tworzą
ruchomy kąt, rodzaj obcęgów, za pomocą których można podnieść do ust nawet najdrobniejsze
ziarenko ryżu.
Kto chce się dowiedzieć, jak komicznie wygląda niedoświadczony cudzoziemiec silący się
jeść po chińsku, niech sam spróbuje zjeść zupę jęczmienną za pomocą długich na sześć cali a
cienkich jak zapałka pałeczek, nie gubiąc nic po drodze od talerza do ust. Miejsce, gdzie
znajdowały się stoły, oddzielały od reszty pokładu olbrzymie zawieszone na sznurkach mapy
geograficzne. Przedstawia-ły wszystkie kraje świata według chińskich poglądów. Rozmiary ich
wynosiły czterdzieści stóp kwadratowych. ćzydzieści dziewięć zajmo-wało Państwo Środka.
Pozostałe krainy wraz ze wszystkimi morzami mieściły się na czterdziestym kwadracie. Rosja,
Polska i państwa bałtyckie miały wielkość włoskiego orzecha; dalej dolepiona była Francja;
orzeszek laskowy. Oddzielone rzeką, zwaną Tśin-tse, co oznaczało zapewne ‘Pamizę, Niemcy i
Anglia miały imponujące roz-miary groszka. Hiszpania obok Stanów Zjednoczonych i Holandia
koło Jawy były wielkości główki od szpilki. Natomiast rzeka Jangcy-kiang miała szerokość dwóch
pięści męskich. Pekin zaś był trzy razy większy niż wszystkie kraje europejskie. Tdk oto chiński
Bóg spra-wiedliwie podzielił ziemię pomiędzy narody świata. Oprócz pięciu pasażerów w uczcie
uczestniczyli: ho-tszanć to-kung, kapelan czyli hiang-kung i właściciel okrętu. Niebawem przynie-
siono potrawy.
Pierwszą stanowiła sałata z jajek, szczególnie przyrządzona.
- Cóż to za jajka? - zapytał gubas.
- To jajka krokodyle - oświadczył poważnie Godfryd.
- Fuj! ‘Idkie jajka mamy jeść?
- Naturalnie!
- Ani mi to w głowie. Nie jem!
Potrawa wyglądała nader apetycznie; Holender podniósł już łyżkę, aby sięgnąć, ale odłożył
ją szybkim ruchem.
Godfryd zaś nałożył sobie sporą porcję i używał kwei-tse ze zręcz-nością Chińczyka.
Nauczył się tego, podobnie jak Matuzalem i Ry-szard Stein, w mieście rodzinnym u Ye-Kin-Li;
podczas podróży wprawiał się w ten kunszt gorliwie. Mijnheer zaś nie mógł tknąć jedzenia.
Powściągliwość ta ciężko mu się dała we znaki, tym bardziej, że widział, jak krokodyle jaja
smakują biesiadnikom. Następnie przyniesiono rosół, w którym pływały drobne kawałki mięsa.
Holender znów zapytał ostrożnie:
- Czy to psina?
- Nie - zaprzeczył Godfryd.
- W takim razie ja też jem!
Napełnił talerz i jadł nieforemną łyżką, nie posługując się kwei- tse. Nie zważał na
zgorszone spojrzenia Chińczyków, niezadowolonych z tak nieprzyzwoitego sposobu jedzenia. Po
zjedzeniu skinął przyjaźnie w stronę Godfryda i oznajmił:
- Nie, to nie psina.
- Nie psina, ale za to mięso kocie! - brzmiała odpowiedź.
- Co? Kocie mięso?
- Niestety!
- Niebiosa! O moje gardło, o mój żołądek, o moje kiszki! Mij-nheer Matuzalem, co pafiski
leksykon powiada o kiszkach?
- Co leksykon powiada o kiszkach? Że mają siedem metrów długości - roześmiał się bursz,
gdyż grubas trzymał się obu rękoma za brzuch i stroił bolesne miny. - Czy czuje pan zaburzenia w
kiszkach?
-‘Pak. Bardzo! Mam boleści i zapalenie.
- Co? Boleści i zapalenie? Dlaczego?
- Jadłem kocie mięso.
- Niech pan nie wierzy Godfrydowi! On sam nie wie, co takiego zajadał.
Mijnheer pogroził pucybutowi pięścią i ofuknął go gniewnie:
- Do pioruna! Jesteś pan nędznym hipopotamem!
Następne danie stanowiła przejrzysta, ale dosyć tłusta zupa z drob-nymi kawałkami jarzyn.
Miała bardzo zachęcający zapach.
-Soup of salangans! - oznajmił ho-tszang swoim gościom,
108 wyrazem twarzy dopowiadając, że chodzi o smakołyk szczególnie wyszukany. A więc
to była zupa z osławionych gniazd jaskółczych! O tych tak zwanych indyjskich gniazdach ptasich
krążą nieścisłe wiadomości. Prawdą jest to: salangan (collacelia nidifica) jest ptakiem
dwunastocentymetrowej długości o rozpiętości skrzydeł do trzydzie-stu centymetrów. Z wierzchu
są ciemno brązowe, od spodu jaśniejsze. Rozpowszechnione są w Indiach i na sąsiednich wyspach,
gdzie zwy-kle gnieżdżą się wielkimi masami na niedostępnych skałach. Szcze-gólne upodobanie
czują do wybrzeży pionowo wznoszących się ponad falami.
Na krótko przed okresem godowym, a więc w czasie budowy gniazd, pachnące gruczoły
tych ptaków wydzielają oleisty szlam, przy-pominający gumę arabską. Wydzielinę tę przyklejają
do tego samego miejsca pionowej skały niezliczoną ilość razy, tak że powoli tworzy się mocny
pokład w kształcie wydrążonej ćwiartki kuli. Dopiero na tym podkładzie z mchu, z trawy i piór
powstaje właściwe gniazdko, umocnione tą samą wydzieliną. Otóż nie samo gniazdo, jak błędnie
niektórzy przypuszczają lecz owa skorupa ze stwardniałej wydzieliny stanowi wyszukany specjał
chińskiej kuchni.
Z tego, cośmy powiedzieli wynika, że zbieranie gniazd salanganów jest połączone z
wielkim ryzykiem. Poszukiwacz gniazd musi się opuścić na linie z wyżyny pionowej skały i unosić
się nad otchłanią morską, narażony na upadek. Zresztą, gdzieniegdzie praca jest uła-twiona dzięki
temu, że wybrzeże pokrywa istna sieć lin i drabin sznurowych.
Salanganów jest taka moc, że z samej Jawy eksportują rocznie około dziesięciu milionów
gniazd. W Chinach, dokąd wwozi się rocz-nie przeciętnie sześć milionów, sztuka kosztuje mniej
więcej markę, co na chińskie stosunki jest dość drogo, ponieważ oczyszczone gniaz-do waży nieraz
nie więcej niż parę gramów. Tjrlko zamożni mogą sobie na ten przysmak pozwolić.
‘Iićzeba też zaznaczyć, że samo gniazdo nie jest bynajmniej 109 smaczne. ‘Iićzeba je
umiejętnie przyrządzić. Ugotowane bez zapraw ma cierpki smak. Chińczycy gotują je w wodzie
lub rosole, dodają rozmaitych korzonków, mięsa, ikry rybiej, trochę pokrajanych owo-ców i innych
przysmaków. Dopiero dzięki tym zabiegom gniazda stają się naprawdę smakowite.
Mijnheer van Aardappelenborsch zdawał się znać tę potrawę ze swych jawajskich czasów.
Zajadał ją łyżką z naprawdę wniebowzię-tym wyrazem twarzy.
‘Ilćrnerstick nie chciał sobie kaleczyć ust wielką łyżką, nie umiał jednak zręcznie
posługiwać się kwei-tse. Uprościł sobie zadanie naj-zwyczajniej w świecie pijąc zupę bezpośrednio
z talerza, co ściągnęlo nań zgorszone spojrzenia Chińczyków. ‘IYzej zaś pozostali pasażero-wie
wcale nieźle dali sobie radę z zupą za pomocą pałeczek.
- Świetne, rozkoszne! - odezwał się kapitan.
-‘Ikk, palce lizać - przytaknął grubas.
- Czy istotnie było aż tak świetne? - zapytał Matuzalem.
- Pewnie.
- A czy wie pan, co zjadłeś?
- Gniazda salanganów! - odpowiedział ‘liirnerstick.
- Absurd! Te draby poczęstowałyby nas indyjskimi przysmakami, a jakże! Na myśl by im to
nie przyszło.
- A więc cóż to było?
- Skóra wołowa, odpowiednio przyrządzona, która przypomina w smaku zupę z gniazd
jaskółczych.
- Do piorunów! Czyż w Chinach zjada się wołu wraz ze skórą?
- Oczywiście. Uchodzi to nawet za szczególnie wyszukaną potra-wę.
- O mój Boże! - zaczął lamentować grubas, chwytając się, jak zwykle, za brzuch. - Jestem
śmiertelnie chory!
- Chory? Cóż panu jest?
- Mam wrzód na żołądku.
- Wrzód na żołądku? Hm!
- I atak wątroby. Co powiada leksykon o wątrobie?
- Pafiski atak nie jest tak ciężki, abyśmy musieli się radzić medy-cznego leksykonu. Patrz
pan, wnoszą nową potrawę! 1b homary, jeśli się nie mylę.
Oblicze Holendra natychmiast się rozjaśniło.
- Homary? - zawołał. - Bogu dzięki, to będę jadł!
Zdjął z półmiska największego homara i z radości całkiem zapom-niał zarówno o wrzodzie
na żołądku, jak i o ataku wątroby. Na ostatku podano ryby. Menu nie było więc zbyt urozmaicone.
Gospodarze kładli, zdaje się większy nacisk na trunki, niż na jedzenie, albowiem między każdym
daniem dwukrotnie wychylano filiżanki sam-chu, w czym ho-tszang dawał przykład gościom.
Sam-chu, o ile jest dobrze przyrządzone, stanowi łatwo upijający ulubiony trunek Chińczyków,
przypominający nasz arak.
Wszakże marynarskie gardło ‘Iiirnersticka tyle przełknęło grogu i rumu, mijnheer zaś tyle
wypił w swym życiu alkoholu, że sam-chu nie mogło być dla nich groźne.
- Pijmy, zobaczymy, kto pierwszy znajdzie się pod stołem, my czy oni - rzekł kapitan.
- ‘Idk, pijmy dzielnie! - skinął grubas. - Ja żłopię, jak hi-popotam.
Matuzalem i Godfryd, którzy wiele wiader piwa wysuszyli aż do dna, nie lękali się także
sam-chu. Jedynie Ryszard poprzestał na zwilżeniu warg trunkiem. Na namowy Tlirnersticka
odpowiedział:
- Nie mogę. W ogóle nie znoszę wódki, a zwłaszcza ta mi nie sma-kuje. Za gorzka!
- Za mocna, chciał pan powiedzieć.
- Nie. Posiada jakiś gorzki posmak, który jest nieprzyjemny.
- Hm. Z marcepanów się oczywiście tego nie przyrządza.
Sądził, podobnie jak i jego towarzysze, że gorycz jest właściwym smakiem sam-chu. Nie
zwrócił także uwagi na tę okoliczność, że opróżnione filiżanki napełniano nie na stole, lecz za
zasłoną z mat.
Nie wiedział, że nalewa się tam z dwóch naczyń. W jednym było sam-chu zmieszane z
opium i przeznaczone wyłącznie dla gości. Nowofundlandczyk siedział między panem a
Ryszardem. Obser-wował każdy ruch Chińczyków wrogiem spojrzeniem. Gdy któryś się doń
zbliżał, pokazywał kły i warczał groźnie. Co więcej, gdy na roz-kaz ho-tszanga, podano mu kawał
mięsa, pies ugryzł ale nie mięso, lecz rękę Chińczyka. Nie tknął mięsa, chociaż podał mu je
następnie Matuzalem. Nieufność psa, na szczęście, była równie wielka, jak lekkomyślność jego
panów. Nadzieje Chińczyków na pozbycie się niebezpiecznego zwierzęcia spełzły więc chwilowo
na niczym. Z tym większą gorliwością starali się spoić gości. Mylili się jednak, licząc na rychły
sukces mimo, że cudzoziemcy pili jak smoki.
Za to sami Chińczycy niebawem odczuli działanie sam-chu. Syn Państwa Niebios na ogół
słaby opór stawia działaniu alkoholu. Ho-tszang spostrzegł się wnet, że ryżowa gorzałka wpływa
nań niezbyt korzystnie. Z zachowania się karnratów mógł wywnioskować, że i oni są pod wcale
dobrą datą. Należało temu zaradzić: przecież z pijanymi nie mógłby zrealizować swego planu.
Wpadł na dobry jak mu się wydawało pomysł, kazał lać do swojej i ich filiżanek słabą herbatę, co
powinno ujść uwadze pasażerów, gdyż sam-chu miało podobne zabar-wienie.
Niedługo trwał ten wybieg. Matuzalem, podniósłszy się, palnął dziękczynną mówkę i chciał
koniecznie wypić z ho-tszangiem bru-derszaft. Wskutek tego filiżanka Chińczyka znalazła się tak
blisko nosa Matuzalema, że ten odrazu wyczuł zapach herbaty. Uchwycił filiżankę i skosztował jej
zawartość.
- Herbata! Brr! - zawołał. - Wstydźcie się! Zauważyłem już poprzednio, że chcecie nas
ululać, ale skoro postępujecie aż tak nieuczciwie, to sami chlejcie wasze tsza. Kto z nami nie
walczy tą samą bronią, z tym nie chcemy mieć nic wspólnego. Przyjmijcie nasze podziękowanie i
pozwólcie nam odejść.
Chińczycy nie sprzeciwiali się. Sądzili, że goście dosyć wypili i że działanie opium nie
omieszka dać o sobie znać. Podróżni wycofali się do swej kajuty. Minęli przy tym miejsce, gdzie
poprzednio napełniano filiżanki. Mijnheer, ujrzawszy dzban z sam-chu, zmieszanym z cyna-
monem, powąchał go i oświadczył:
- Zabieram wódkę ze sobą. Bardzo mi smakuje. - Chwycił dzban i ruszył do kajuty.
Chińczyków ten obrót sprawy oczywiście ucieszył. Jeśli bowiem pasażerowie wychylą do dna
dzban, to zapadną od razu w kamienny sen i bez oporu wpadną w ręce piratów. Matuzalem nie
wiedział, czy powinien ofuknąć grubasa za bezceremonialność, czy też śmiać się z niej. Spróbował
ofuknąć, nie wiedział przecież, że sam-chu bardzo się jeszcze przyda, atoli mijnheer przerwał mu w
połowie zdania:
- Ci szubrawcy pili herbatę, a nam dali wódkę. Dlatego wódka jest nasza. Wypijemy ją.
Dobra, bardzo dobra. Nie pozwolę jej zmarno-wać!
Cóż można było począć wobec takiego oświadczenia? Chyba śmiać się tylko.
‘Iićrnerstick przyniósł dwa lampiony, po czym Godfryd de Bouillon zaryglował drzwi.
Podróżni okryli się kołdrami. Poczuli naraz okro-pne wyczerpanie, wszakże nie mogli prędko
zasnąć. Byli bardzo pod-nieceni; krew krążyła im w żyłach szybciej niż zazwyczaj. Niepodobna
tego było kłaść jedynie na karb gorzałki.
- Nieszczęsne sam-chu - żalił się Godfryd. - Tb zdradziecki trunek.
- Czyżbyś był urżnięty? - zapytał Degenfeld.
- Urżnięty? Ani trochę! Ale odczuwam coś w tym rodzaju. Czyta-łem niegdyś pamiętnik
palacza opium. Opisywał dokładnie działanie tego świństwa. Mój obecny stan przypomina
pierwsze stadium. Czyż-by nasze sam-chu zawierało opium?
- Hm! Ja także odczuwam coś podobnego. Ale nie sądzę, aby to było opium. Jak ty się
czujesz, Ryszardzie? 113
- Bardzo dobrze.
- Ponieważ wcale nie piłeś. A więc nasz stan jest następstwem wypitego sam-chu. Zobaczy
się.
Upłynęło pół godziny. Pasażerowie przewracali się niespokojnie z boku na bok. Powoli
jeden za drugim zaczęli zapadaĆ w głęboki sen. Tylko Ryszard czuwał. Słyszał mnóstwo kroków
na pokładzie i zda-wało mu się, że zwijają żagle. Przez dłuższy czas brzękał metalowy łańcuch.
Wiele razy uderzano z zewnątrz w drzwi kajuty, jak gdyby przysuwano coś ciężkiego.
Nowofundlandczyk warczał, ale wnet się uspokoił, gdyż nikt nie próbował wejść.
‘Pdk minęło pół godziny i znów pół godziny. Ryszardowi zdawało się, że podłoga kajuty
nachyliła się pod znacznym kątem. W oba otwarte okna zadął świeży, bardzo wyraźny powiew.
Ryszard podniósł się i wyjrzał. Ognie portu zniknęły; można to było wyjaśnić późną porą. Wszakże
na każdym okręcie musi się palić przynajmniej jedna latarnia, a tymczasem nie widać było dookoła
najmniejszego światełka, mimo bliskości całej masy dżonek. Niebo było jasne i czyste; gwiazdy
świeciły jaskrawo. Przy blasku ich można było dosyć wyraźnie rozpoznać otoczenie okrętu, a
jednak Ryszard nie zobaczył ani jednej dżonki, ani jednego domu. Rozprzestrzeniła się natomiast
przed jego oczami daleka, ledwo poruszająca się ciemna powierzchnia, w której odbijał się blask
gwiazd. Tb było morze. Chłopiec przestraszył się na dobre. Pomyślał sobie, może dżonka zerwała
się z kotwicy i teraz mknie ślepo naprzód, zdana na łaskę odpływu? Chociaż nie był marynarzem,
wiedział, jaki czas dzieli odpływ od przypływu - dwanaście i pół godziny. Nazajutrz dopiero przed
południem dżonka powinna była odpłynąć do Kantonu, korzy-stając z przypływu; teraz była może
pierwsza po północy, a więc zaczynał się odpływ. Mogło się zdarzyć, że okręt opuścił port bez
wiedzy załogi, która zapewne spała kamiennym snem. Ryszard postanowił obudzić stryja
Matuzalema.
Ale błękitno-purpurowy spał tak twardo, że na próżno chłopiec 114 nawoływał, na próżno
nim potrząsał. Przerażenie Ryszarda wzmogło się jeszcze bardziej. Chciał wyjść na pokład i
zaalarmować załogę; w tym celu odryglował drzwi. Nie mógł ich otworzyć, były z zewnątrz
zabarykadowane.
Zaczęło w nim świtać przypuszczenie, które mogło tylko wzmóc je-go przestrach:
Chińczycy nie są uczciwymi ludźmi, „Królowa Wód” jest okrętem pirackim. ćuropejczykom wlano
opium dosam-chu, aby ich uśpić i następnie obrabować, a może i zgładzić. Posądzenie obudziło w
chłopcu całą energię. Ponowił próbę prze-budzenia Matuzalema, lub innego towarzysza, ale
nadaremnie.
- Śpią mocno - rzekł. - Może dopiero jutro się obudzą. Czu-wam tylko ja i pies. Obronimy
kajutę we dwóch. Ci hultaje przekonają się, że niełatwa z nami sprawa! Nieprawda, mój stary?
Mówiąc to, gładził piękną długowłosą sierść psa, który spoglądał nań jasnymi ślepiami, uderzał
ogonem po podłodze, odwracał mordę ku drzwiom i wydawał ciche, głębokie warknięcia, jakby
chciał powie-dzieć:
- Wiem już, ale nie lękaj się; ja jestem przy tobie!
Ryszard wziął broń swoich towarzyszy z kąta i poddał ją starannym oględzinom. Nie był
strzelcem; nie wiedział, czy karabiny są nabite, nie potrafiłby ich zresztą nabić. Jednak konstrukcja
obu strzelb mijn-heera była tak prosta, że z łatwością mógłby się nimi posługiwać. Odwiódł kurki i
przekonał się, że są naładowane. Poza tym miał pod ręką rewolwery, z którymi potrafił się
obchodzić. Pozabierał je śpią-cym i zgromadził dookoła siebie wcale pokaźny arsenał. Naraz pies
nasrożył się, zbliżył do drzwi i zaczął głośniej warczeć; ktoś musiał stać na zewnątrz.
Ryszard usłyszał, jak odsuwano coś ciężkiego, po czym usiłowano po cichu otworzyć
zaryglowane drzwi. Chłopiec gestem przywołał psa i nakazał mu milczenie.
Spoza ściany doleciały szepty; minęło kilka minut, szmer się po-nowił. Wydawało się
Ryszardowi, że ktoś usiłuje wydrążyć otwór w drzwiach. Podszedł więc bliżej i zobaczył koniec
ostrego wiertła. Drążono dziurę, aby móc zajrzeć do kajuty.
Ryszard usunął się na bok, aby go nie ujrzano. Spojrzenie szpiega mogło dosięgnąć jedynie
czwórki śpiących i psa. Mógł więc przypu-ścić, że Ryszard śpi w kącie. Nowofundlandczyk
siedział pośrodku kajuty i uważnie wpatrywał się w drzwi. Znać było po nim, że rzuci się na
pierwszego, który zechce wejść. Jego siła rokowała przynajmniej temu pierwszemu pewną zagładę.
Ryszard domyślił się, że piraci przede wszystkim zechcą usunąć psa.
Ale jak? Mogli to zrobić jedynie kulą. Czy spróbują? W tym wy-padku będą musieli
wydrążyć drugi otwór, jeden dla celującego, drugi dla lufy.
Chłopiec nie omylił się: usłyszał ponownie odgłos wiertła. Uch-wycił obie strzelby
Holendra, odwiódł kurki i ustawił się tak, aby z zewnątrz nie można go było zauważyć.
Postawiwszy przy sobie jedną strzelbę, drugą skierował w stronę drzwi i czekał na dalszy przebieg
wypadków.
Świder przebił drewno. Przy świetle obu lampionów widać było, że wydrążył znacznie
większy otwór niż poprzedni. Stało się to, czego się spodziewał Ryszard, wsadzono lufę pistoletu.
Pies nie spuszczał oczu z otworów. Ujrzawszy broń, skoczył szybko na bok. W tej samej chwili
Ryszard wypalił. Wiedząc, że oko napastnika znajduje się przy górnym otworze, celował o
piętnaście cali niżej, aby trafić w pierś. Rozległ się wystrzał i zaraz potem głośny okrzyk z
zewnątrz. Chłopiec szybko sięgnął po następną strzelbę i wypalił po raz drugi bardziej w bok,
ponieważ rozumiał, że tam stoi reszta napastników. Usłyszał ponow-nie okrzyk, po którym nastąpił
tumult zagłuszany wściekłym szczeka-niem psa.
Przezorny chłopak wyciągnął swój notes, wyrwał parę kartek, zwil-żył językiem i przykleił
do czterech otworów, aby wrogowie nie mogli zajrzeć. Gdyby zerwali jedną z owych kartek, daliby
tym samym wyraźny cel Ryszardowi. Nikt jednak nie odważył się podejść do 116 niebezpiecznych
drzwi. Uwaga chłopca mogła się teraz zwrócić ku towarzyszom.
Aczkolwiek byli formalnie ogłuszeni snem, huk obu wystrzałów dotarł do nich. Poruszyli
się, każdy inaczej.
Grubas nieco się dźwignął i nie przecierając oczu, szepnął:
- Hm! Ktoś strzela. Będzie pieczeń kocia.
Wyrzekłszy te słowa, zapadł znowu w głęboki sen. ‘Iiirnerstick przewrócił się powoli na
drugi bok i mruknął:
- Jeszcze raz ognia, chłopcy! Dobrze celować! Pokażcie im!
Zdawało mu się, że jego statek walczy z wrogiem. Godfryd de Bouillon podniósł głowę ku
górze, nadsłuchiwał przez chwilę, po czym zaklął:
- Idioto, co ci na myśl wpadło! Jakże mogłeś strzelać z mego oboju! Czyżby był nabity?
Opuścił głowę i zasnął.
Największe wrażenie strzały wywarły na Matuzalemie. Podniósł się do połowy i otworzył
oczy. Patrząc przed siebie tępo, zapytał:
- Czy strzelano? Kto... gdzie... dlaczego... dla... dla... dla...!
Urwał. Zamknął oczy i opadł ciężko. Ryszard podszedł dofi, uchwy-cił go za ramiona i
potrząsnął:
- Stryju, obudź się! Stryju Matuzalemie!
Żadnego skutku. Chłopiec z wysiłkiem podniósł Matuzalema do połowy i zawołał:
- Stryju, słuchaj! Zastrzeliłem dwóch Chińczyków! Chcą nas za-mordować!
- Puść... puść... puść mnie! - mruknął Degenfeld.
Ryszard trzymał go mocno i prosił:
- Obudź się, obudź się! Jesteśmy w niebezpieczeństwie!
- Nie... bez... bez... pie...? - wymamrotał bursz.
-‘Pak. Otwórz przynajmniej oczy!
-O-o-oczy!
Widać było, że nie szczędzi trudu, aby podnieść powieki, na próżno. Wówczas Ryszard
wpadł na dziwny pomysł. Gniewnym tonem krzyk-nął:
- Czy nie słyszysz, głupi opoju!
Obelga podziałała. Matuzalem otworzył oczy i zawołał:
- Hultaju! Ja ci pokażę! Przygotuj baty, Godfrydzie! - mimo otwartych oczu Matuzalem nie
poznał Ryszarda.
- Sam jesteś hultajem, - odpowiedział chłopak - pięciokrotnie relegowana małpo!
Okazało się, że obraza silniej działała niż opium. Matuzalem ode-pchnął Ryszarda, podniósł
się na kolana i huknął:
- Co? Jak? Rele... rele... ja... ja...?
-‘Pak, ty! Wyrzutek społeczefistwa!
Błękitno-purpurowy zerwał się na nogi, wyciągnął pięści w kie-runku śmiałka i zawołał
zachłystującym się głosem:
- Mnie! Mnie coś podobnego! Pieski gnacie, ja cię zmiażdżę!
Chciał rzucić się na Ryszarda, ale zachwiał się na nogach, po czym, wsparty o ścianę,
zamknął z powrotem oczy. Chwytając się rękoma za ciążącą głowę, byłby znowu runął, gdyby
Ryszard nie wpadł na nowy pomysł trzeźwienia go. Potrząsając go za ramiona, rzekł:
- Matuzalemie, obudź się! Pamiętaj o swoim słowie honoru. Czy pozwolisz się
zamordować, zanim spełniłeś przyrzeczenie? Czy sły-szysz, twoje słowo honoru, twoje kong-
kheou, twoje kong-kheou!
- Słowo honoru - kong-kheou! Dotrzymam! Co, co, ach, to ty Ryszardzie? - odsunął się od
ściany, podniósł powieki i dopiero teraz poznał Ryszarda.
- Błagam cię na miłość boską - prosił chłopak, - pomyśl o kong-kheou! Pomyśl o mojej
matce i przypomnij sobie Ye-Kin-Li, któremu dałeś słowo. Jeśli zaraz nie wrócisz do
przytomności, wszy-stko będzie stracone!
- Dlaczego?
- Bo nas zamordują.
- Zamordują?
‘Ihk. Czy nie słyszałeś moich strzałów? Postrzeliłem dwóch Chińczyków.
- Do pioruna! Czy ja śnię? Moja głowa, o moja głowa! Co się stało mojej głowie? Dlaczego
ci leżą jak trupy na ziemi?
- Zatruto was opium. Łotry wywierciły dwa otwory w drzwiach, aby pierwszym wystrzałem
zgładzić psa. Uraczyłem ich dwiema kula-mi, które na pewno trafiły.
- Ty strzelałeś! Kto... kto mówił poprzednio o relegowaniu?
- Ja. Był to jedyny sposób otrzeźwienia ciebie.
- Ach, tak! Dobrze! Ale moja głowa, moja głowa!
Ściskał się za skronie i z trudem usiłował utrzymać się prosto na nogach.
- Nie zasypiaj, nie zasypiaj, stryju! Nasze życie zależy od tego!
- ‘1’dk, życie, słowo honoru, kong-kheou, relegatio cum infamia!
Młokosie, to był mocny tytoń, ale takiego mi trzeba. Opium! Ry-szardzie, mąci mi się w
głowie. Musisz mi pomóc!
- Chętnie! Ale jak?
Degenfeld nie przestawał się chwiać na nogach. Rękę oparł o ścianę i odpowiedział:
- Ale musisz to zrobić, bezwarunkowo!
- Jeśli tylko potrafię.
- Dobrze. Wytnij mi więc policzek, ale taki z całego serca!
- Stryju!
- Ba! Nie zwlekaj! Tak musi być. Nic innego mi nie pomoże, za-czynaj!
- Czy to istotnie pomoże?
-‘Ićk sądzę. Do piorunów, pośpiesz się, bo znowu zasnę!
- No, dobrze!
Ryszard zamierzył się i uderzył, ale z tak pełnego serca, że Ma-tuzalem zachwiał się,
uchwycił za miejsce trafione i zawołał:
- Niech cię licho porwie! Nie myślałem wcale o tak mocnym po-liczku! Ale nie szkodzi.
‘Ićraz czuję się o wiele lepiej. Opowiadaj 119 szybko, co się zdarzyło?
Ryszard w krótkich słowach zdał mu sprawę z sytuacji. Matuzalem podszedł do
iluminatora, wyjrzał, następnie podszedł do drzwi, zbadał uszkodzenia, po czym oświadczył:
- Ryszardzie, oto moja ręka! Jesteś mądrym i dzielnym chłopcem, uratowałeś mi życie.
Poczekaj jeszcze chwilę, póki nie wrócę do całkowitej przytomności. Skoro tylko opadnę,
poczęstuj mnie no-wym policzkiem. To pomaga, czuję. Chwilowo nie posiadamy innego środka.
Przede wszystkim obejrzę strzelby i nabiję karabiny grubasa. Ty zaś nie spuszczaj oka z drzwi.
Bierz moją strzelbę. Jak zauważysz, że ktoś usuwa papierek, pal natychmiast, bez zastanowienia.
Nabił swą strzelbę i podał chłopcu. W tej właśnie chwili pies zwrócił się, warcząc, w stronę okna.
Błękitno-purpurowy spojrzał szybko, wyrvvał brofi z rąk Ryszarda i wycelował.
Z początku ujrzano nogi, a potem i ciało człowieka, który tam się ukazał. Zapewne
opuszczono go z pokładu na linie.
- Chcą się dostać z tej strony, dobrze - szepnął bursz.
Teraz, wobec niebezpieczeństwa, stał już mocno na nogach.
- Chcesz go zastrzelić? - zapytał cicho Ryszard.
- Jestem teraz pewien, że wpadliśmy na okręt piracki. Tylko bezwzględnością możemy się
ratować. Życie za życie! Łotr pewno chce wrzucić cuchnący garnek. Jeśli mu się to uda, będzie po
nas. Widać już było twarz majtka. Matuzalem wypalił, twarz znikła. Z zewnątrz rozległy się
gniewne okrzyki.
Degenfeld podszedł do okna i wyjrzał.
- Słusznie- rzekł. - Koło liny widzę drugą na któćej wisi garnek.
Jest to niewątpliwie hi-thu-tszang, jak nazywają owe garnki, „naczynie pachnących ziół”.
Biada temu, w czyim pobliżu pęka takie naczynie! Chifiscy piraci obrzucają wrogie okręty
pachnidłami. Okropny smród obezwładnia kompletnie całą załogę. Uważaj na okna! Obej rzał się
na trzech kompanów, na których znów podziałał wys-trzał. Godfryd usiadł i oparł się o ścianę, ale
zapadł ponownie w sen.
‘Iićrnerstick podniósł się łokciach i ogarniał nierozumiejącym spoj-rzeniem obu przyjaciół.
Mijnheer przewrócił się na brzuch, co mu nie pozwoliło zasnąć z powrotem. Na próżno usiłował
przesunąć się na bok, lub na grzbiet i jęczał:
-Imand heeft weder geschoten. Hij heeft mij getroffen. Ik been dood.
Ktoś znowu strzelił. ‘Iićafił mnie. Nie żyję.
Był jeszcze najtrzeźwiejszy z trójki śpiochów, mimo, że pił nie mniej niż inni. Matuzalem
przewrócił Holendra na grzbiet, z trudem posadził go, przysunął do ściany i rzekł:
- Nie umarł pan, mijnheer; żyje pan. Uspokój się.
- Neen, ik been gestorven. Nie umarłem.
- Nie, nie umarł pan, jesteś tylko oszołomiony.
- Goecć soo slape ik! Dobrze, więc śpię!
- Nie powinien pan spać! Obudź się pan! Otwórz oczy!
-Ik heb geene oogen. Nie mam żadnych oczu!
- Owszem, ma pan oczy! Zadaj sobie tylko trochę trudu i otwórz je!
Grubas usiłował zadośćuczynić rozkazowi Matuzalema. Podniósł jak najwyżej brwi, nie
potrafił wszakże podnieść powiek.
- Het gaat nier. Nie udaje się. - zakonkludował, ziewając sze-roko.
Ryszard, pomyślawszy o skutku, jaki wywarł policzek na Matuzale-mie, postanowił i
Holendra zażyć z najsłabszej strony.
- Mijnheer, - rzekł - nie odczuwa pan głodu? Czy nie chce pan jeść?
- ćten? Wat hebt gij? Jeść? A co macie?
- Co mamy? A co by pan chciał?
- Pieczoną gęś z sałatką z kapusty.
- Owszem, mamy pieczoną gęś z sałatką z kapusty!
-Heiza! Dajcie mi także!
Powiodło się doskonale. Grubas otworzył oczy i wyciągnął ręce w kierunku domniemanej
gęsi. Degenfeld, aczkolwiek sytuacja była 121 poważna, parsknął śmiechem, po czym rzekł:
- Tićochę cierpliwości, mijnheer! Nie dostanie pan gęsi, dopóki nie wstaniesz.
-Ik word opstaan! Wstanę!
Oparłszy ręce o ścianę, starał się istotnie podnieść. Wysiłek otrzeźwił go jeszcze bardziej.
Obejrzał obu towarzyszy ze zdumie-niem, złapał się za głowę i jęknął:
-Mijn hoofcć mijn hoofd! Moja głowa, moja głowa! Mam hipopo-tama w mózgu.
- Ale widzi nas pan i poznaje?
-‘Pdk.
- A więc powiedz pan przede wszystkim, gdzie jest pańska amu-nicja?
-Daar! ‘Pam!
Wskazał na tornister. Matuzalem otworzył go i ujrzał znaczną ilość rozmaitych słoiczków i
torebek. Wyjął jedną i zapytał:
- Co zawiera?
- Hooizaad - brzmiała odpowiedź.
- Wywar z siana! A to?
- Kruizemunteentee.
- Herbata z mięty! A w tej?
- Lindeboomblosemtee.
- Wywar lipowy! Dalej?
- Seringatee.
- A więc kwiat bzu. Ależ, mijnheer, tu jest cała apteka! Po co się pan obnosi z tymi
wszystkimi ziółkami?
- hor mijne gezondheit. Ik heb vele oogestalheiden. Dla zdrowia.
Cierpię na wiele chorób.
Dopiero po wyjęciu wszystkich torebek i słoiczków Degenfeld dor-wał się do amunicji, co
mu pozwoliło naładować oba karabiny. Grubas obruszył się, pytając, w jakim celu nabija się jego
broń. Skoro dowie-dział się o niebezpieczeństwie, oprzytomniał do reszty. Zapakował 122 swoje
ziółka, aby mieć wszystko pod ręką, po czym ze strzelbami, z parasolem i tornistrem zaszył się w
kąt i oświadczył, że zastrzeli każdego, kto ośmieli się choćby spojrzeć nań nieprzyjaźnie. ‘Il;raz
trzeba było przywrócić do przytomności kapitana i Godfry-da. Udało się to, chociaż z trudem.
Skoro dowiedzieli się o zamachu na ich własność i życie, odzyskali trzeźwość. Ale na jak długo, to
było pytanie; może narkotyk nie działał jeszcze całą siłą; może dopiero zaczynał oddziaływać.
‘Iićzeba było na wszelki wypadek zabezpieczyć się w jakiś sposób. Ale jak? Wszak nie mieli
żadnej odtrutki. Jako pierwszy środek lekarz zastosowałby wymioty, albo nawet pompowanie
żołądka, aby usunąć znajdującą się w nim jeszcze tru-ciznę. Dlatego Degenfeld radził swoim
towarzyszom aby spróbowali doprowadzić się do wymiotów. ‘Ib jednakże nie wystarczało, albo-
wiem opium dostało się już do krwi. Wtedy Matuzalem wpadł na świetny pomysł:
- Mijnheer, pafiski tornister musi nas uratować! - zawołał do Holendra.
- Mijn ransden? - zapytał zdumiony mijnheer. - Czy chce go pan zjeść jako lekarstwo?
- Nie, nie chodzi mi o sam tornister, lecz o jego zawartość.
Rozmaite zioła, które pan posiada, zawierają mniej lub więcej garb-ników. Jeśli je dobrze
wygotujemy i wypijemy następnie, wówczas alkaloidy opium zmienią się w sole krystaliczne. Tb
szczęście, że pan zabrał ze sobą wódkę. Użyjemy jej jako materiału palnego. Maszynkę do herbaty
i wodę przynieśli nam dzisiaj marynarze. Mamy więc wszystko, co trzeb .
-‘Idk, - pot ierdził grubas - moje herbatki są doskonałe. Na-pijemy się ich.
Wkrótce herbata była gotowa. Każdy, prócz Ryszarda, otrzymał równą porcję gorącego,
niezbyt smacznego trunku. Należało także użyć ruchu i głęboko wdychać świeże powietrze. Na
propozycję Ma-tuzalema zabrano się do gimnastyki. Grubas wyglądał nad wyraz 123 komicżnie.
Gorliwie wykonywał wszystkie ruchy pod komendą Matu-zalema, gdyż rozumiał doskonale ich
nieodzowność. 1b nic, że dosta-wał siódmych potów.
Gdyby nasi podróżni nie byli tak doświadczonymi opojami, nie zdołaliby tak prędko
otrząsnąć się z odrętwienia. Powoli wrócili do stanu normalnego, jeśli nie liczyć lekkiego ucisku w
głowach. Podczas, gdy gimnastykowali się, pijąc w czasie przerw gorącą herbatę, Ryszard stał na
straży z bronią w pogotowiu, aby każdemu, kto się ośmieli zajrzeć przez otwory lub bulaj,
podarować kulkę. Musiał polegać raczej na oczach, niż słuchu, gdyż towarzysże jego sprawiali
wiele hałasu.
W NIEBEZPIECZEŃSTWIE
Skoro przyjaciele spoczęli na parę chwil i ucichli, usłyszeli lekkie stukanie w drzwi.
- Szui-nguai? Kto tam? - zapytał Matuzalem.
- Guten Abend! Dobry wieczór! - rozległa się odpowiedź cicha i wypowiedziana ze
szczególną wyrazistością.
- Co! - szepnął student. - Mówi po niemiecku!
-‘Ihk! - potwierdził zdumiony Godfryd. -‘To pozdrowienie w naszym ojczystym języku.
Skądże zabłąkało się na tę dżonkę?
- Zapewne jest to pułapka. Znają przypadkowo te dwa niemiec-
kie słowa. Zobaczymy.
; I obracając się ku drzwiom, dodał głośniej:
ć - Dobry wieczór! Kto tam?
- Przyjaciel! - odpowiedziano równie cicho, jak poprzednio.
- Dobrze! Ale kto?
- Jeniec, podobnie jak wy.
Rozmówca wypowiedział to, jak poprzednio, poszczególnymi zgło-skami i bardzo powoli,
jak ktoś niezupełnie władający językiem, a pragnący, aby go dobrze zrozumiano.
- Nie wierzę - oświadczył Matuzalem. - Czego chcesz?
- Wejść do was.
- Ba! Zostań za drzwiami! Jesteś owym łotrem, który się podawał za Malaja.
-‘Ićn Amerykanin, wasz służący? O nie! Jestem Chińczykiem.
- A rozmawiasz po niemiecku!
- Mój patron mnie nauczył.
- Któż to taki?
- Pan Sei-tei-nei z Hu-nan.
- Tb oszustwo - zauważył po cichu Degenfeld - Sei-tei-nei nie jest chińskim słowem, ani
chińskim nazwiskiem.
- Nie znam takiego słowa - dodał kapitan. - Nie ma ani jednej z moich końcówek.
- Słusznie! - uśmiechnął się mimo powagi sytuacji bursz. - Drab chce w ten sposób wkraść
się w nasze względy. Jestem prześ- ‘ wiadczony, że to ów Jankes. Nie zdążymy jeszcze otworzyć, a
wedrze się ich tylu, że nie starczy nam miejsca do obrony.
Zwracając się w stronę drzwi, zapytał:
- Jak się dostałeś do niewoli piratów?
- W porcie Szanghaj. Udawałem się za interesami do Kantonu, więc wsiadłem na Szui-heu.
Dopiero po drodze spostrzegłem się, w jaką kompanię wpadłem.
- Hm! Więc zostałeś piratem.
- Tylko dla pozoru.
- I pozwalają ci swobodnie krążyć po statku?
- Jedynie na pełnym morzu, ale nie w portach. W Hongkongu zamknięto mnie pod
pokładem i wypuszczono dopiero na morzu.
-‘Pak! Któż stoi prócz ciebie za drzwiami?
- Nikt.
- Ale chyba widzą, że z nami rozmawiasz!
- Nie. Latarnie pogaszono, aby nas nie spostrzegły przepływają-ce okręty.
- Hm! Gdzie jest ho-tszang?
- Śpi. Inni oficerowie również. Tylko co-kung stoi przy sterze.
- A majtkowie?
- Jedynie trzej strażnicy stoją na pokładzie. Pozostałym kazano wypocząć, gdyż nazajutrz
czeka ich wiele pracy.
- Czy strażnicy nie obserwują cię?
- Nie. Jeden stoi na górze; nie może mnie widzieć. Drugi przy tylnym maszcie; nie sięgnie
wzrokiem tak daleko. A trzeci śpi pod środkowym masztem. Zapewne obaj pozostali również
drzemią.
- Dziwne! Czyż czują się aż tak pewnie wobec nas, że nawet nie postawili wartownika za
drzwiami?
- Nikt nie chciał stanąć w obawie przed waszymi kulami. Zresz-tą, zatarasowano drzwi tak,
że nie potraficie ich otworzyć.
- I ty żądasz abyśmy cię wpuścili? Przeczysz sam sobie.
- Bynajmniej. Potrafię usunąć bambusy, którymi podparto drzwi.
Możecie mi zaufać.
- Jak zamierzają wobec nas postąpić?
- Zgładzą was skoro świt. Rozbiją dach waszej kajuty i wrzucą cuchnące garnki.
- Do kaduka! Ale do tego czasu nic nie zrobią?
- Nie. Spodziewają się waszego wypadu, więc wolą sprowokować was za dnia.
- A więc boją się nas łotry?
- Bardzo nawet. Zabiliście przecież kilku.
- Hm. A czego właściwie pan szuka u nas?
- Chciałem was prosić o pomoc, gdyż jestem za słaby, aby włas-nymi siłami odzyskać
wolność.
- Jesteśmy w tym samym położeniu.
- Ale z tego, co o was słyszałem, wnoszę, że macie tyle odwagi, zdecydowania, no i broni,
ażeby się uwolnić. Więc postanowiłem oddać się pod waszą opiekę.
- Wszystko to bardzo ładnie brzmi, ale ja nie mogę ci zaufać.
- Powinien pan. Jestem uczciwy. Wierz mi pan!
W tej chwili Godfryd położył rękę na ramieniu studenta i szepnął:
On mówi tak przekonywująco. Żal mi go. Niechże go pan wpuści do kajuty.
-‘Ib zbyt niebezpieczne!
- Niebezpieczne? Nie pojmuję dlaczego. Co może nam zrobić taki pojedynczy gość?
- Czy wiesz na pewno, że on jest sam?
- Pewności nie mam; ale coś jest w jego mowie, co mnie przeko-nuje. Ale co panu
przeszkadza unieść papierek i wyjrzeć, jakie to duchy tam stoją?
- Słusznie. Zobaczymy.
Podszedł po cichu do drzwi, zdjął jeden z papierków i wyjrzał. Niebo było tak gwiaździste,
że mógł się dobrze rozejrzeć. Nie widać było nikogo. Dopiero gdy zerwał drugi papierek, zobaczył
swego rozmówcę, który leżał na ziemi, twarzą zwrócony do drzwi. Matuza-lem przykleił ponownie
papierki i rzekł do czekającego:
- Spróbuję. Usufi bambusy!
Po tych słowach rozległ się szmer, a po chwili Matuzalem otwo-rzył drzwi. Chińczyk
prędko wsunął się do kajuty. Matuzalem na-tychmiast zaryglował za nim zasuwę, po czym
zmierzył go badaw-czym spojrzeniem od stóp do głów.
Był to młody człowiek może dwudziestopięcioletni. Był lepiej ubra-ny niż majtkowie i
nawet oficerowie. Broni nie miał żadnej. Uchwycił rękę Matuzalema i rzekł tonem dziękczynnym:
- Dziękuję panu! Teraz odzyskałem nadzieję.
- 1-łm! - odparł tamten, potrząsając głową. - Chińczyk rozma-wiający po niemiecku i
przedstawiający się nam w takich okolicz-nościach, to zjawisko niecodzienne. Jest pan na pewno
Chińczy-kiem?
- Czystej krwi!
- Czemu przemówił pan do nas po niemiecku? Skądże mogłeś wiedzieć, że cię rozumiemy?
128
- Słyszałem, jak Amerykanin opowiadał hot-szangowi, żeście Nie-mcami. ,
- Hm. Jaki jest zawód pana?
- Jestem kupcem. Handluję naftą.
- Hm! Ma pan twarz wcale uczciwą. Zaufałbym panu gdyby nie ten Sei-tei-nei! ‘Ib
nazwisko nie brzmi z chińska!
- Słusznie. Czy pan włada chińskim?
-‘Pdk.
- No, to wie pan chyba, że wymawiamy po swojemu obce słowa.
‘Ikćudno nam wymawiać pewne zbitki spółgłosek. Zamiast Chrystus mówimy Chi-li-su-tu-
su, zamiast spirytus - su-pi-li-tu-su.
- Wiem o tym. Ale przecież pan wymówił zupełnie poprawnie oba te słowa!
- Dzięki wieloletniemu ćwiczeniu. Nazwisko Sei-tei-nei jest także niemieckie, ale
wypowiedziane po chińsku. ‘Ten pan nazywa się wła-ściwie...
- Stój! - przerwał mu Matuzalem. - Czyż to być może! Co za myśl! Mówił pan o nafcie!
Mówił pan o niejakim panu Sei-tei-nei, mieszkającym w Hu-nan! Sei-tei-nei! Wsadził pan ei
pomiędzy spół-głoski i na końcu słowa, ponieważ jedyne samogłoski tego nazwiska to właśnie ei?
-‘Pak.
- Nazwisko zatem brzmi prawdopodobnie Stein?
- „Pdk, Stein. Pan Stein jest moim pi-li-ni-zi-pa-la, moim pryn-cypałem.
- Jakże mu na imię?
- Da-ni-ne-le, a więc Daniel.
Ryszard krzyknął z radości, podbiegł do Chińczyka, ścisnął go za rękę i zawołał:
- Stein, Daniel, Niemiec, w prowincji Hu-nan zna pan zatem mego stryjka! Co za
niespodzianka! Jak to dobrze, żeśmy pana wpu-ścili!
Chińczyk ze zdumieniem spojrzał na chłopca i zapytał:
- Jak to? Co? Zna pan tego pana?
- Naturalnie! Tb mój stryj!
- A więc jesteś pan... dostał pan więc list od niego?
-‘Pak. Czy wie pan coś o tym liście?
- Wszystko! Ja sam dostarczyłem go naszemu agentowi w Kanto-nie. I właśnie teraz
chciałem tego agenta odwiedzić, aby się poinfor-mować, czy nie nadeszła odpowiedź! No i jak
widzicie, wpadłem w ręce piratów.
-Ja sam jestem odpowiedzią. Zamiast napisać odpowiedź, przyje-chałem wraz ze stryjem
Matuzalemem. Chcieliśmy jechać do Kanto-nu, do owego agenta, aby zasięgnąć bliższych
informacji.
- Matuzalem? Również stryj? - zapytał Chińczyk. -‘Ićgo imie-nia nie słyszałem dotychczas.
-Jest nader rzadkie - odpowiedział błękitno-purpurowy. - Od-kąd świat Swiatem, jeden
tylko człowiek nazywał się tak samo, ale ten, niestety, już nareszcie umarł. Oczywiście, wszyscy
witamy pana jak najserdeczniej. Wprawdzie nasza obecna sytuacja nie jest godna za-zdrości, ale
znajdziemy sposób i możność uwolnienia się z opresji, po czym natychmiast wyruszymy do Hu-
nan, czy raczej Ho-tsing-ting. ‘Pak bowiem zowie się owa miejscowość?
- Tćk, panie. Nosi tę nazwę od czasu, jak pan Sei-tei-nei tam się osiedlił.
- Domyśliłem się tego. Ting oznacza mieścinę, a ho-tsing - źródło, lub studnię ognia.
Wiemy, że pan Stein odkrył źródło nafty. Dlatego właśnie, kiedy pan wymienił jego nazwisko i
zaczął mówić o nafcie, domyśliłem się, że mowa o nim.
- Co za zbieg okoliczności! Ale czy wszyscy stanowicie jedną kompanię? Czy jesteście
wszyscy ze sobą spokrewnieni? Czy wszys-cy zamierzacie się udać do Ho-tsing-tsingu?
- Wszyscy, z wyjątkiem tego pana, który nas zapewne tak daleko nie odprowadzi. 130
Mówiąc to, wskazał na grubasa, który, podobnie jak kapitan i Godfryd, śledził scenę z
niesłabnącą uwagą. Spotkanie z Chińczy-kiem, urzędnikiem stryja Daniela, było tak niezwykłe, że
zapom-niano przez chwilę o niebezpiecznej sytuacji. Tyle się nasuwało pytafi i odpowiedzi!
Kapitan zauważył, potrząsając głową:
- Już z niejednym okrętem krzyżowały się nieoczekiwanie moje drogi, ale takiego spotkania
nigdy w życiu nie doznałem.
- Ja też nie - potwierdził Godfryd - Jestem wzruszony łaska-wością losu. Chętnie teraz
ująłbym fatum za głowę i wycałował w oba policzki. Chodźże pan, stary Chińczyku! Ściskam panu
grabę i wołam serdeczne tszing-tszing-tszing!
‘Pd scena tak wzruszyła grubasa, że strzepnął łzę z rzęs i rzekł:
- Ik been ook een vriend. Heb gij cene goede gezondheid?
Chińczyk spojrzał nafi ze zdziwieniem. Matuzalem przetłumaczył:
- Mijnheer van Aardappelenborsch zapewnia, że jest również pafiskim przyjacielem i pyta,
czy jest pan zdrów.
- O, czuję się wyśmienicie! - odpowiedział Chińczyk.
-ćn mijne gezondheid is niet goed. Ik ben altijd anpatelijk. A mnie zdrowie nie dopisuje.
Stale mi coś dolega.
Chińczyk nie wiedział, co odpowiedzieć na to intymne zwierzenie; szezęściem, mijnheer
dodał pośpiesznie:
- Gij alle zijt mijne vrienden. Ik reiz met naar Ho-tsing - ting. Gij zullt mij niet verliezen.
Wszyscy jesteście moimi przyjaciółmi. Jadę z wami do Ho-tsing-tingu. Nie rozstanę się z wami.
Wszystkim po kolei podał swą tłustą prawicę; zapewnienie, że je-go decyzja jest wszystkim
obecnym niezmiernie miła, tak ucieszyło poczciwca, że twarz jego promieniała.
Matuzalem wróciłjednak myślą do całej powagi sytuacji. Odważył się otworzyć drzwi i
wyjść. Kiedy wrócił i zamknąłje za sobą, oznaj mił:
- Istotnie, nikogo nie widać. Niezwykle lekkomyślni ludzie! Czyż tak są pewni swego, iż
wcale na nas nie zwracają uwagi?
-‘Pdk jest!-odpowiedział Chińczyk. -Jesteśmy na pełnym 131 morzu, nie zdołamy więc
umknąć z okrętu.
- Ale oni też nie! Jak liczna jest załoga?
- Przeszło sześćdziesiąt osób.
- Nie widziałem tylu!
- Ukrywali się.
- A jak są uzbrojeni?
- Według waszych pojęć bardzo źle, ale według naszych doskona-le. Zauważył już pan, ze
mają zapas cuchnących garnków. Poza tym są tu armaty.
- Nie zauważyłem.
- Ukryto je w skrzyniach, stojących na dole. Skoro świt, zostaną umieszczone na pokładzie.
Wówczas dopiero „Królowa Wód” ujaw-ni się jako piracka dżonka.
- A więc wypłynęła na rozbój?
-‘Pak. Z początku mają was usunąć, następnie ho-tszang zamierza urządzić polowanie na
statki handlowe. Cały połów oddaje się nastę-pnie hui-tszu, mistrzowi bractwa.
- Jakiego rodzaju są te armaty?
- 1ćk zwane u nas pao. Każda ma swoją osobną nazwę. Jeśli są-dzić z tych nazw, to pociski
muszą być nader niebezpieczne. A więc mamy „plującego smoka”, „połykającego tygrysa”,
„pogromcę”, „sztur-mujące niebo” i „ludożercze pao”. Wszelako nie można tych dział porównać z
waszymi.
- A ręczna broń?
- Miecze, oszczepy, toporki, noże, łuki i stare pistolety. Poza tym strzelby najrozmaitszych
rodzajów.
- Czy dobre?
- Nie. Są to stare lontowe strzelby, zwane niao-tsiag. Następnie stare strzelby o trzech
lufach, zwane san yan-tszung i karabiny z mechanicznym zamkiem tse-lai-ho-tsiang. Oprócz tego
flinty na śrut sian-tsiang i wreszcie wiatrówki.
- Moc broni! Należałoby się naprawdę lękać - roześmiał się 132 Matuzalem.
- Boi się pan? - zapytał zatroskany Chińczyk.
Spojrzał na studenta z prawdziwym zakłopotaniem. Chińczycy w ogóle nie odznaczają się
męstwem, a ten nie należał zapewne do wy-jątków. Miał wprawdzie nader uczciwą i budzącą
zaufanie twarz; ale był mały, szczupły i nie sprawiał bynajmniej wrażenia śmiałka. I tak wykazał
niezwykłą odwagę, skoro przyłączył się do pasażerów. Czyż miał się na nich zawieść? W takim
razie rozsądniej postąpiłby, gdyby został u piratów. Matuzalem, żeby go wypróbować,
odpowiedział:
- Nie jest mi wesoło na duszy. Sześćdziesięciu wrogów i to w taki sposób uzbrojonych! Czy
podołamy armatom?
- O biada, panie! Czy uważa pan sytuację za niebezpieczną?
- Nawet bardzo!
- A więc radzi mi pan wrócić ukradkiem, aby oni nie dowiedzieli się o moim wspólnictwie z
wami?
- Nie mogę panu nic radzić. Sądzę, że miejsce pana jest przy bratanku pańskiego patrona.
- Ale zastrzelą mnie!
- Ba! Niech pan się nie lęka! Chciałem pana jedynie sprawdzić i niestety, przekonałem się,
że w razie walki nie możemy na pana liczyć. Nie każdego B6g stworzył do walki. Muszą przecież
istnieć także ludzie pokoju, kupcy, handlarze nafty i inni. Przypuszczam, że zdoła-my pana
wyciągnąć z biedy. Drogi mijnheer, jak pan sądzi, jeśli chcemy się uratować, czy powinniśmy
zostać piratami?
- Ik niet - odpowiedział zagadnięty. - Ik heb geweeren en een mes. Ik ben een groote
veldheer. Ja nie. Mam strzelby i nóż. Jestem wielkim wojownikiem.
- A ty Godfrydzie?
- No, jeśli pan mnie pyta, to tylko mogę nad panem ubolewać.
Garść Chińczyków nie zdoła mnie chyba wyprowadzić z równowagi.
‘Pdk ich rozdmucham obojem, że pofruną na wszystkie strony.
- Pięknie! A pan, kapitanie?
- Mnie pan pyta? Mogę panu tylko tyle powiedzieć, że jestem ma-rynarzem, który zdobył
sobie sławę w ogniu wielu niebezpieczeństw.
- Dobrze, a więc jesteśmy zgodni. Do dzieła! Gdzie śpią maryna-rze?
- Na dole przy armatach - odpowiedział Chińczyk, do którego pytanie było skierowane.
- Czy zawsze tam sypiają?
-‘Pdk.
- A więc inaczej niż na innych okrętach. ‘Ikćzej wartownicy i strażnik na pokładzie, a reszta
na dole. Nadzwyczajne gospodarstwo, zwłaszcza u piratów! Gdzie śpi kapitan?
- Zwykle tu obok - odparł Chińczyk. - Dziś jednak obawiał się waszej broni. Kule mogą
przebić cienką ściankę. Wraz z właścicielem okrętu i kapłanem znajduje się w tylnej kajucie.
- Dobrze. Powiedz mi pan jeszcze, jak pana nazywać. Nie wymie-nił pan swego nazwiska.
- Moje imię brzmi Liang-ssi. Oznacza to „dobre interesy” i poz-wala wprawdzie wnosić o
zdolnościach handlowych, ale bynajmniej nie o wojennych cnotach.
- Mnie - rzekł bursz - może pan rozmaicie nazywać. Nazywam się właściwie Degenfeld,
czasem zaś Matuzalem. Jeśli woli pan chiń-skie nazwisko, to powinno ono brzmieć’Ićing-hung
- ‘Ićing-hung? - zapytał zdumiony Chińczyk. - To znaczy błę-kitno-purpurowy! Czy tak
pana nazywają?
- Owszem, a to ze względu na mój nos; jest to moje szeng-ming.
- Pański studencki przydomek? Co pan studiował?
-‘Ib, co wy nazywacie Tszu.
-1ó znaczy wszystko?
-‘Pdk. Miałem mało ochoty, ale wiele czasu. Dlatego uczyłem się wszystkiego i nie umiem
nic. Ale pozwoli mi pan wymienić nazwis-ka innych towarzyszy! ‘Ii;n pan to kapitan Turnerstick,
co z chińska brzmiałoby Th-ru-ne-re-si-ti-ki. ‘Iii znowu stoi mój służący Godfryd,
134 a więc Go-do-fi-ri-di. A oto mój drugi przyjaciel Aardappelenborsch, czyli A ra-da-pa-
pe-le-ne-bor-szo. A teraz muszę zapytać naszego kochanego kapitana ć-ru-ne-re-si-ti-ki: ilu ludzi
potrzebuje taki ho-tszarćg, aby manewrować dżonką?
- Ale o jaki manewr chodzi?
- Zawrócić.
- Zawrócić? Hm! 1b zależy od wiatru.
- Powiedzmy wiatr obecny.
- A więc od lądu. Tkka dżonka jest nader nieposłuszna. Dlaczego pan pyta?
- Wracamy do Hongkongu.
- Do Hongkongu? - wykrztusił kapitan. - Czy oszalał pan?
Chińczycy za nic w świecie nie wrócą!
-‘Pak i ja sądzę. Ale nie zapytamy o ich zdanie.
- Do pioruna! Pojmuję! Master Matuzalem, co za pomysł! Nic podobnego jeszcze mi się
nigdy nie zdarzyło.
- Tym lepiej! Chętnie daję innym przykład. A zatem, ile rąk potrzebuje pan, aby objąć
komendę nad „Królową Wód”!
- Zobaczymy.
Otworzył bezszelestnie drzwi, wyszedł i obejrzał się dookoła. Prze-nikliwym spojrzeniem
rozpoznał w mroku strażnika, który spał w postawie siedzącej pod wielkim masztem.
Rzucił okiem na okręt, morze, ocenił wiatr, po czym wrócił do kajuty i oświadczył:
- Wiatr od lądu i odpływ; przy takich warunkach nic nie da się zrobić.
- Czy naprawdę nic?
- Tak. Najwyżej można opuścić żagle, a1e wówczas odpływ będzie unosił nas coraz dalej.
- Czy może pan „Królową Wód” przynajmniej odwrócić?
- Wprawdzie ta dżonka jest nieźle zbudowana, ale nie wiem, czy nam się uda. Spróbuję.
Jeśli ja sam obejmę ster, to mogę ją
135 zatrzymać. W takim razie poczekamy na jutrzejszy wiatr od morza i na przypływ.
Wtedy będziemy mogli wrócić do Hongkongu.
- Dobrze, spróbuj pan! A zatem ilu ludzi mam panu dać do rozpo-rządzenia?
- Do rozporządzenia? Czy potrafi pan sypać z rękawa marynarza-mi?
-‘ldk. Nasz przyjaciel Liang-ssi zejdzie na dół do Chińczyków i przyśle nam na górę pod
jakimś pretekstem tylu, ilu nam trzeba. Musi ich budzić każdego z osobna, aby żaden nie wiedział
nic o drugim. Pozostali nie powinni się ocknąć. Jeśli nadejdą pojedyńczo, łatwo im damy radę.
Wówczas będą zmuszeni spełniać nasze rozkazy. Pozosta-łych tak zażyjemy, aby nie mogli wejść
na górę.
- Cudowna myśl! Masz pan fantazję!
- ‘Ihk, - potwierdził grubas - chce złowić całą załogę!
- ‘Ihk, tak chcemy - dorzucił Godfryd. - Jakie miny zrobią u „Pocztyliona z Niniwy”, skoro
im opowiemy, że w pięciu złowiliśmy całą dżonkę wraz z załogą i że schowaliśmy ją do kieszeni
od kamizel-ki!
- Czy to nie jest zbyt ryzykowne? - zapytał Chińczyk.
- Nie - odpowiedział Matuzalem.
- Ale jak ja tych ludzi zwabię na górę?
- Nie zjedzą pana! - uspokoił go Matuzalem. - Niech pan tylko wymyśli dobry pretekst. Czy
tu w pobliżu są jakieś sznury?
- Są w schowku obok kajuty.
- Można się tam dostać jedynie z góry?
-‘Pak, ale tam stoi strażnik.
- Wystarczy zamienić z nim słówko. Uważaj pan! Godfryd może iść ze mną i trzymać swoją
chusteczkę w pogotowiu. Obaj opuścili kajutę. Ujrzeli płótna, którymi poprzedniego wie-czora
zasłaniano latarnie. Matuzalem odkrajał kawał, aby mieć pęta. Zobaczył przed sobą śpiącego
strażnika, siedzącego przy wielkim maszcie i szepnął do Godfryda:
- Chwycę go za gardło. Otworzy usta, aby krzyknąć, złapać tchu.
Wówczas wsuniesz chustkę tak szybko i głęboko, jak tylko potrafisz.
Podkradli się bez szmeru. Degenfeld ścisnął Chińczyka za szyję. Strażnik chciał skoczyć i
krzyknąć, lecz w tej samej chwili pucybut zakneblował mu usta.
-‘Pdk - rzekł. - Teraz już nie zaśpiewa. Czy związać poczciw-ca? ‘Iićzymaj go pan mocno!
Zaskoczony marynarz wywijał dookoła siebie rękoma i nogami, ale nie mógł przeszkodzić
Godfrydowi, który go przyzwoicie spętał.
- Ten już dla nas niegroźny - oświadczył Degenfeld. - ‘Ićraz naprzód!
Wąskie schody wiodły na dach. Ukradkiem wspięli się na górę. Zo-baczyli śpiącego
wartownika. Obeszli się z nim podobnie, jak z jego towarzyszem. Matuzalem wyciągnął chustkę,
aby go zakneblować, atoli Godfryd rzekł:
- Zostaw to pan w kieszeni! Nie trzeba tu naszych chustek.
Odetnę kawał jego własnej koszuli. 1’ak będzie lepiej i dla koszuli i dla chustki.
Po chwili wrócili obaj do kajuty, aby zdać przyjaciołom sprawę ze szczęśliwego przebiegu
wycieczki.
- A teraz mamy jeszcze dwóch, - rzekł ‘Iiirnerstick - ostatnie-go wartownika oraz sternika.
Ja muszę być przy tym ze względu na ster. Tłćzeba go będzie związać.
Posłano przede wszystkim Liang-ssi do komórki po sznury. Nastę-pnie Ryszard i mijnheer
wślizgnęli się cichaczem do środkowego luku, aby stanąć na straży przed wejściem do
pomieszczenia maj-tków, pozostali zaś czterej zaczęli się skradać ku tylnej części okrętu. Stąd
równie wąskie schody prowadziły na wysoki mostek. Na stopniu siedział wartownik i spał.
Unieszkodliwiono go równie łatwo jak obu poprzednich.
Teraz trzeba było się zabrać do sternika, który z całą pewnością nie spał. Dlatego niełatwo
było sobie z nim poradzić, a przecież należało 137 uniknąć wszelkiego hałasu, gdyż na dole pod
nim spał ho-tszang.
- Jakże go schwytamy? - zapytał ‘Iiirnerstick. - Jeśli my... ach, jestem przecież ubrany jak
Chińczyk! Przyjmie mnie za jednego ze swoich. Uważaj pan! Skoro go tylko chwycę, pośpieszcie
wyręczyć mnie ze sznurami.
- Ale trzymaj go pan mocno i tak, aby nie mógł krzyczeć.
- Bez obawy! Grdyka, którą ja ścisnę, na pewno nie potrafi wy-dać ze siebie dźwięku.
Zostawiwszy towarzyszy na mostku, ‘Iiirnerstick zbiegł na dół i podszedł ku to-kungowi.
‘Ićn zapytał go karcącym tonem, czego chce. W ciemnościach nocy brał go za jednego z
wartowników.
- Tyng jeszczeng możeszeng mnieng pytacing? - odpowiedział kapitan. - Chcęg zbadacing
twojeng gardłong, chłopczeng. Poczeka-jeng, tyng wspaniałyng hultajsking drapichróścieng!
Mówiąc to, doświadczony marynarz ścisnął swemi żylastymi ręka-mi szyję sternika tak mocno, że
ten bez dźwięku runął. Spętano go i zakneblowano, podobnie jak poprzednich.
- Nie przypuszczałem, - zauważył Liang-ssi - że tak gładko pójdzie.
- No, nie idzie tak gładko, jak się panu wydaje, - odpowiedział Godfryd. - Jeśli pan jest
innego zdania, to spróbuj z ho-tszangiem, na którego przyszła kolej.
- Dziękuję, dziękuję. Nie jestem dusicielem.
- My też nie. Po troszku tylko ściskamy im krtanie, ale przecież nie pozbawiamy ich życia.
Ja przynajmniej nie mam żadnej ochoty zawisnąć na stryczku jako zawodowy morderca. Nigdy nie
czułem w tym kierunku namiętności, czemu zawdzięczam moje obecne za-szczytne stanowisko.
‘Iimnerstick mocno uwiązał koło sterowe. Matuzalem poprosił Chińczyka, aby wskazał
miejsce, gdzie śpią ho-tszang i właścieciel okrętu. Chińczyk pokazał kajutę pod sterem. Prócz obu
wymienio-nych znajdował się tam również kapelan.
Było to legowisko, oddzielone cienką ścianą. Promień światła prze-nikał przez szpary.
Degenfeld zajrzał do środka. Nie mógł objąć okiem całej przestrzeni, ujrzał wszakże trzech
mężczyzn, śpiących na wysokich siennikach, położonych na ziemi. Z niskiego sufitu zwisał
papierowy lampion.
- Głupota i beztroska tych ludzi doprawdy przewyższa ich inne wady - rzekł. - Muszą być
całkowicie pewni, że mają nas w saku. ‘Pdk nas potraktować, a mimo to spać jak susły, to
karygodne. Zbyt ufają bambusom, którymi podparli drzwi naszej kajuty. Czy załoga śpi pod nimi?
- Nie - odpowiedział Liang-ssi. - Kajuty załogi ciągną się pod środkowym pokładem.
- A więc możemy trochę pohałasować, zresztą jest to konieczne, gdyż starszyzna, która tu
śpi zaryglowała drzwi. Czy są tu mocne gwoździe i młot?
- Tak. ‘Pam, gdzie sznury.
- Niech pan przyniesie. My tymczasem godnie pozdrowimy tych panów.
Chińczyk oddalił się natychmiast. Degenfeld zbadał, w jakim miej-scu wewnątrz jest
umocowany rygiel. Następnie kopnął w to miejsce z całej siły i wysadził drzwi. ‘Iićzej śpiący
obudzili się i usiłowali zerwać. Błękitno-purpurowy wyciągnął oba rewolwery; Godfryd i
‘Iizrnerstick również.
- Nie ruszajcie się, bo poczujecie nasze kulki - huknął Matu-zalem po angielsku. - Kto
piśnie słowo, zginie! Żaden malarz nie umiałby oddać wyrazu ich twarzy. Gapili się na przybyszy
z takim przerażeniem, jak gdyby mieli przed sobą za-proszonego wczoraj ducha.
- To... to... wy? - wykrztusił wreszcie ho-tsznng. - Czego tu chcecie?
- Chcemy podziękować za opium którym nas ugościliście.
- Opium? O co chodzi?
- Nie udawaj naiwnego! Dolaliście opium do trunku, aby nas obezwładnić!
- Ależ, panie, w jakim celu?
- Aby nas ograbić i zamordować.
- Tien-na! Niebiosa! Uważa nas pan za morderców?
- Dokładnie tak. Sądzisz, że nie wiemy, iż wasza Szui-heu jest piracką dżonką?
- Panie, co pan plecie! Zwołam natychmiast całą załogę, niech poświadczy, żeśmy
uczciwymi ludźmi.
Chciał się podnieść. Matuzalem przyłożył mu rewolwer do skroni i rozkazał:
- Siedzieć, bo strzelam! Wierzę, że chciałbyś zwołać załogę!
- Panie, niebo i ziemia mogą świadczyć, że jesteśmy uczciwymi ludźmi. ‘Ib wy odpłacacie
nam obelgą za gościnność. Zastrzeliliście trzech moich ludzi i zranili czwartego!
- A więc jedna kula trafiła nawet dwóch; to mnie nadzwyczajnie cieszy. Po co kazałeś
wywiercić otwory w drzwiach naszej kajuty?
- Aby zobaczyć, czy śpicie,
- W jakim celu? I po co następnie wysłałeś majtka na linie?
- Ponieważ nie pozwoliliście zajrzeć przez drzwi.
- Głupie wykręty! ‘Il;n majtek miał do nas wrzucić cuchnący gar-nek! Dlaczego nie
zostaliśmy do południa w Hongkongu?
- Czyż nie jesteśmy w Hongkongu?
Powiedział to z tak bezczelną miną, że bursza na chwilę zatkało, potem krzyknął:
- Od samego początku knułeś przeciwko nam. Dlaczego szpiego-wałeś nas za
pośrednictwem Amerykanina?
- Amerykanin? Kogo pan ma na myśli?
- Człowieka, który się podawał za Malaja.
- Bo też nim jest!
- Będzie musiał nam to dowieść! ‘Ićk, po jego relacji, wasz duch potrafił zbyt łatwo
odpowiedzieć na nasże pytania.
- Zawsze potrafi; od tego jest wszechwiedzącym duchem.
- Istotnie? Duch powiedział, że my i wy szczęśliwie przybędzie-my do Kantonu. Co do tego
mylił się bardzo, gdyż wprawdzie my ujrzymy Kanton, ale wy już nigdy w życiu.
- Co to znaczy?
- Ponieważ powieszą was w Hongkongu, jak to zazwyczaj robią z piratami.
Ho-tszang spojrzał na swych dwóch sąsiadów, jak gdyby od nich spodziewając się pomocy.
Unikali jego spojrzefi i nie ośmielili się przemówić. Byli tchórzami. Widząc, że sam musi się
obronić, oświad-czył:
- Panie, wszystko, co pan mówi, opiera się na wielkim błędzie, który się niebawem wyjaśni,
jeśli mi pan tylko pozwoli zwołać załogę.
- Wystarczy wezwać tylko jednego, a takiego tu mamy. Czy bę-dziesz nadal zaprzeczał?
Liang-ssi wszedł właśnie, zajrzawszy uprzednio na wszelki wypa-dek. Ho-tszang, na jego
widok, zamilkł.
- No odpowiadaj! W jakim celu trzymasz armaty w skrzyniach?
- Czyżby to były armaty w owych skrzyniach? - brzmiała odpo-wiedź. - Sprowadź pan nas
na dół, a wówczas dowiodę, że to kłam-stwo!
- Nie mam na to żadnej ochoty, gdyż na dole śpią pafiscy maryna-rze. Ale w Hongkongu
potrafią już z pana wydobyć prawdę.
- Dobrze, więc puść mnie pan! Okręt, najprawdopodobniej, zer-wał się z uwięzi, a odpływ
pędzi go po morzu. Odprowadzę go z powro-tem do portu. Wówczas niech pan wytoczy swe
oskarżenia przed są-dem.
- Nie posłucham, niestety twojej rady. Możemy zawrócić dżonkę do Hongkongu bez waszej
pomocy. Ale skoro tam przybędziemy, os-karżymy was, ale nie przed chińskim sądem, lecz przed
naszym kon-sulem. Jemu wydamy statek.
Łotry zbladły za strachu.
- Panie, tego panu nie wolno uczynić! - zawołał ho-tszang.
- Czemu nie? Czy dlatego, że wy natychmiast zapłacicie gardłem?
Znamy wasze procedury sądowe! Nie mam ochoty czekać na roz-strzygnięcie sześciu
sądów, a następnie dowiedzieć się, że któryś z nich wypuścił was na wolność. Jesteście
mordercami; tego możemy do-wieść. Chcieliście zamordować nas, cudzoziemców, a zatem sprawa
należy do kompetencji przedstawicieli krajów, których jesteśmy oby-watelami. Nasi konsulowie
postarają się już oto, aby szyje wasze prędko zapoznały się ze stryczkiem! Godfrydzie, zwiąż ich!
Ostatnie słowa były powiedziane po niemiecku. Ho-tszang i jego towarzysze nie śmieli się
przeciwstawić groźnej presji rewolwerów, bez oporu pozwolili się spętać i zakneblować sobie usta.
Tćraz należało zabrać się do załogi. Tlirnerstick oświadczył, że potrzebuje najwyżej dziesięciu
majtków. Na siedmiu już związanych, pięciu było marynarzy; pięciu jeszcze potrzebnych Liang-ssi
miał pojedyńczo przysyłać pod pretekstem, że ho-tszang pragnie się z nimi potajemnie rozmówić.
Ponieważ wszystko dotychczas szło tak łatwo, Chińczyk bez wahania zszedł na dół. Od jego sprytu
zawisło dalsze powodzenie całego planu.
Pięciu podróżnych ukryło się za ciężkimi koszami i pustymi skrzy-niami, obok których
marynarze musieli przechodzić. Sznurów przy-gotowano wystarczającą ilość.
Nadszedł pierwszy. Kiedy wymijał Degenfelda i Godfryda, obaj uchwycili go. Ze strachu
nie mógł dobyć głosu, steroryzowały go groźby obu napastników. Przywiązano jefica za obie ręce
do przed-niego masztu.
‘Ićn sam los spotkał pozostałych. Liang-ssi doskonale się wywią-zał z zadania i posłał na
górę pięciu majtków, jednego po drugim, nie budząc pozostałych.
Następnie wrócił na pokład.
- Spisał się pan o wiele lepiej, niż się spodziewałem, - Degenfeld pochwalił go. - ‘Ićraz
zamkniemy luk, przybijemy
142 gwoździami i zatarasujemy tymi ciężkimi koszami. W ten spósób nikt z dołu nie potrafi
wyważyć pokrywy.
Kiedy rozległy się uderzenia młotem, piraci zenwali się ze snu. Wbiegli na schodki, aby się
dowiedzieć, co oznacza hałas. Dowie-dziawszy się, że zamykają z góry luk, podnieśli dziki krzyk i
usiłowali wyważyć pokrywę, co się im, oczywiście, nie udało. Zagrożono jeńcom kulami.
Niebawem wrzawa umilkła. Strach obezwładnił piratów. Na wszelki jednak wypadek Matuzalem
postawił Ryszarda Steina na straży przed lukiem.
Kapitan Timnerstick, który miał manewrować okrętem, udał się do steru, aby obracać nim i
stąd wydawać rozkazy. Dziesięciu jeńców miało wykonywać je pod nadzorem Degenfelda,
Godfryda, mijnheera i Liang-ssi. W razie nieposłuszeństwa kula w łeb.1’dk im przynaj mniej
zapowiedziano. Wszyscy byli rozbrojeni i mieli tyle tylko swobody ruchów, ile wymagała praca.
Rozumieli doskonale, że muszą się stosować do woli zwycięzców i zrezygnować z wszelkiego
oporu. Zresztą, byli tak oszołomieni i zaskoczeni nieoczekiwanym obrotem rzeczy, że nawet na
myśl im nie przyszło stawiać opór. ‘Iićrnerstick polecił Matuzalemowi umieścić trzech majtków
przy przednim, trzech przy tylnym, a czterech przy wielkim maszcie. Było ich więc dosyć, aby dać
sobie radę z linami, przywiązanymi do górnych krawędzi żagli. Liny takie u nas noszą nazwę
brasów. Skoro Chińczycy zajęli swoje posterunki, ‘Iiirnerstick wydał ko-mendę:
- Hoiho, wy chłopcyng, uważajcieng, uważajcieng, uważajcieng!
Spoglądali nań, nic wszelako nie rozumiejąc. Kapitan kontynuo-wał:
- Wszyscyng ludzieng do robotyng. Chwytajcieng brasyng! Moc-nong ciągnijcieng,
ciągnijciang, ciągnijciung! Stali nieruchomo, nie wiedząc, co uczynić.
- Do lichang, czyng nieng słyszycieng? Czyng nieng rozumiecieng pong chińskung?
Ciągnijcieng, ciągnijciong, ciągnijciung!
Degenfeld i Liang-ssi wtrącili się, półgłosem tłumacząc komendę wielkiego sinologa.
Wykonano ją natychmiast tak sprawnie, że Tim-nerstick zapytał:
- No, master Matuzalem, co teraz powie pan o mojej chińszczyź-nie? Dzielny chłop z tego
‘Iiunersticka, co, hę? Może wydawać ko-mendę we wszystkich językach!
-‘Pak, to zdumiewające! - przyznał błękitno-purpurowy.
- Nie wierzyliście mi, wiem o tym dobrze. Ale wreszcie znalaz-łem ludzi, którzy znają
czysty język chiński. Uważajcie!
Głosem piorunującym wołał:
-‘Ićrazing brasyng na wiatryng, całkowicieng, całkowiciang, cał-kowiciong! Złóżcieng
mocnong, mocnang, mocnung! Ponieważ rozkaz został znów przetłumaczony, czego kapitan nie
słyszał, lub nie chciał słyszeć, więc wykonano go niezwłocznie.
- Dzielnie! - zawołał. - Rusza się ta stara dorożka. Dalejng, chłopcyng, chłopcyng!
Podobny przebieg miało wykonywanie dalszych rozkazów. ‘Ihrner-stick dokonał wreszcie
tego, że dżonka zaczęła dryfować, a wówczas przywiązał ster i zszedł do przyjaciół, aby ponownie
spętać korsarzy. Klepiąc Degenfelda po ramieniu, rzekł tonem najwyższego zadowo-lenia:
- ‘Pak, moje końcówki, moje końcówki, kochany Matuzalemie.
Bodajby to pan mógł się ich nauczyć!
- Postaram się! Ale jakże stoją nasze sprawy? Dżonka zakreśla przecież łuk?
-‘Ićk się tylko wydaje. Stoi w miejscu; nie rusza się wcale. Czekam przypływu i porannego
wiatru, który, jak wiadomo, dmie w kierunku lądu. Wówczas wrócimy do Hongkongu.
- Czy jesteśmy daleko?
- Nie wiem dokładnie. Nie mam instrumentów, a na mapach tego ho-tszanga nie można
polegać. Przypuszczam jednak, że znajdujemy się jeszcze przed Mirs-Bai. Musimy czekać do rana.
KONIEC PIRACKIEJ DŻONKI
Degenfeld przechadzał się po pokładzie tam i z powrotem. Mijając
Liang-ssi, zatrzymał się i zapytał:
- Poprzednio w kajucie nie było czasu na zagłębianie się w szcze-góły. Teraz jednak
chciałbym się od pana dowiedzieć, w jaki sposób zawarłeś znajomość z panem Steinem. Jak dawno
pracujesz pan u niego?
- Według waszego obliczenia czasu, dokładnie cztery lata.
- Czy prowincja Hu-nan jest pana ojczyzną?
- Nie. Pochodzę ż sąsiedniej prowincji Kwei-tszou.
- Ach, to mnie bardzo interesuje!
- Wierzę, albowiem Kwei-tszou jest najbardziej interesującą pro-wincją całego państwa.
- Dlaczego?
- Mieszkają tam Seng i Miao-tse.
- Słusznie. Uważa się ich za chińskich autochtonów. Przez trzy tysiące lat pozostali wierni
swym zwyczajom i zachowali odrębność. Ale nie oto mi chodzi. Interesuję się ową prowincją,
ponieważ zamie-rzam tam się udać.
- Do Kwei-tszou? Panie, to niebezpieczna wyprawa!
- Być może, ale ja dałem słowo honoru, że tam pojadę. Czy zna 145 pan dobrze tę
prowincję?
- Niezupełnie, bo już od ośmiu lat muszę unikać swojej ojczyz-ny. Dał pan słowo honoru?
-‘Pdk, moje kong-kheou.
- Nawet kong-kheou? Gdzie się to stało? 1V w Chinach?
- Nie, w Niemczech, w mojej ojczyźnie.
- Czy to być może? Czy płonął przy tym tsan-hiang?
- Kadzidła? ‘Iiik.
- Panie, w takim razie dał pan swoje kong-kheou prawdziwemu Chińczykowi!
- ćk. Jest to kupiec, który ma sklep z rozmaitymi chińskimi artykułami w moim rodzinnym
mieście. Musiał uciec z Chin jako zbieg polityczny.
- Czy miał rodzinę?
-‘Idk. Niestety, musiałją opuścić.
- W takim razie biada jej, gdyż odpokutowała za jego winy. I ja doznałem podobnego
nieszczęścia. Mój ojciec też uciekł.
- Dziwne. Kiedy to się stało?
- Przed ośmiu laty. Miałem wtedy szesnaście lat.
- Co takiego uczynił?
- Był niewinny. Wie pan zapewne, że ‘Pdipingowie głosili nową religię i pragnęli obalić
panującą dynastię. O mały włos, a byłoby się im powiodło. Dużo czasu upłynęło i więcej jeszcze
krwi, zanim ich pokonano. Wreszcie rozproszyli się i w drodze do południowych prowincji bandy
ich plądrowały kraj. Jedna z owych band wtargnęła do Kwei-tszou. Któryś z jej przywódców był
dawnym przyjacielem mego ojca; gościł u nas kilka dni, nie zdradzając się przynależnością do
‘Pdipingów. Wreszcie go znaleziono, zaaresztowano, a wraz z nim mego ojca, mimo, że zapewniał
o swej niewinności i mimo świadectwa przyjaciela. Obu wtrącono do więzienia i zamknięto w
klatkach. Jeden z urzędników odnosił się przychylnie do mego ojca, z powodu doznanych od niego
niegdyś dobrodziejstw. W nocy zakradł się do 146 więzienia, otworzył klatkę i wypuścił ojca.
Ojciec przybył do nas na parę chwil, aby się pożegnać. Od tego czasu wszelki słuch po nim zaginął.
Matuzalem przysłuchiwał się ze skupioną uwagą.
- To dziwne! - rzekł. - W jakim mieście to się zdażyło?
- W Seng-ho.
Jak brzmi pana nazwisko rodowe?
- Pang.
- Pang, w Seng-ho! Czy pozwoli pan wbrew nakazom grzeczności zapytać o pafiskie imię?
- Chętnie! Zawdzięczam panu wolność: jak mógłbym się gniewać!
Moje imię jest Fuk-ku co oznacza Przyczyna Szczęścia. Rodzice moi byli przez długi czas
bezdzietni. Dlatego nadali mi to imię, aby okazać swoje szczęście.
- Co za zbieg okoliczności! Czy matka pana nazywała się Hao-keu, Kochane Usta?
- lzak. Skąd pan wie?
- Miał pan jeszcze jednego brata i dwie siostry. Pierwszy nazywał się Yin-tsian, Dobroć
Niebios, a siostry Mei-pao, Piękna Postać i Sim-ming, Światło Serca?
Chińczyk cofnął się o krok i zawołał:
- Panie, co ja słyszę! Zna pan imiona mego rodzefistwa?
- Jeszcze więcej! Pafiski ojciec nazywał się Ye-Kin-Li!
- Tak, tak! Kto panu to powiedział?
Degenfeld położył mu rękę na ramieniu i odparł:
- Pafiski ojciec.
- Mój... czy to prawda, czy prawda?
-‘Pdk. Jemu właśnie dałem swoje kong-kheou, że za wszelką cenę postaram się
przyprowadzić mu jego rodzinę, lub przynajmniej do-starczyć mu o niej pewnych wiadomości.
- Więc żyje?
- Jest zupełnie zdrów i powodzi mu się dobrze.
- O nieba! Co za wiadomość, co za wiadomość! Prawie nie mogę uwierzyć! Przez osiem lat
na próżno oczekiwałem wiadomości; wre-szcie musiałem go uznać za zmarłego. A tu słyszę naraz,
tak nieocze-kiwanie, że żyje i mieszka w Niemczech! Zdaje mi się, że śnię!
- Ja również jestem zaskoczony, mój przyjacielu. Jestem bardzo szczęśliwy, że pana
znalazłem, gdyż dzięki temu zaoszczędzę sobie długich poszukiwań.
- O, szukać pan będzie, będziemy musieli szukać! Miał pan prze-cież znaleźć także moją
matkę i rodzeństwo?
- Naturalnie! Ale spodziewam się, że pan wie, gdzie mieszkają?
- Nie, właśnie że nie wiem. Od ośmiu lat nie mam od nich wieś-ci.
- Jak to być może?
- Bardzo zwyczajnie. Wie pan, że w Chinach krewni przestępcy, odpowiadają za niego?
-‘1’ak.
- Skoro ojciec zniknął, zaczęto nas prześladować. Uwięziono nas, każde z osobna, abyśmy
się nie mogli porozumiewać. ‘Ihn sam przy-jaciel ojca, który go uwolnił i przede mną otworzył
bramy więzienia; dał mi pieniądze, polecił wyjechać za granicę Kwei-tszou i wymienił
miejscowość, gdzie miałem czekać na resztę rodziny. Niestety, nie przybyli. Przypuszczam więc,
że nie udało mu się ich uwolnić.
- Dlaczego nie uwolnił jednocześnie was wszystkich?
- Nie mógł, ponieważ zbyt daleko byliśmy rozmieszczeni jedno od drugiego.
- Czy nie zasięgał pan później wiadomości o nich?
- Później, owszem, atoli upłynęło zbyt wiele czasu.
- Powinien pan był dowiadywać się wcześniej.
- Nie mogłem. Nie mogłem nikomu się zawierzyć, a sam nie śmiałem wracać do Kwei-
tszou. Kiedy po upływie pięciu lat zmieni-łem się na tyle, że mogłem przypuszczać, iż nie zostanę
rozpoznany, pojechałem do Seng-ho. Przyjaciel mego ojca, niestety już nie żył,
148 a o moich bliskich nikt nie mógł mi nic powiedzieć.
-‘Ib bardzo smutne dla pana i niepomyślne dla mnie. Muszę dot-rzymać słowa, a więc tak
czy inaczej udam się do Seng-ho. Poza tym ojciec pana polecił mi odnaleźć zakopane przez niego
pieniądze.
- Czy wie pan, gdzie je zakopał?
- Wiem.
- To dobrze! Ale czy jeszcze się znajdują na miejscu?
- Mam nadzieję. Chwilowo nie chciałbym o tym mówić. W odpo-wiedniej chwili
pomyślimy o pieniądzach. Czy gotów pan pojechać do Niemiec, do ojca?
- Natychmiast! Tb się samo przez się rozumie, tym bardziej, że na szczęście, jakoś mogę się
porozumieć po niemiecku.
- Pan Stein pana nauczył?
- ‘Pak. Pragnął słyszeć dźwięk swej mowy ojczystej. Chciał mieć przy sobie człowieka, z
którym mógłby się porozumiewać po nie-miecku. Pozyskałem jego względy. Wybrał mnie spośród
całego per-sonelu i zaczął uczyć.
- Czy naprawdę jest bogaty?
- Nawet bardzo. Jest najbogatszym człowiekiem w Ho-tsing-ting.
- I zamierza tam zostać?
- Musi, jeśli nie chce stracić całego majątku. Wprawdzie tęskni do ojczyzny, ale nie znalazł
dotychczas kupca na źródła ropy naftowej. Gdyby się taki trafił, pan Stein wróciłby natychmiast
do Niemiec. Godfryd de Bouillon z dala zauważył ożywioną rozmowę swego pana z Chińczykiem.
Mocno zaciekawiony, podszedł do nich.
- Co to za konferencja? - zapytał. - Czy mogę się przysłuchi-wać?
- ‘1’ak, stary Godfrydzie, - odrzekł Degenfeld. - Wyobraź so-bie, okazało się, że ten młody
człowiek jest najstarszym synem nasze-go przyjaciela Ye-Kin-Li.
- Co? Naszego starego Ye-Kin-Li wraz z jego kong-kheou? Czy to nie poćnyłka? 149
- Nie, tak jest.
- Czy pokazał swój paszport?
- Tb nie jest konieczne. Doskonale się wylegitymował.
- Któżby pomyślał! Pan jesteć małym Ye-Kin-Li! Jak doszło do tego odkrycia?
Z radości mówił tak głośno, że dosłyszał go grubas i czym prędzej się zbliżył.
- Wat knćszt de Godfnjd want zo? Czego ten Godfryd tak krzyczy?
- zapytał.
- Czego krzyczę? I pan się pyta. Obejrzyj pan tego Syna Środka!
Jest to ten sam, którego my szukamy, mianowicie prawdziwy Izaak Abrahama, którego to w
ojczyźnie nazywamy Ye-Kin-Li.
- Deshalve zijn zoon! A więc jego syn!
- Co pan o tym powie?
ć Wat ik zeg? Niech będzie pochwalony! Dzień dobry, mój przyja-cielu! Jestem mijnheer
van Aardappelenborsch. Ja także pragnąłem pana odszukać.
Ścisnął mu z całej siły rękę i okazywał taką radość, jak gdyby spotkała go osobiście wielka
przyjemność. Podobnie jak większość grubasów, miał nader łagodne usposobienie i czułe serce.
Wkrótce przyłączyli się ‘Iimnerstick i Ryszard. Matuzaiem wszakże szybko rozegnał beztroskie
towarzystwo, nakazując nie spuszczać oka z Chińczyków.
Zaczęło świtać; wiatr od lądu uciszał się coraz bardziej, wreszcie zupełnie zamarł. Odżył w
postaci wiatru od morza. Czas był najwyższy zapędzić załogę do roboty, aby doprowadzić okręt z
powrotem do portu.
Zmuszono jeńców do wykonywania przetłumaczonych przez Ma-tuzalema rozkazów
kapitana. Po czym znów wzięto ich w łyka. Słu-chali jedynie pod presją wycelowanych luf.
Wkrótce rozjaśniło się tak, że można było wzrokiem ogarnąć horyzont. Wówcżas
zauważono w oddali okręt, parowiec, który I50 wyrzucał z siebie potężne kłęby dymu. Degenfeld
podszedł do kapita-na, stojącego przy sterze i zapytał:
- Cóż to może być za statek, master?
- Mogłoby panu odpowiedzieć każde dwuletnie dziecko. Tb okręt wojenny.
- Solidnie zbudowany, jak się zdaje.
- Solidnie? ‘Ib krążownik cały ze stali. Nie chciałbym z nim wejść w konflikt. Ale
przybywa na czas. Upłynęłyby godziny, zanim zdołali-byśmy wrócić do portu. A kto wie, co się
może zdarzyć w ciągu takiego czasu. Lepiej będzie udać się pod jego opiekę.
- Podzielam pańskie zdanie. Pozbędziemy się kłopotów.
- Gdybym tu znalazł sygnały, dałbym znać, aby się pośpieszył.
Zresztą, zdaje się, że i tak zwrócono na nas uwagę. Ujrzawszy nas, zmienił nieco kurs.
Widzi pan, dodaje pary. Tb znak, że nam niedo-wierza. Myśli, że zechcemy umknąć i pragnie nas
ubiec. Za dziesięć minut będziemy go mieli przy sobie.
- Pod jaką flagą żegluje?
- Tymczasem jeszcze nie wywiesił, ale zaraz nam pokaże wraz z porannym powitaniem.
Uważaj pan!
Pancernik zbliżał się z wielką szybkością. Nie upłynęło pięć minut, gdy z pokładu wykwitł
pióropusz dymu i rozległ się wystrzał.
- Niestety, nie możemy odpowiedzieć, - rzekł lćrnerstick- nie mamy na górze działa;
wszystkie tkwią w skrzyniach. Ale pokażę im, żeśmy zrozumieli. Bierz pan ster i trzymaj go
dokładnie tak samo, jak ja. Aha, angielski!
Istotnie na okręcie powiewała teraz błękitna flaga Wielkiej Bry-tanii. Kapitan pośpieszył ku
tylnemy masztowi, opuścił czerwono-żół-tą chińską flagę handlową, związał ją i wciągnął z
powrotem na górę. Następnie nożem przeciął brasy żagli. Ciężkie maty uderzały o maszty, aż
grzmiało. Wróciwszy do steru, kapitan rzekł:
- Ciężka i ryzykowna to rzecz! Ale możliwa przy obe-cnym wietrze. Nie chciałem
odwiązywać majtków. Spójrz pan na
151 nich! Strach bije im ż oczu. Wiedzą, ze nadszedł ich sądny dzień. Parowiec zbliżył się,
wyminął dżonkę i zatrzymał się. Cała załoga znajdowała się na pokładzie. Dowódca stał na
pomoś-cie bojowym i badawczo przyglądał się dżonce. Oficer z pokładu zawołał po chińsku:
-Dszuen, ahoi!Nan-tao Szui-heu?
- Mój Boże! - zawołał ‘Iimnerstick. - I to ma być po chińsku?
Niech się każe zamarynować! Nie ma ani jednej końcówki!
- Naturalnie, że to po chińsku, - odpowiedział Degenfeld. - Znaczy to: Okręt, ahoi! Czy to
naprawdę „Królowa W6d”?
Zwracając się do krążownika, zawołał po angielsku:
- Dżonka piracka Szui-heu, zdobyta przez nas, pięciu ćuropej-czyków. Sześćdziesięciu ludzi
zamknęliśmy pod pokładem. Prosimy o szybką pomoc!
Oficer zwrócił się do dowódcy, zamienił z nim kilka słów i zapy-tał:
- Kim jesteście?
- Tićzej niemieccy studenci, holenderski plantator i Frick ‘Iizr-nerstick, kapitan marynarki
amerykańskiej.
-‘Ilirnerstick, Tiirnerstick! All devils! Gdzie jest ten stary wielo-ryb? -- wtrącił szybko
dowódca.
- ‘lh jestem, tu! - odpowiedział kapitan, jedną ręką trzymając ster, a drugą sięgając po
lunetę. - Ach, kogo ja widzę? Kapitan Beadle w całej swej okazałości!
-‘Iiirnerstick, to pan istotnie! Ale po jakiego diabła wlazł pan w ten pogański strój?
- Aby być w zgodzie z moją obecną rangą. Jestem Thr-ning sti-king kuo-agan ta fu-tsiang.
- Niech licho pana zrozumie! Znowu jakieś dziwactwo w pańskim stylu! Skoro tylko
spostrzegłem dżonkę, od razu coś mnie tknęło. Nie dowierzałem jej. Nie ufałem także słowom
pańskiego towarzysza. Ale, ujrzawszy pana przy sterze, wierzę. Musimy do was zajrzeć!
- Ależ, proszę! Przyślij pan zmianę załogi!
- Co? Połowę załogi?
- Mamy na dole przeszło sześćdziesięciu piratów.
- Dobrze! Jestem ciekaw, jak to się odbyło. Na pewno znowu ja-kiś figiel ‘Iizrnersticka!
Oficer zawołał:
-Rise out, w imię Boga!
Opuszczono łódź. ćiZrnerstick polecił Matuzalemowi rzucić trap. Kapitan Beadle
przekazałjednemu z oficerów komendę okrętu, a sam udał się na „Królowę Wód”.
‘Iićrnerstick, nie odstępując od steru, wykrzykiwał z radości. Znali się od dawna; nieraz się
spotkali na morzu. Uścisnęli się serdecznie. Dowódca parsknął śmiechem, skoro obejrzał
dokładnie strój ‘Tizrner-sticka. Ale ten zachował powagę i rzekł:
- Co tu jest śmiesznego, sir? Jestem teraz chińskim generałem majorem, a jak potrafię
piastować tę godność, najlepszy ma pan dowód, że wydaję w pana ręce przeszło pół setki piratów
wraz z ich dżonką.
- Wiem! Znam pana! Ale tylko w piątkę, naprawdę tylko w piątkę? Powiedz, jak to się
stało?
- Jest tu z nami także jeden Chińczyk. Wszystko panu opowiem.
Właściwie zasługa to nie tyle moja, ile naszego błękitno-purpurowego Matuzalema.
- Błękitno-purpurowego Matuzalema? Hm! - rzekł Beadle
,
oglądając Degenfelda. Znać było po nim, że śmieszy go nie tylko wygląd ‘Iiirnersticka,
chociaż panował nad sobą. Turnerstick, pokrótce opowiedział mu przebieg wydarzeń. Dowód-ca
okrętu wnet spoważniał.
- Na Boga! - rzekł. - To naprawdę czyn, zasługujący na naj-wyższą pochwalę! Przybyć do
Chin w korporanckich strojach to, hm! Ale działaliście tak, że muszę wam wszystkim uścisnąć
dłoń!
Wyraziwszy swoje uznanie, dodał:
-‘Pd dżonka wydawała mi się znajoma. Dlatego kazałem właśnie zapytać, czy to naprawdę
„Królowa W6d”?
- Naturalnie, że to ona.
-‘Pak? Założyłbym się, że to raczej moja stara znajoma, która mi, niestety, już kilka razy
umknęła sprzed nosa. Prawdziwy marynarz poznaje raz ujrzany okręt, nawet pod zmienioną nazwą.
Jestem prze-świadczony, że to podejrzanyHai-Lung, „Smok Morski”. Zobaczymy. Jego ludzie
stali uzbrojeni w szeregu. Skinął na ‘Ilxrnersticka, po czym udał się wraz z nim na pokład
dziobowy i przechylił się głęboko przez reling.
-‘1’dk sobie od razu pomyślałem! Fałszywy patron! ‘Ićzeba go tyl-ko odwrócić, aby
zobaczyć malowanego smoka, a pod nim napis Hai-lung. Deska jest przymocowana śrubami,
gdybyśmy mieli klucz, to...
- Na dole w kajucie stoi skrzynia z narzędziami - wtrącił Ma-tuzalem. - Między innymi leżą
tam oba wiertła, którymi zbóje wy-drążyli dziury w drzwiach naszej kajuty.
Ryszard poszedł do skrzyni. Istotnie znalazł się w niej także klucz do śruby. Kapitan polecił
dwu marynarzom odwrócić wizerunek. I wówczas ujrzano potwornego smoka z rozwartą ognistą
paszczą, a pod nim napis: Hai-lung.
- Tb wystarczy - rzekł Beadle. - Właściwie nie potrzebujemy innych dowodów. Hai-lung
jest tak „zasłużony”, że z jego załogą porachunek będzie krótki. Ale jakże ją dostać w ręce? Co pan
myśli o tym, kapitanie?
- Hm! - mruknął ‘Iiirnerstick. - Ciężki orzech!
- Stanowczo. Nie chciałbym narażać swoich chłopców na śmierć.
Łajdaki mają chyba dosyć broni, aby nas odpowiednio przywitać. A prochownia jest
również na dole. A jeżeli zechcą raczej wysadzić dżonkę w powietrze, niż się poddać?
- Nie mają tyle odwagi.
- Tak pan sądżi? W każdym razie uważam, że należy raczej uciec
154 się do podstępu. Ale jakiego? M6j porucznik wprawdzie skierował armaty na dżonkę;
możemy paroma salwami oczyścić pokład; atoli łotry są na dole, a nie na pokładzie.
- Znam środek odpowiedni - wtrącił Matuzalem. - Pobijemy ich własną bronią. Mam na
myśli osławione hi-thu-tszang.
- Cóż to takiego?
- Cuchnące garnki.
- Tb byłby niezły środek! Ale gdzie ich szukać?
- W przedniej ładowni - odpowiedział Degenfeld.
- Prowadź nas pan!
Skinął na kilku swoich marynarzy. ‘Iizrnerstick i bursz poszli za nimi. Mijnheer chciał się
przyłączyć, ale, niestety, okazało się, że wejście jest dlafi zbyt wąskie. Musiał więc zostać na górze.
Dotarli do niewielkiej, zupełnie pustej komórki.1ć prawdopodob-nie był skład zrabowanych
rzeczy. Jeszcze węższe schody wiodły stąd do pomieszczenia na balast. ‘Idm było całkowicie
ciemno. Beadle zapalił woskową zapałkę. Przy nikłym jej świetle zauwaożno kilka rzędów
zamkniętych garnków, zagrzebanych w piasku, stanowiącym balast okrętu.
- Otóż i one! - odezwał się Turnerstick. - Weźmiemy kilka na górę!
Zapałka zgasła. Zapadła ciemność. Wszakże wiedziano już, gdzie stoją garnki i odszukano
je po omacku. Podczas tej chwili ciszy naraz usłyszano głośniejsze westchnienie.
- Czy jest tu ktoś? - zapytał Beadle.
-Ngai ya - rozległo się z boku.
-‘Ib było po chińsku powiedziane. Cóż to oznacza?
- Oznacza, biada mi - objaśnił Matuzalem. - Czyżby tu się znajdował jeden z piratów, może
osadzony za jakieś przekroczenie?
-Kieu szin! -rozległo się po raz drugi.
- Coż to znaczy?
- Na pomoc! - odparł błękitno-purpurowy.
- A może fo jakiś uczciwy człowiek, który się dostał w niewolę piratów? Zbadajmy! -
oświadczył dowódca okrętu. Polecił swoim ludziom zanieść na górę pewną ilość garnków i zno-
wu zapalił zapałkę. Zwróciwszy się w stronę, skąd dobiegały jęki, zobaczył niską skrzynię z desek.
Beadle zastukał i krzyknął:
- Czy jest tam ktoś?
- Hu-tsi!
- Szui-tszung-kian? Któż tam jest? - zapytał Matuzalem.
- Ngo-men-ri. Jest nas dwóch - rozległo się w odpowiedzi.
- Szui ni-men? Kim jesteście?
- Ngo tong-tszi, t’a ho po-so. Jestem tong-tszi, a ten drugi to ho po-so.
Degenfeld musiał kapitanowi tłumaczyć odpowiedzi.
- Do pioruna! - krzyknął Beadle. - Czy to może być? Ho po-so zowią się obaj urzędnicy,
którzy mają nadzór nad wszystkimi statkami w Kantonie. Czyżby jeden z nich dostał się w ręce
piratów? Kim jest drugi, nie wiem. Tong-tszi, nie słyszałem. Może pan wie?
-‘Pdk. Tong-tszi i tong pan to są bardzo wysocy urzędnicy, sprawują najrozmaitsze funkcje.
Prawo nakazuje im zbierać podatki w pienią-dzach i w naturze, mieć nadzór nad wojskiem,
kierować policją, kontrolować stacje pocztowe, mieć pieczę nad ulepszaniem ras kofi-skich,
wglądać w sprawy administracyjne pafistwa, utrzymywać w porządku kanały i groble i wreszie
nade wszystko, mieć baczenie nad cudzoziemcami.
- O nieszczęsny! 1’dki biedny diabeł musi się rozrywać na wszys-tkie strony!
-‘Pdk, urząd tong-tszi jest piacochłonny i odpowiedzialny. Gdzie jest zamek tej skrzyni?
Nie widać go było, ponieważ zapałka znowu zgasła.
- Zostawmy to chwilowo! - rzekł Beadle. - Mamy coś ważniej-szego do roboty. Obaj
Chińczycy mogą posiedziećjeszcze przez chwi-lę, mimo, że są tak ważnymi personami. Musimy
najpierw opanować 156 załogę.
Tymczasem przeniesiono na pokład dziesięć, czy dwanaście gar-nków. ‘Pd ilość była
dostateczna. Wszyscy trzej wrócili na górę. Odsu-nięto z luku ciężkie kosze. Nic się na dole nie
poruszało. ‘lićudno było po prostu wierzyć, że się tam znajduje tylu ludzi. Odbito pokrywę. Kto
sądził, że piraci skoczą na równe nogi, ten się grubo mylił. Nie dali znaku życia. Naturalnie, na
górze wystrzegano się zbliżenia do otwartego luku. Można było odwagę przypłacić życiem.
Przyniesiono cuchnące garnki. Kształt ich i wąskie otwory przy-pominały ciasne, cienkie
termofory. Oczywiście były hermetycznie zamknięte.
Jeden z majtków, nie zbliżając się do luku, rzucił pierwszy garnek. Jego towarzysze
trzymali w pogotowiu broń. SłychaĆ było, jak garnek rozbił się na kawałki.
Za pierwszym garnkiem poleciał drugi, trzeci. Działanie było tak silne, że dawało się
odczuć na górze.
- Szybko, - rozkazał kapitan Beadle - bo sami tu nie wytrzy-mamy.
Wrzucono resztę garnków, następnie znowu przybito pokrywę. Z dołu rozległy się krzyki,
straszliwy zgiełk i lamenty. Dobijano się do pokrywy, aby się wydostać na górę, ale już spoczęly
na niej ciężkie kosze. Następnie usłyszano brzęk rozbitych szyb. Piraci łaknęli świe-żego
powietrza.
Zastosowany środek okazał się nader skuteczny. Podziałał nie tylko na pacjentów, ale także
na lekarzy. Okropny zaduch, którego nie można wprost opisać, przedostał się przez rozbite okna na
pokład. Kapitan Beadle i’Iimnerstick wycofali się na mostek. Marynarze także chętnie by drapnęli,
musieli jednak zostać na posterunku.
- No, ten, kto wynalazł te garnki i wypróbował je, musiał po-siadać wspaniały nos! -
zawołał Godfryd de Bouillon. - Co pan o tym sądzi, mijnheer?
- Wnk ik zeg? Foei! Niech go piorun! To cuchnie jak sto tysięcy 157 niemytych
hipopotamów!
Rzekłszy to, pomknął ku najdalszemu zakątkowi dżonki. Tylko Chińczyk mógł wpaść na
taki piekielny pomysł. Rozbójnicy innych narodowości walczą stalą i ogniem; chiński korsarz
pokonuje swoich wrogów zaduchem!
Upłynęło sporo czasu, zanim kapitan Beadle odważył się zejść na środkowy pokład.
- Cóż teraz? - zapytał. - Chciałbym wiedzieć, jak oni się tam czują! Spróbujemy otworzyć
luk.
Kilku ludzi rzuciło się, aby wykonywać rozkaz. Ledwo otworzono luk, kapitan szybko
zrejterował. Odór był tak nieznośny, jak gdyby z dołu ziały gazy piekielne. Upłynęło dziesięć
minut, zanim można było się zbliżyć.
‘Ićraz należało sprawdzić skutek ataku. Beadle chciał wywołać ma-rynarzy na ochotnika.
Atoli Godfryd odezwał się:
- Nie, sir, to nie jest konieczne. Mam też swój honor i nie pozwolę się wyprzedzić.
Przywiążę się do powrozu i zabiorę ze sobą obój. Skoro zadmę, wciągnijcie mnie z powrotem na
światło dzienne. Kto strawił opium, ten poradzi sobie z amoniakiem. Mijnheer, trzymaj pan mocno
powróz.
Przepasał się odpowiednio, chusteczką zatkał nos i wraz z obojem znikł w głębi. Był to
zaiste czyn bohaterski.
Mijneer trzymał koniec liny i przysłuchiwał się uważnie. Naraz, istotnie, usłyszeli niedające
się opisać trele oboju.
- Ciągnij pan, mijnheer, ciągnij pan! - krzyknął’Iimnerstick. - Upadł. Zemdlał! Grubas
ciągnął z całej mocy.
-Het is zoo zwaar! On jest taki ciężki -jęczał.
- Pomogę panu. Ale ciągnij pan, bo się biedak zadusi.
Obaj natężyli siły. ‘Iiwarze nabiegły krwią. Nie potrafili podnieść nieszczęsnego śmiałka
nawet o cal wyżej, gdy naraz w otworze luku ukazał się najpierw obój, a następnie sam Godfryd.
Nie miał już na sobie liny i zapytał tonem najwyższego zdumienia:
- Ależ, mijnheer, czego się pan tak strasznie wytęża? Co pan ciągnie?
Grubas, zdumiony, wypuścił linę, zdjął z głowy czapeczkę, wytarł pot, po czym dopiero
odpowiedział:
- Myślałem, że to pana ciągnę!
- Nie, nie mnie. Przywiązałem koniec sznura do belki.
- Hipopotam! - rzucił Holender i oddalił się gniewnie.
- Ty łbie kapuściany, ja również ciągnąłem! - zawołał Timner-stick. - Wypraszam sobie
takie figle!
- Figle? Jak to?
- Powiedział pan, abyśmy ciągneli, skoro pan zadmie?
-‘ićk, owszem, tak powiedziałem. Ale czy ja zadąłem?
-‘Pdk i to jak!
- Bynajmniej, wygrywałem trele. ‘Itć zgoła co innego! Chciałem w ten sposób okazać
radość zwycięstwa, radość mojej duszy. Niech pan to sobie uświadomi. Dąć może każdy! Ale,
proszę, niech pan spróbuje wygrywać trele!
- Jesteś niepoprawnym hultjem! Cóż pan widział?
- Całą muzykę janczarską. Leżą pokotem i nie domyślają się na-wet, gdzie się podziała ich
przytomność. Zahipnotyzowały ich garnki.
- Istotnie?
-Jeśli pan nie chce wierzyć, to proszę niech się pan pofatyguje na dół. Będzie pan mógł
odwiązać sznur od belki.
Wiadomość była tak pomyślna, że wybaczono mu figiel. Kapitan Beadle posłał na dół
marynarzy. Okazało się, że Gotfryd miał słusz-ność. Chińczycy leżel nieprzytomni i na wpół
uduszeni. Powietrze w komorze było wciąż jeszcze bardzo ostre i drażniące. Rozejrzano się
badawczo dookoła. Tii właśnie stały skrzynie z działami. Na ścianach wisiała broń rozmaitego
rodzaju. Na ziemi leżały sienniki, w głębi za zamkniętymi drzwiami, znajdowała się prochownia;
tak przynajmniej twierdził Liang-ssi.
Jeszcze większy luk prowadził niżej do środkowego przedziału ko-mory balastowej. ‘Pdm
właśnie postanowiono umieścić jeficów, za-brawszy im uprzednio broń i opróżniwszy kieszenie.
lćzeba było uwinąć się bardzo szybko, aby nie zdążyli ocknąć się z omdlenia. Zapalono latarnie.
Opuszczono jednego po drugim wszy-stkich piratów na dół, gdzie marynarze kładli ich na piasku.
Następnie zamknięto luk. Nie zatkano jednak małych otworów w pokładzie. Dziesięciu
Chińczyków, przywiązanych na pokładzie do masztów, zostawiono na miejscu. Mieli nadal
obsługiwać żagle, póki Szui-heu, a raczej Hai-lung nie zawinie do portu.
- Czy nie chcielibyście nas holować? - zapytał ‘IVrnerstick ka-pitana krążownika.
- Po co ? Holowanie wymaga trudu i czasu. Jeśli pan obejmie ko-mendę nad dżonką, będę
pewien pomyślnej żeglugi. Ludzi do pracy przy żaglach ma pan dosyć, a zresztą, zostawię na
wszelki wypadek kilku swoich. Popłynę naprzód i zamelduję o waszym przybyciu.
- Pięknie! Powitają nas odpowiednio, co?
- Pewnie! Hai-lung zostanie przywitany z całą pompą. Wszyscy uczciwi ludzie ucieszą się,
że został wreszcie schwytany. Cóż dopiero, skoro się okaże, że czynu tego dokonało pięciu ludzi!
Nie jestem pewny, czy wywiniecie się od nagrody.
- Ba! Pięciu ludzi! Wyście nam pośpieszyli z pomocą!
- Nie było to nic innego, jak tylko wyciągnięcie ręki, które abso-lutnie nie pomniejsza
waszych zasług. Nagroda w całości wam się należy.
- Nie potrzebuję jej.
- Pańscy przyjacile postąpią roztropniej.
- Ja również rezygnuję - oświadczył Matuzalem.
- I ja - odezwał się mijnheer.
- Ja też - przyłączył się Ryszard.
- Ale ja nie - rzekł Goodfryd de Bouillon. - Każdej zasłudze należy się nagroda. Kto wziął
w niewolę tę dżonkę? Ja, gdyż ja
160 przywiązałem sznur do belki. Dlatego chcę mieć swoją część nagrody, ponieważ jako
pucybut, jako fajko i obojonosiciel nie spoczywam na różach i nie opływam w dostatki. Pragnę
także pomyśleć o swojej przyszłości.
- Bardzo pięknie - roześmiał się Matuzalem. - Ustępuję ci swoją część.
- I ja też - oświadczył grubas, zbyt dobroduszny, aby długo. pamiętać urazę.
- Niech bierze całe pieniądze! - zawołał Tiirnerstick. - Szczur lądowy, fagocista i nagroda za
zwycięstwo morskie! Nic podobnego się chyba jeszcze nie zdarzyło, odkąd spuszczono na wodę
pierwszą łódkę.
- Oho! Ja też nie żyłem, zanim przyszedłem na świat, a zatem jestem unikatem! Jeśli mi
dżonka da dosyć pieniędzy, kupię fajkę wodną i poszukam sobie Godfryda numer drugi. Wówczas
wraz z Ma-tuzalemem będę sobie kurzył na przodzie, a za mną Bouillon Drugi będzie nosił oba
cybuchy.
-Jeszcze wiele wody upłynie -przerwał kapitan Beadle. - Wiatr się wzmaga, kapitanie
‘Iizrnerstick. Przeciął pan brasy, to było ryzy-kowne. Zwiąż je czym prędzej. Ciężkie żagle nie
powinny tak wisieć. Jeśli nadleci wicher, jesteście wraz z całą dżonką zgubieni.
- Bądź spokojny, sir! ‘Iizrnerstick wie, co ma czynić.
- Nie wątpię. A zatem pożegnam was. Gdy się znowu zobaczymy, opowie mi pan o swoim
awansie na generała. Poza tym, winszuję wam serdecznie, moi panowie. To była sztuczka, o której
długo będzie się wspominać i to nie tylko na tych wodach. Nie zapomnijcie zajrzeć do obu jeńców
w skrzyni! Tymczasem do zobaczenia!
Uścisnął wszystkim ręce i opuścił dżonkę, pozostawiwszy na niej kadeta wraz z
dwudziestoma marynarzami.
‘Iimnerstick kazał rozwiązać dziesięciu jeficów, aby mogli napra-wić uszkodzone brasy.
Śledzili przebieg wypadków i zdawali sobie sprawę z bezskuteczności wszelkiego oporu.
Żagle zostały niebawem naprawione. Kapitan zostawił młodego kadeta przy sterze. Dżonka
ruszyła w powrotną drogę. ćrnerstick zszedł na środkowy pokład, posłał kilku marynarzy do
strzeżenia luku i poprosił swoich przyjaciół, aby udali się wraz z nim do obu Chińczyków,
uwięzionych w skrzyni. Zapalono latarnie. Ka-pitan, Matuzalem, Godfryd, Ryszard i Liang-ssi
ruszyli na dół. De-genfeld zapytał Liang-ssi, czy zna więźniów.
- Nie - odparł Chińczyk. - Nie przypuszczałem nawet, że tu znajdują się jacyś ludzie.
Zresztą, zabroniono majtkom zachodzić tutaj.
Latarnie jasno oświetlały komorę. Była niska, z przodu bardzo wąska, zasypana wysoką
warstwą piasku morskiego. Na lewo od schodów stały cuchnące garnki w liczbie mniej więcej
sześćdzie-sięciu. Widać było, że niedawno przykryto je piaskiem, zapewne przed okiem
urzędników portowych. Na prawo przepierzenie oddzielało tę komorę od środkowej. Tam właśnie
stała tajemnicza skrzynia, skleco-na z twardego drewna i zaopatrzona w małe otworki dla obiegu
powietrza. Bok kwadratowej pokrywy wynosił półtora metra, wyso-kość skrzyni była jeszcze
skromniejsza. Pokrywa stanowiła zarazem drzwi, zamknięte na nader mocny rygiel. Dwie osoby
musiały się okropnie czuć w tak ciasnym pomieszczeniu.
-‘Ićraz ja sam z nimi pomówię - oświadczył’Iimnerstick. -Jeśli ho-tszang skazał tych
drabów na taką karę, muszą to być ogromnie niebezpieczne opryszki. Powinien z nimi mówić
człowiek kuty na cztery nogi i doskonale władający ich językiem,
-‘Ib nie są piraci - odezwał się Matuzalem. - Powiedzieli nam przecież, kim są.
-‘Pak, powiedzieli, ale nie jestem tak głupi, aby wierzyć. A zatem skorzystajmy ze
znajomości chińskiego! - zastukał w skrzynię i zapytał: - hallong, halling, hallang! Ktong tamg w
skrzyning? Dwa westchnienia rozległy się w odpowiedzi.
- Nong, czyng nieng możecieng odpowiedzing? Ktong siedzing 162 w skrzyning?
- Ngot kieu szin tsa! - brzmiała teraz błagalna odpowiedź.
- Co oni mówią? Cóż to znaczy?
- Pomóżcie nam! - przetłumaczył Matuzalem.
Łagodnym gestem odsunął kapitana, otworzył rygiel i podniósł po-krywę. Z początku
ujrzano tylko dwie wygolone głowy. Ciemne za-rosty pośrodku głów wskazywały, że w tych
miejscach zaczynały się warkocze, obecnie odcięte. Jest to dla Chińczyka hańba nie mniejsza, niż
dla Indianina oskalpowanie.
Obaj więźniowie spoj rzeli w górę. Pod grubą warstwą brudu trudno było poznać rysy.
Chcieli się podnieść, ale upadli z powrotem. Stracili władzę w kończynach. Degenfeld pomógł im
się wydobyć i usadowił ich na piasku. Nie mieli na sobie żadnej odzieży. Jeden wyglądał nieco
czyściej, ale obaj cuchnęli przerażająco.
- Mok put, ni-men put kian?
- Nie jesteście chyba piratami? - zapytał ze współczuciem Ma-tuzalem.
- Yu, yu! Nie, nie! - odpowiedzieli natychmiast. - Tsa-men put tsze fam fusuk-tsi! Nie
należymy do tych zbirów!
- Ni-teng kuan- fu ? Jesteście mandarynami?
- Tsze, tsze, ta kuan fu. ‘Pdk, tak, wysokimi mandarynami. Ngo ho po-so, tsze tong-tszi tsai
tong-tszi z Kantonu.
-Ngo ko ni-tszai yećz. Sprawdzę wiarygodność waszych zeznań.
- Tsa-men ko tsaen. Potrafimy jej dowieść.
Degenfeld zaczął wypytywać o szczegóły.
Rzecz miała się tak: tong-tszi udał się na dżonce do małego miaste-czka nad Hong-hai-Bai,
do Kam-hia-tszin; tu napadli go piraci i pokonali załogę za pomocą cuchnących garnków. Tong-
rszi wraz z innymi stracił przytomność. Kiedy się ocknął, znajdował się w tej skrzyni. Jak długo
tkwił w niej, tego nie potrafił określić. Było tu zupełnie ciemno i jedynie odgłos rakiety, którą się
odpala na każdym statku o zmroku, pozwalał mu orientować się w czasie. Według tych 163
obliczeń siedział w skrzyni przeszło tydzień.
Według pojęć europejskich, był inspektorem sił lądowych oraz ma-rynarki prowincji
Kuang-tung. Z tego względu piraci pałali doń szeze-gólną nienawiścią.
Proponował im znaczny okup; ho-tszang wszakże zapowiedział mu, że nigdy już nie ujrzy
światła słonecznego i że umrze powolną śmiercią w tej oto skrzyni. Raz na dzień podawano mu łyk
wody i parę na pół zgniłych owoców. Dla zupełnego pognębienia, pozbawiono go warkocza.
Ho ćo-so natomiast dopiero przed dwoma dniami wpadł w ręce
korsarzy. Wydawał się nader sumiennym urzędnikiem; opowiedział,
,
że sam jeden i to na domiar wieczorem, wszedł na „Królową Wód” aby zażądać okazania
dokumentów i dokonać innych formalności. Mandaryni zazwyczaj nie postąpią kroku bez
odpowiedniego orsza-ku. Tym razem jednak nikt nie wiedział, dokąd się udał. W rozmowie z
piratami nieostrożnie o tym wspomniał i na skutek tego został uwięziony.
Powinnością ho po-so było ściganie wszelkich nieprawości w mary-narce. Rzecz naturalna,
że piraci pałali doń nienawificią. Bez skrupu-łów uwięzili urzędnika, pozbawili go odzieży i
warkocza, wsadzili do skrzyni, gdzie już siedział tong-tszi. Miał podzielić los nieszczęsnego
towarzysza niedoli.
Ho po-so mógł jeszcze jakoś się poruszać. Potrafił o własnych siłach wyjść na pokład.
Natomiast towarzysza jego trzeba było zanieść. Następnie ubrano ich. Własna ich odzież została
zniszczona; musieli się zadowolić tą, jaka się znalazła w kajutach. Usiedli na pokładzie i z
rozkoszą wdychali świeże powietrze. Po-szukano w kuchni i w spiżarni pożywienia dla
zgłodniałych manda-rynów. Mijnheer odezwał się przy tej okazji:
-Ik il voorze kochen en braden; een vuurbaard is dnn; ook een ketel hout en ae vuurschop.
Chcę dla nich coś ugotować i upiec; jest tu kuchnia, kocioł, drewno i ruszt.
- Co pan sobie myśli! - roześmiał się Godfryd. - Pan i goto-wać! Chciałbym zobaczyć
pudding z pańskiego rusztu! Nie, gotowa-nie należy do mnie.
Mijnheer upierał się i przytaczał najrozmaisze argumenty, które wszakże rozbijały się o
twarde postanowiene Godfryda. Tymczasem Matuzalem i ‘Iiirnerstick zajęli się obu mandarynami.
Chińczykom nie starczyło słów dla wyrażenia wdzięczności. Niestety, radość ich była zakłócona
brakiem odpowiadających ich godnościom ubiorów, a nade wszystko brakiem warkoczy. Po
długich rozmowach zgodzili się wreszcie, aby Matuzalem kupił dla nich w Hongkongu
odpowiednie ubiory i warkocze, oczywiście odpowiednio długie i grube. Pieniądze miał odebrać w
Kantonie, dokąd został zaproszony wraz z towarzyszami przez wdzięcznych mandarynów. Bursz z
radością przyjął zaproszenie, nadarzające się w porę. Nie mógł wyjawić mandarynom celu swej
podróży; na pytanie odpo-wiedział, że przybył ze swej dalekiej ojczyzny, aby odwiedzić w stolicy
Hu-nan zamieszkałego tam sławnego uczonego. Właściwie wysłała go Akademia Nauk Niemiec w
celu wyrażenia hołdu zachodnich krajów temu wielkiemu znawcy ksiąg klasycznych.
Schlebiało to dumie narodowej Chińczyków. Ho po-so odezwał się:
- Bardzo mnie to cieszy. Wnoszę z tego, że Niemcy są wykształ-conym narodem, godnym
naszych nauk. Ułatwię panu podróż, o ile to tylko będzie w mojej mocy.
- Mnie także podoba się bardzo pańska misja - dodał rong-tszi.
- Widzę, źe pańscy ziomkowie są nader rozsądnymi ludźmi, skoro uznają wyższość naszej
literatury; taka skromność jest pierwszym i najważniejszym etapem w rozwoju nauk. Holendrzy,
Anglicy i Fran-cuzi, chociaż tak dawno nawiązaliśmy z nimi stosunki, nie uznali jeszcze naszej
wyższości. Dlatego nie nauczą się niczego i zginą marnie. Wprawdzie obowiązkiem moim jest
ścisłe przestrzeganie tego, aby cudzoziemcy tylko z konieczności przebywali w naszych
I65 prowincjach i aby swymi dziwnymi strojami i niezwykłymi manierami nie dawali
gorszącego przykładu naszemu ludowi, atoli w stosunku do was dopuszczę się wyjątku, ponieważ
wnoszę z waszej skromności, że nie zamierzacie naszych lojalnych poddanych nawracać na inne
zwyczaje. Nie wystąpię także przeciwko waszym ubiorom, aczkol-wiek są ubiorami kraju, który
jeszcze nie został uszczęśliwiony hie-rarchią strojów, ustanowioną przez władcę Królestwa Środka;
przy moim pisemnym zezwoleniu będziecie mogli nosić waszą odzież bez przeszkód. Dam wam
także glejt. Wystarczy go pokazać, aby doznać najwyższych udogodnień. Nie będziecie musieli
zatrzymywać się w gospodach. Będziecie gośćmi miast i bez zapłaty dostaniecie palanki-ny i konie
bez ograniczeń. Urzędnicy będą obowiązani dawać posłuch wszystkim waszym życzeniom, o ile
one nie stoją w sprzeczności z prawami kraju. Poza tym będą musieli wam zapewnić absolutne
bezpieczeństwo.
Nie trzeba podkreślać jak bardzo propozycje te były na rękę Ma-tuzalemowi. Mandaryn był
teraz bledszy, niż poprzednio, gdyż wy-czerpała go długa mowa. Mimo to, po krótkiej przerwie
dodał:
- Ale mam do pana także prośbę: nie opowiadaj nikomu, żeś nas tutaj znalazł! Nikt nie
powinien wiedzieć, żeśmy byli w niewoli i że doznaliśmy takiej hańby. Gdyby się o tym
dowiedziały wyższe władze, na pewno pozbawiłyby nas urzędów. Czy może mi pan przyrzec, że
również towarzysze pana przemilczą całą tę sprawę?
- Z całego serca! Oto moja ręka.
-Dziękuję panu! Pozostałe sprawy omówimy później.’Ićraz czuję się zmęczony. Muszę
wypocząć i wyspać się, przedtem jednak coś przekąszę. Kiedy statek przybije do I-longkongu, ja i
ho po-so schro-nimy się w kajucie, aby nikt nas nie zobaczył. Dopiero wieczorem, w ubiorach, o
które się pan postara, a które ci dokładnie opiszemy, opuścimy dżonkę. Nade wszystko musi pan
zważać na oznaczenia na kapeluszach; ja piastuję stopień radcy stanu i noszę niebieski kamień; ho
po-so zaś stopień asesora najwyższego kolegium, musi zatem nosić 166 jasnobłękitny kamień.
- Czy dostanę je w Hong-Kongu?
-‘Pdk, aczkolwiek nieprawdziwe; ale te nam chwilowo wystarczą.
Dalej, rozumie się samo przez się, że nie chcielibyśmy mieć do czynienia z władzami
angielskimi, którym zostaną wydani piraci. Urzędnicy nie powinni nawet wiedzieć, żeśmy tu byli.
Wszakże, po-nieważ winni są obywatelami chińskimi, zostaną wydani w nasze ręce, a wówczas ja
już się postaram, aby nie umknęli sprawiedliwej kary, to jest śmierci.
Tymczasem Godfryd podał ryż i mięso. Obaj mandaryni zjedli, a następnie wycofali się do
kajuty, w której poprzednio spali nasi podróżnicy.
Korzystając z przypływu i sprzyjającego wiatru dżonka szybko mknęła w kierunku
Hongkongu.
Z boków wyłoniły się skały, w których Turnerstick poznał przylą-dek Aquila, dżonka
wyminęła drobne, rozsiane po morzu wysepki; jeszcze przed południem przez Bai Si-wan dotarła
do redy Hon-gkongu i skierowała się ku portowi Wiktorii.
Cały port był zapełniony wielotysięcznym tłumem. I nie tylko na placu, ale także na
statkach stali ludzie głowa przy głowie. Łódź policyjna pośpieszyła na przeciw dżonce.
Wśród uzbrojonych urzędników znajdował się również kapitan Beadle. Nie czekając, aż się
dżonka zatrzyma, przeprawili się na jej pokład. Kapitan Beadle podszedł do Turnersticka i zawołał:
- Zameldowałem o wypadku. Cała ludność wyległa na brzeg.
Wszyscy są zachwyceni i cieszą się, że nareszcie zasłużona kara spot-ka przeklętą Hai-lung.
Macie już wyznaczone miejsce do lądowania. Uważajcie!
Najbliższy okręt, a za nim wszystkie inne, powitały dżonkę wys-trzałami armatnimi.
Wszędzie podnoszono i opuszczano flagi, aby uczcić zwycięzców.
Powiewały setki kapeluszy, czapek i wszelkiego rodzju nakryć głowy.
Wreszcie dżonka przybiła do kei i rzucono cumy. ‘Iii stali angielscy marynarze, ktbrzy
pośpieszyli na pokład. Nawet sam gubernator pofatygował się, aby osobiście przeprowadzić docho-
dzenie.
Zaprotokółowano zeznanie naszych pięciu bohaterów. Guberna-tor prosił ich, aby chwilowo
nie odjeżdżali; postanowili zatem zat-rzymać się w hotelu „Hongkong”. Matuzalem określił obu
mandary-nów jako niewinnych podróżnych, którzy zostali ograbieni przez korsarzy; oświadczył, że
dopiero po odpowiednim przebraniu się wieczorem będą mogli opuścić dżonkę.
Spośród uwięzionych piratów niektórzy już nie żyli. Pozostałych sprowadzono na pokład i
spętano po dwóch dla większej pewności. Upłynęły dwie godziny.
‘Iłum bynajmniej nie rozchodził się. Okrzykami wściekłości przy-witał piratów, kiedy ich
przeprowadzano pod uzbrojoną strażą. Poli-cja musiała wykazać wiele stanowczości, aby uchronić
złoczyńców od bezpośredniej kary tłumu.
- Godfrydzie, moja fajka! - rozkazał Matuzalem.
- Ma pan ją! - odparł pucybut, podając mu ustnik. - Musimy Iądować z całą paradą i w
zwykłej kolejności, aby odpowiednio zaim-ponować Chińczykom, jakby się wyraził nasz kapitan.
Ja nawet oso-biście proponuję czekać tu, póki nie wzniosą kilku bram triumfal-nych, skoro j uż
raczyliśmy zostać bohaterami tego przesławnego dnia. Nieprawdaż, mijnheer?
-Jn, het is in wnarheid zoo. Wij zijn tappere weldheeren en mannen geweest. ‘Pak, prawda.
Okazaliśmy się odważnymi wodzami. Gubernator i urzędnicy pożegnali podrbżnych, którzy
również nie-bawem wyruszyli; łatwo się domyślić, w jakiej kolejności: na przedzie pies, następnie
Matuzalem, za nim Godfryd z fajką i obojem, oraz Ryszard i Liang-ssi. Zamykali ten dziwny
orszak Turnerstick i mijn-heer.
Przyjęto ich okrzykami triumfu. ‘Iłum utworzył szpaler, aby ich 168 przepuścić. Przeszli z
niezmiernym dostojeństwem, kłaniając się w obie strony.
Nasz Turnerstick zatrzymał się i zawołał:
- Do kaduka! Matuzalemie, tu stoją obaj szubrawcy ze swoim pa-lankinem, w którym
musiałem biec do hotelu! Czy kazać ich aresz-tować?
Matuzalem obejrzał się we wskazanym kierunku. Spostrzegł obu kulisów, za którymi stał na
ziemi palankin. Broda bursza drgnęła lekko. Z uśmiechem na twarzy odpowiedział:
- Nie, drogi przyjacielu. Nie powinniśmy zakłócać radości dyso-nansem. Nicponie jednak
naprawią swój wczorajszy błąd. Zwrócił się do kulisów i zawołał rozkazująco, wskazując na Tur-
nersticka i na palankin:
- Ten wielki bohater, ‘Iićr-ning-sti-king, wielki generał, pragnie być niesiony w palankinie,
ale szybko. Tłum przyjął to oświadczenie z radością.
Wysokiego generała majora uchwyciło dziesięć, dwanaście rąk i posadziło w lektyce.
Równie szybko kulisi podnieśli ją i stanęli między Godfrydem a Ryszardem i Liang-ssi.
Orszak znowu ruszył w drogę, witany głośnymi oznakami radości. Tiirnerstick w pierwszej
chwili chciał zeskoczyć na ziemię, ale rozmyślił się wkrótce. Wszak siedząc w palankinie, zbierał
najwięcej hołdów.
Kłaniał się gorliwie rękoma, gubiąc co chwila binokle i odpowia-dał na nieustanne tszing-
cszing swymi chińskimi oracjami. Wreszcie wysadzono go przed drzwiami hotelu. Ukłonił się
głębo-ko i zawołał głośno:
- Moing szanowning panowieng ing najmilszeng damyng! Uda-łong ming sięg pokonang
korsarzyng ing odebrang imong Dżonkeng! Przywitaliścieng mnieng zatong, nieng szczędzong
hołdong ing w triumfieng zanieśliścieng mnieng tutajng. Pozwólcieng mnieng wyrazing wamong
mojeng podziękowanieng ing zostańcieng z 169 Bogiemg! Należyng sądzing, żeng niebawemg
usłyszycieng o nasong więcejng. Życzęg wamang wszytkimg dobregong dniang! Ukłonił się
powtórnie i znikł za drzwiami hotelu. Podczas gdy publiczność, która ani słowa nie zrozumiała,
wyraża-ła mu głośno swoje uznanie, on sam wszedł do pokoju, gdzie już znajdowali się jego
towarzysze. Uderzył mijnheera po ramieniu i rzekł:
- Przepięknie, cudownie, nieprawdaż?
- Gewisselijlć op mijn woord! Pewnie, na honor!
- 1’dk to było zupełnie inne przywitanie, niż wczoraj. Dziś ze wszystkich stron wołano mi
tszing-tszing. Ale podziękowałem im bar-dzo serdecznie. Słyszy pan? Wciąż jeszcze się cieszą.
Muszę się dopra-wdy jeszcze raz im pokazać.
Otworzył okno i z wdziękiem przechylając wachlarz, zawołał na całe gardło:
- Tszing, tszing, tszing!
W CHINACH
Chiny to interesująca kraina. Kultura jej przybierała zupełnie odrębne formy i rozwijała się
zgoła inaczej, niż gdziekolwiek indziej. Zaznaczamy, kultura prastara, sędziwa o żyłach
zwapniałych, o ner-wach stępionych, o ciele wyschniętym i duszy skamieniałej. Na tysiące lat
przed naszą erą kultura chińska osiągnęła już ten poziom, który dopiero niedawno zaczęła
przekraczać i to tylko na skutek zewnętrznego przymusu. Ów misjonarz francuski, który naz-wał
ten kraj le pays de l’age caduc - „krajem sędziwej starości” miał bezwzględnie słuszność. Wszystko
tu jest sędziwe, nawet młodość. Z obserwacji dzieci można wnioskować o rodzicach. To samo da
się zastosować do narodów. Nietrudno osądzić naród według zacho-wywania się i pracy jego
najmłodszego pokolenia. Pracą dziecka jest zabawa. Otóż jak się bawią młodzi Chińczycy?
ćuropejczyk widzi w zabawie środek do rozwoju fizycznego i du-chowego. Dąży do
wzmocnienia mięśni, rozszerzenia klatki pier-siowej, wyćwiczenia wzroku i wzbogacenia umysłu.
Zabawa ma z chłopca wykształcić przyszłego mężczyznę, z kobiety przyszłą żonę i kapłankę
ogniska domowego.
Inaczej rzecz się ma u Chińczyków. Gdzie się tu zobaczy zarumie-nione policzki,
błyszcząc;e oczy i wesołą twarzyczkę europejskich dzieci? Chiński chłopak przekracza próg swego
mieszkania powoli i z namysłem, ogląda się dookoła jak starzec, kroczy bez najmniejszego śladu
ożywienia ku miejscu zabawy i zaczyna się zastanawiać, co robić. Znajduje, powiedzmy,
świerszcza. Chwyta go, szuka drugiego i siada, aby przyglądać się bacznie walce obu zwierzątek.
Oto dwaj chłopcy grają w piłkę. Nie rzucają jej sobie nawzajem; nie chwytają i nie odbijają; nie
ciskają w stronę muru, aby odbić i znowu uchwycić. Jeden z nich podrzuca dłonią piłkę do góry
tyle razy, ile razy schwyta ja z powrotem. Skoro piłka spadnie na ziemię, przychodzi kolej na
drugiego. Stoją cicho jeden przy drugim, nie, niezupełnie cicho, wszak liczą. Każdy punkt, o który
jeden z nich ma więcej od drugiego, musi być okupiony pestką, owocem, czy czymś innym.
Główną zabawę chłopca stanowi puszczanie smoka, latawca. Jest to na wpół sport, któremu
oddają się także starsi, zarówno bogaci jak i biedni. Chińczycy osiągnęli w tym doskonałość,
budzącą podziw, choć godną lepszej sprawy. Nie ma chyba zwierzęcia, którego papie-rowy kształt
nie unosiłby się na chińskim wietrze. Najwspanialej robią stonogę, nieraz długą na dwadzieścia
metrów i do złudzenia naśladu-jącą ruchy zwierzęcia. Jastrzębie na linkach w czasie wietrznych
dni, krążą w powietrzu zupełnie jak żywe.
Dziewczęta nigdy się nie bawią na powietrzu. Są skazane na to samo zamknięcie, co ich
matki. Niełatwo jest podczas wizyty ujrzeć panią domu. A nie jest to zwyczaj zapożyczony od
mahometan, których w Chinach jest wiele milionów.
Zagadnięte przez obcego, chińskie dziecko nigdy się nie uśmiech-nie, nigdy nie da
spontanicznej odpowiedzi. Odpowiada tak, jak dorosły. Wszystko tu jest sędziwe.
I jak starzec, który nie chce się rozstać u schyłku lat ze swymi zapatrywaniami, podobnie
Chińczyk niełatwo przyswaja sobie pog-lądy innych. Zwłaszeza odnosi się to do poglądów
religijnych i w tym upatruje się główną przyczynę niepowodzenia misji chrześcijańskich 172 w
Chinach.
Misjonarz może jak najwymowniej rozwijać przed słuchaczem naukę Chrystusową.
Chińczyk przysłuchuje się spokojnie, nie przery-wając, gdyż tak nakazuje grzeczność; ale w końcu
odpowie przyjaź-nie:
- Ty masz słuszność i ja także mam słuszność. Religie są różne, rozum jest tylko jeden;
wszyscy jesteśmy braćmi. Reformy ostatnich dziesiątków lat albo zostały Chińczykowi na-
rzucone, albo zostały przyjęte jako materialnie korzystne. Zresztą, można je zaobserwować jedynie
wzdłuż wybrzeży; natomiast jądro kraju broni się jak jeż, przed wszelkimi obcymi. Kanton jest
owym miastem, gdzie przebywa najwięcej cudzoziem-ców. Dlatego nie ma tam tak niechętnego do
nich stosunku, jak gdzie indziej. Krajowcy widzą, że stosunki z obcymi przynoszą wiele korzy-ści.
Chińczycy tamtejsi pragną je nawiązać, lecz nie pozwala im wysoki mur nakazów izolacji.
Najwyżej można potajemnie wybić w nim lukę. Przez jedną z takich luk przedostał się Matuzalem,
kiedy tong-tszi zaprosił jego i towarzyszy do siebie i przyrzekł wręczyć im glejt. Przeszło tydzień
musieli bawić w Hongkongu, póki sprawa piratów nie przybrała takiego obrotu, że obecność
świadków stała się zbytecz-na. Tong-tszi zaś i ho po-so pojechali pierwszego zaraz wieczora,
naznaczywszy sobie uprzednio spotkanie z burszem w Kantonie. Właściwie nie należy tak
nazywać owego miasta. Kanton, ezyli inaczej Kuang-tung to nazwa całej prowincji, stolica zaś jej
nosi nazwę Kuang-tszeu-fu. Oddalona o sto pięćdziesiąt kilometrów od morza, leży na północnym
brzegu Zatoki Perłowej i tworzy regularny czwo-rokąt, otoczony murem, zbudowanym z cegieł,
długim na dziesięć kilometrów, na osiem metrów wysokim, na sześć szerokim i posiada-jącym
piętnaście bram. Mur poprzeczny o czterech bramach dzieli stare, ezyli mongolskie miasto, od
nowego, ezyli chińskiego. Z boków ciągną się gęsto zabudowane i rozległe przedmieścia, które
okazują się niedostatecznym pomieszczeniem, skoro przeszło trzysta tysięcy 173 ludzi mieszka na
tratwach, łodziach i starych barkach, przymocowa-nych do brzegu, ale tak często zmieniających
miejsce, że właściwa komunikacja wodna może się odbywać jedynie na bardzo wąskim kanale.
Ilość tych łodzi, zwanych sam pan, szacuje się na przeszło osiem-dziesiąt tysięcy.
Mieszkaficy ich noszą nazwę tan-kia. Na owych sam-pan wre takie życie, że cudzoziemiec mógłby
się przyglądać mu z zainteresowaniem przez całe tygodnie. Ale nie polecam nikomu wejść na taką
łódź, zwłaszcza w nocy. Ludziom tutejszym nie można ufać. Stanowią najniższą warstwę ludności,
walczą z przeraźliwym niedo-statkiem i uważają mandarynów za pijawki, przed którymi muszą
ukrywać każdą miskę ryżu. Głos nędzy zagłusza w nich uczciwość. Większość zatem tan-kia żyje
w ustawicznej kolizji z prawem. Pod rozmaitymi pozorami starają się przyciągnąć cudzoziemca na
barkę, Szczęśliwy ten, którego tylko do cna ograbią! Tysiące osób zniknęło, być może w żołądkach
ryb, nie pozostawiając po sobie śladu. Wzdłuż brzegów stoją cudzoziemskie faktorie z okazałymi
ogroda-mi i olbrzymimi składami towarów. Sza-mien, malowniczy półwysep dzielnicy
europejskiej, oddzielony od lądu kanałem stustopowej sze-rokości, obecnie stanowi niejako
autonomiczne państewko. ‘Iićzy mo-sty, ufortyfikowane warownymi bramami, prowadzą do
Kantonu. Wytworne kamienice wznoszą się pośród zielonych trawników, pach-nących ogrodów i
cienistych alei.
‘Tić zatrzymał się parowiec China Navigation Company, który przy-wiózł szóstkę naszych
bohaterów.
Aczkolwiek parowiec żeglował w zatoce z dwakroć mniejszą niż na morzu szybkością,
trudno było pojąć, w jaki sposób wymijał bez szkody dziesiątki mknących wokoło łodzi.
A cóż dopiero przy lądowaniu! Setki ludzi rzuciło się na podróż-nych, byleby zarobić parę
sapeków. Kulisi, praczki, golarze, wioślarze, przewodnicy, handlarze, tłumacze; wszyscy
napraszali się z usłu-gami, natrętnie pchając się i odpychając brutalnie konkurentów.
Matuzalem czekał na statku, póki ta zgraja, nie spodziewając się już więcej pasażerów, nie
poszukała sobie ofiar w innym miejscu. W Sza-mien istnieje tylko jedna gospoda, należąca do
pewnego Portugalczyka. ‘Iam właśnie udała się w przepisanym ordynku nasza szóstka. Rozumie
się, że od razu zebrała się dookoła nich gromada zaciekawionych gapiów, wszakże nikt nie ośmielił
się zaczepić ich czynnie, może ze względu na ich dostojną, pełną godności postawę, a może
dlatego, że istotnie widzieli w’Iimnersticku mandaryna. Gospody nie można było nazwać hotelem.
ćuropejczycy tutejsi cały dzień pracują, a wieczorami zbierają się w swych rozmaitych klu-bach,
więc gospodarz musi się liczyć ze słabą frekwencją. Zaproponowano podróżnym wolne pokoje.
Degenfeld jednakże odmówił i poprosił o piwo. Tivnku tego w gospodzie nie było, jednak-że
gospodarz wkrótce sprowadził go z sąsiedniego klubu.
- Zdawało mi się, że pan nie chce już pić piwa - odezwał się Godfryd do Degenfelda. -
Przynajmniej tak pan oświadczył w Hon-gkongu, ponoć z powodu drożyzny.
- A jednaki - odparł Degenfelg. - Dziś piję tytułem wyjątku.
Przez cały ten tydzień nic nas, jako świadków hotel nie kosztował. Płaciła za nas Old
ćngland. Możemy więc postawić sobie kilka szkla-nic. Atoli nasz przyjaciel Liang-ssi nie będzie
mógł w tym uczestni-czyć.
- Dlaczego? - zapytał wymieniony.
- Ponieważ musi pan iść do ajenta, który wysłał list do Niemiec, a następnie do tong-tszi,
aby mu zameldować o naszym przybyciu. Poczekamy tutaj na pierwszego i dowiemy się również,
czy ten drugi dotrzyma słowa.
Chińczyk oddalił się bez słowa sprzeciwu.
Matuzalema znudziło zainteresowanie gości, nie spuszczających z nich oka. Spostrzegłszy
za domem ogródek, wyszedł, aby go obejrzeć. Jećli sądził, że zobaczy tutaj chińskie rośliny, mylił
się bardzo. Ogró’dek był mały. Z trzech stron otoczony murem, czwartą stroną przylegał do
budynku. Był to właściwie ogródek warzywny. Tylko przy murze na wprost domu wznosił się
pięknie kwitnący krzew. Matuza-lem zbliżył się, aby dokładnie go obejrzeć. Naraz usłyszał
gwizdnięcie akurat po drugiej stronie muru. Mimowoli pochylił głowę; gdyż mur sięgał mu
zaledwie do ramion.
Wychyliwszy się ostrożnie zobaczył, że na zewnątrz stoi Chińczyk bardzo starannie ubrany,
należący zatem do klasy wyższej. Drugi Chińczyk, ten który gwizdnął, zaliczał się zapewne do
najniższych warstw ludności. Był bosy: spodnie sięgały mu ledwie do kolan; jako ubiór wierzchni
nosił coś w rodzaju peleryny splecionej z długiej słomki. Głowę, odkrytą, ozdabiał cienki
warkoczyk, przypominający ogon szczurzy.
Wąska, prosta ścieżka wiodła wzdłuż muru. Uboższy Chińczyk zbli-żał się nią właśnie
biegiem wołając z daleka:
- Tszing, tszing, ta bang!
Ta-bang oznacza wielkiego kupca.
-Nie krzycz! -ostrzegł go witany, oczywiście po chińsku. - Nikt nie powinien nas usłyszeć.
Dlaczego pozwoliłeś mi tak długo czekać?
- Stałem na górze i ezekałem na bardzo sędziwego pana.
Uprzejmość chińska wymaga, aby siebie nazywać młodym, a swego rozmówcę jak
najstarszym. Miano „sędziwego pana” odnosiło się do kupca, aczkolwiek ten był co najmniej
dwukrotnie młodszy od swe-go pochlebcy.
- No, czyś się zastanowił? - zapytał „sędziwy pan”.
-1’ak. Nie mogę.
- Dlaczego?
- Jest to zbyt ryzykowne i nie bardzo się opłaca.
- Czyś oszalał, czy też może zapomniałeś, ile ci ofiaruję?
- Nie zapomniałem. Tysiąc li.
- No, czy to nie dosyć?
- Nie, to za mało.
- Aby ukraść bożka? Wszak nic łatwiejszego!
- Owszem, ale mam go nie tylko ukraść, ale także przenieść do środka miasta, a potem
zakopać w ogrodzie sąsiada. ‘Ib potrójny trud.
- Nie, to tylko jeden czyn.
- Posąg ukraść, zanieść posąg i zakopać posąg, to trzy różne czyny.
Musiałbym więc mieć trzy tysiące li.
- Hultaju! Daję tysiąc, nic więcej!
- Sędziwy pan niech sobie uprzytomni, jaka to trudna robota.
Bożek jest metalowy, może tylko dwakroć mniejszy ode mnie i bar-dzo ciężki. Potrżebuję
do pomocy drugiego człowieka.
- Jesteś dosyć silny; znam cię i wiem, co potrafisz.
- Nosić mógłbym go nawet sam, ale, aby wejść z nim do miasta, muszę go umieścić w
palankinie.
- To prawda.
- A więc powinienem dostać co najmniej dwa tysiące; tysiąc dla mnie i tysiąc dla
pomocnika.
- Ale w dzień nie możesz go ukraść, a w nocy ulice są zamknię-te. Jakże go przeniesiesz?
- Ukradnę go o zmierzchu. Obecnie zamykają bramy w godzinę po zapadnięciu zmroku.
Dosyć czasu, aby nie tylko bożka przenieść, ale także zakopać.
Godzina chińska stanowi dwie nasze. Chińska doba liczy dwana-ście podwójnych naszych
godzin tzw. szi. Pierwsza szi trwa od jede-nastej do pierwszej w nocy.
- Nie bądź zbyt pewny siebie! - ostrzegł kupiec. - Lepiej bę-dzie, jeśli go dzisiaj ściągniesz,
a jutro rano przewieziesz do mego sąsiada.
- Nie mam kryjówki. Mój pan Wing-kan niech weźmie pod uwagę, ze powstanie ogromna
wrzawa, skoro dowiedzą się w mieście o świę-tokradztwie. Całe miasto będzie się burzyło, może
nawet dziś jesz-cze. Muszę zakopać posąg natychmiast po kradzieży. Zawiozę go 0 siut-szi i będę
gotów jeszcze przed bai-szr.
Jak już wspomnieliśmy, godzina po chińsku nazywa się szi.
Poszczególne nazwy brzmią, jak następuje:
tsi-szi - 11 do i-ej
tsz’eu-szi - 1 do 3-ej
yin-szi - 3 do 5-ej
mao-szi - 5 do 7-ej
szin-szi - ‘7 do 9-ej
ssi szi - 9 do 11-ej
ngu-szi -11 do 1-ej
wei-szi - 1 do 3-ej
szin-szi - 3 do 5-ej
yeu-szi - 5 do 7-ej
siut-szi - 7 do 9-ej
bai-szi - 9 do 11-ej
Złodziej twierdził zatem, że przyjdzie po siódmej i że będzie gotów przed jedenastą. Dodał
jeszcze:
- Mój sędziwy dobroczyńca zrozumie, że nie mogę tego zrobić za tysiąc li. Jeśli mnie
schwytają, to bezwarunkowo powieszą, może nawet wbiją na pal, ponieważ świętokradztwo jest
jednym z naj-cięższych przestępstw.
- Wiem o tym. Dlatego gotów jestem dać ci nawet dwa tysiące, pod warunkiem, że się
dobrze spiszesz i że nie padnie na mnie żadne podejrzenie.
- Sprawię się tak gładko, że kara dosięgnie sąsiada. Ale kiedy dostanę pieniądze?
- Skoro tylko zakopiesz bożka. Musi to się stać dziś wieczorem!
- Dziś? Doskonale. Im prędzej, tym lepiej. W ten sposób Hu-tsin będzie ukarany za obelgę,
o której zresztą nic nie wiem.
- Podwójna obelga. Przechwytuje mi kupców do tego stopnia, że cały dzień nie widzę
klienta na lekarstwo. Rozwścieczony, powie-działem mu, że żona jego jest córką króla żebraków.
W zamian oś-wiadczył publicznie, że kilku moich przodków padło pod ręką kata i że poza tym
potrafi dowieść, iż nie jestem uczciwym złotnikiem i nie 178 I
daję prawdziwego złć’Rć już do reszty odstręczyło ode mnie ku u-, p jących.
- Pierwsza obraća bezwzględnie zasługuje na śmierć. Nikt prze-cież nie puści jej płazem.
Któż to pozwala psy wieszać na swoich przodkach.
- Żaden prawdziwy syn swoich rodziców! ‘Ićn pies utrzymuje, że moi przodkowie byli
niegodnymi ludźmi.
- Powienien pan zaskarżyć go do sądu.
- Ani mi się śni! Ukarano by go, to prawda, ale ja musiałbym zapłacić tyle co on. Ci
nienasyceni mandaryni są podobni do głę-bokiego piasku, w który deszcze wsiąkają bez śladu.
- Ale jeśli go pan nie zaskarży, ludzie dadzą wiarę jego słowom!
- Skoro go przydybią na świętokradztwie, postrada i życie i ho-nor. Wystarczy mi wówczas
powiedzieć, że kłamał, a wszyscy uwierzą. Ty właśnie dopomożesz mi do tej zemsty. Dziś
wieczorem będę cię oczekiwał koło muru mego ogrodu, zaraz o siut-szi. Teraz rozstaniemy się.
Wybrałem to miejsce dlatego właśnie, że ty mieszkasz tu w sam-pan i że nikt mnie tutaj nie zna.
Pusto tutaj, lecz lada chwila może ktoś nadejść. Idę więc! Tszinć tszing!
- Tszing leao!
Matuzalem usłyszał oddalające się kroki. Odchodził kupiec; świad-czyły o tym głośne
kroki, złodziej był jak już rzekliśmy, bosy. Po paru chwilach rozległ się szmer. Zdawało się, że
ktoś włazi na mur. Błękitno-purpurowy schronił się pod krzewem. Nad murem ukazała się właśnie
głowa przyszłego świętokradcy. Ulica leżała niżej, niż ogród. Musiał się wspiąć, aby zajrzeć, czy w
ogrodzie nie było przypadkowego świadka zmowy. Nie ujrzawszy nikogo, zeskoczył i szybko
odszedł.
Matuzalem przykładał nie byle jaką uwagę do podsłuchanej roz-mowy. Miano wykraść ze
świątyni bożka. Było to przestępstwo najsu-rowiej, najokrutniej karane.
Bursz nie dbałby oto, czy jakiś bożek chiński zostanie 179 wykradziony ze świątyni, czy
nie. Ale tu w grę wchodziło życie nie-winnego kupca. Było to obowiązkiem każdego człowieka
zapobiec nieszczęściu. Ale jak? Rozumie się, że Matuzalem natychmiast po-myślał o tong-tszi,
uratowanym mandarynie. Najlepiej było opowie-dzieć mu wszystko i zdać się na jego zarządzenia.
Wrócił do gospody i stłumionym głosem opowiedział zdarzenie przyjaciołom. Skoro skończył,
Godfryd, strojąc miny i potrząsając głową, odezwał się:
- Piękny kraj, gdzie nawet bogowie nie są pewni spokoju! Co pan o tym myśli, mijnheer?
- Wat ik zeg? Mają skraść bożka? To bezprzykładne. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło!
- Potężni muszą być bogowie, skoro pozwalają się wykraść. Led-wośmy zdążyli przyjechać,
a już jesteśmy wplątani w przestępstwo kryminalne. Co pan zamierza ezynić, stary Matuzalemie?
- Jak myślisz?
- No, właściwie nie wtrącałbym się wcale do tej boskiej komedii, pozostawiłbym bożka
jego losowi. Ponieważ jednak niewinny może ucierpieć, więc radziłbym donieść o tej całej sprawie
tutejszemu wielkongrządcyng, jakby się wyraził nasz Turnerstick.
- No, - wtrącił szybko kapitan - czy to złe słowo? Czyż nie posiada końcowego yng? Słyszę
ku mej największej radości, że pan sobie przyswaja moje nauki. Jeśli pan wytrwa w tym dążeniu,
wkrótce będziesz władał chińskim z równą swobodą, jak ja. Wracając do rzeczy, podzielam
pańskie zdanie: trzeba donieść o całej sprawie. Ów Hu-tsin wydaje się uczciwym człowiekiem,
podczas gdy Wing-kan jest na pewno łotrem. Ale co się tyczy przodków, czy istotnie jest to aż tak
ciężka obraza?
- Tu w Chinach, owszem. Nawet u nas człowiek honoru nie pozwoli lżyć swych przodków;
tu zaś pamięć przodków jest otoczona wielkim kultem. To bodaj jedna z najlepszych cech
Chińczyka, że czci głęboko swych rodziców i nie zapomina o zmarłych. Duchom
180 przodków oddaje się do rozporządzenia odpowiednie miejsce w do-mu i tam składa się
w określonych terminach ofiary. Każdy honor lub dyshonor, który Chińczykowi przypada w
udziale, odnosi się także do jego przodków. Miejsce, gdzie spoczywają, jest dlań miejscem świę-
tym i pielęgnowane bywa starannie, póki istnieje jeszeze jakiś poto-mek rodu.
- A kiedy go zabraknie?
- No, w tym wypadku groby zaniedbane wkrótce ulegają zagła-dzie. Każdy myśli tylko o
własnych przodkach. Nic go nie obchodzą praojcowie jego bliźnich. Mnóstwo tu przepięknie
położonych cmen-tarzy, chociaż ich religia tego nie wymaga. Każdy Chińczyk pragnie spocząć we
własnej ziemi, albo przynajmniej w ziemi swej prowincji, swego dystryktu. Czy będzie to na
cmentarzu, ezy w zwykłej ziemi, to już go nie obchodzi, jeśli się przekonał, że dusza zadowolona
jest z wybranego miejsca.
- Zadowolona? Hm! Cóż ona może mieć przeciwko temu? Jak ona wyraża swoje
zadowolenie, lub niezadowolenie?
- Nasyła szczęście, lub nieszczęście na potomstwo, zmuszając je w ostatnim wypadku do
umieszczenia szczątków w innym miejscu. ‘Ićk przynajmniej mniemają Chińezycy. Każdy z nich
obiera sobie grób za życia. Jeśli nie zdąży, synowie zwracają się do odpowiednich kapłanów,
doświadczonych w tego rodzaju sprawach. Ci podróżują po całym kraju, oczywiście na koszt
krewnych nieboszczyka, oglądają miejsca, które się wydają odpowiednie, i toczą rozmowy ze
zmarłym. Skoro dochodzą z nim do porozumienia, wracają do osieroconych i zawiadamiają ich o
rezultacie. Rozumie się, że duch okazuje się tym bardziej wybredny, im bogatsze jest jego
potomstwo, im więc;ej może zapłacić kapłanowi.
- A więc maleńki interesik na nieboszczykach.
-‘Pak. Jeśli krewni nieboszczyka są bardzo bogaci, to okazuje się niebawem, że duch
zaczyna się nudzić w swojej mogile, lub znajduje w niej pewne krępujące braki. Albo widok jest
nieszczególny, albo ziemia jest zbyt wilgotna, tak, że biedny nieboszczyk marznie po nocach. Nie
znosi również ostrych przeciągów. Czasem młyn w pobli-żu ciągłym hukiem zakłóca jego spokój.
W takich razach ukazuje się kapłanowi i posyła go do swoich krewnych, aby wyszukali suchsze,
cieplejsze, spokojniejsze, pozbawione przeciągów miejsce i aby prze-nieśli tam jego szczątki.
Nieboszczyk, szczególnie wybredny, każe się przenosić wielokrotnie, póki wreszcie potomkowie
nie tracą cierpli-wości i nie każą mu powiedzieć, że aczkolwiek czczą go i szanują ponad wszelką
miarę, wszakże proszą go, aby dał im wreszcie spokój i że zdecydowali nie wydawać już więcej ani
jednego li, ponieważ zbyt wiele ich kosztował.
-Tb dziwne! -roześmiał się Godfryd de Bouillon. - I te praktyki odbywają się z powagą?
- Pewnie!
- Powiedz mi pan, co to za obelga to słowo tsien?
- Bardzo wielka. W Chinach istnieją trzy zasadnicze kasty lud-ności. Pierwsza nosi nazwę
liang - godni szacunku; druga tsien - niegodni; trzecia man -bezdomni. Odrębność ich jest surowo
prze-strzegana. Do pierwszej godnej szacunku kasty zaliczają się tsu - szlachta, nung - włościanie,
tsang - kupcy i kung -rzemieślnicy. Do niegodnej klasy należą: służący, aktorzy, śpiewacy,
tancerze, mu-zycy, przestępcy, grabarze i kaci. Do klasy bezdomnych zaliczają się wszyscy, którzy
nie mają określonego miejsca zamieszkania, którzy włóczą się po prowincjach i żyją z rozboju.
Wing-kan, jako jubiler, należy do pierwszej klasy. Sąsiad utrzymywał, że przodkowie Wing-kana
należeli do niegodnych i że niektórzy nawet zginęli na szubieni-cy. Jest to znieważenie pamięci
zmarłych. Ajednakwedługwszelkiego prawdopodobieństwa nie mijał się z prawdą.
Tymczasem wrócił Liang-ssi i oznajmił, że nie zastał ajenta, po-nieważ ów udał się w
podróż i wraca dopiero nazajutrz. Nie zastał też w domu mandaryna, lecz ten miał wkrótce wrócić.
Zarządca domu zakomunikował, że pokoje dla gości są już gotowe. Niebawem 182 powinien się
ukazać z palankinami.
Istotnie, zjawił się przyzwoicie wyglądający i dobrze ubrany Chiń-czyk. Ukłonił się nisko i
zaprosił ich w imieniu swego pana w najbar-dziej wyszukanych wrażeniach. Degenfeld zapłacił za
piwo, które tu było droższe nawet, niż w Hongkongu i wraz z towarzyszami udał się za
Chińczykiem.
Przed hotelem stało siedem wspaniałych palankinów. Oprócz kuli-sów uwijało się czterech
forysiów, zaopatrzonych w grube pałki, mające torować drogę.
Chińczyk pomógł gościom wsiąść i zaciągnął zasłony, aby cudacz-nie ubranych
cudzoziemców uchronić przed natarczywą ciekawością miejskiego tłumu. Za ostatnim palankinem
szło, a raczej biegło dwóch służących, niosących strzelby białych, gdyż długie lufy nie mieściły się
wewnątrz palankinów.
Frick Tlirnerstick przed wsiadaniem nachylił się, aby zbadać, czy dno palankinu nie jest
ruchome. Przygoda w Hongkongu usposobiła go nieufnie do tego środka lokomocji.
Skoro i Chińczyk wsiadł, tragarze puścili się biegiem; Matuzalem odchylił rąbek zasłony o
tyle, aby widzieć wszystko, pozostając jednak w ukryciu.
‘Pdkiego tłumu nigdy jeszcze nie widział. Ulice były tak wąskie, że palankiny zajmowały
połowę ich szerokości; przypominały wąskie zaułki i uliczki starych średniowiecznych miast
europejskich. Domy były przeważnie parterowe, w każdym razie najwyżej jednopiętrowe, z
otwartymi na oścież sklepami. Dachy miały najdziwaczniejsze kształty i były upiększone różnymi
ozdobami. Przed każdym domem wisiały długie wąskie szyldy, z obu stron zapisane wykazem
towarów, leżących na składzie, oraz nazwą firmy. Jeśli się chce mieć pojęcie o ruchu, panującym
na tych uliczkach, to trzeba wyobrazić sobie zapeł-niony teatr w chwili wyjścia publiczności. Jest
to jednak analogia nieścisła, albowiem tu tłum poruszał się w dwóch przeciwnych kierun-kach.
Kręcili się poważni mandaryni z orszakiem służących, kulisi z ciężkimi pakami, które z
trudnością uniósłby turecki wielbłąd, obju-czone osły i muły, rzemieślnicy, handlarze, domokrążcy,
interesanci rozmaitego rodzaju, żebracy, żołnierze i chłopcy, których twarze, poważne nad wiek i
warkoczyki, pląsające na ogolonych czaszkach, sprawiały dziwne wrażenie.
Pchano się, włażono sobie na odciski, deptano po nogach, przebi-jano się łokciani.
Krzyczano, ryczano, śmiano się; dodajmy do tego huk kuźni, wrzask kramarzy, dzwonki garkuchni
i sto innych dźwięków. Wszystkie stany były reprezentowane; przewijały się także kobiety,
aczkolwiek dosyć rzadko. Jeśli się spotykało jakąś istotę kobiecą, krocząca na zniekształconych
stopach o lasce, z trudnością torującą sobie drogę, była to jakaś zubożała, a więc podwójnie nie-
szczęśliwa osoba, nędzą zmuszona do chodzenia.
Z obu stron skupiały się sklepy i kramy sprzedawców jedwabiu, szewców, czapników i
kapeluszników, lakierników, kupców porcela-ny, golarzy, sklepy z żywnością, jatki, piekarnie,
kuźnie, kantory i wiele innych. Po większej części każdy prawie artykuł miał swoją uliczkę,
podobnie jak na tureckich bazarach. Ulice kończyły się łuko-wo sklepionymi bramami, które
zamykano wieczorem, aby mieć kon-trolę nad ludnością. Ponadto wszędzie panował półmrok,
ponieważ ulice były wąskie i często przykryte słomianymi matami dla ochrony przed deszczem i
słońcem.
Szło się więc przez ulice smoków, złota, klejnotów, jedwabiu, aptek, wekslarzy, tygrysów,
srebra i kwiatów, a następnie wymijało się pagodę pięciuset duchów. W ćuropie nikt nie potrafiłby
przedostać się przez taki tłum, ale Chińczycy są do tego przyzwyczajeni. Przykrym był widok
licznych żebraków. Stali, siedzieli przykuc-nięci, lub uwijali się pośród najgęstszego tłumu.
Wygląd ich był godny litości.
Napiętnowani wszelkiego rodzaju kalectwem i ułomnościami smarowali twarze krwią lub
cuchnącym kałem, na wszelki sposób 184 starając się prześcignąć naturę pod względem szpetności.
Policja to-lerowała te praktyki. Żebracy stanowią w Chinach potęgę społeczną, z której wpływów i
znaczenia ćuropejczyk nie może zdać sobie sprawy nawet ogólnikowo.
Wreszcie tragarze zatrzymali się na nieco szerszej ulicy przed , wielkim pałacem. Brak
szyldów na froncie świadczył, że dom albo jest rządowy, albo należy do jakiegoś bogacza.
Sąsiednie budowle były niższe i węższe. Wiszące na nich jaskrawo malowane i opatrzone
złotymi i srebrnymi literami tablice wska-zywały, że są to sklepy.
Kiedy przy wysiadaniu Matuzalem mimo woli rzucił okiem na prawo, ujrzał na szerokiej
tablicy dwa znaki, które od razu go mocno zainteresowały. Brzmiały one: Hu-tsin. Było to
nazwisko kupca, który miał paść ofiarą niegodziwej zemsty. Nazwisko to atoli mogło być wspólną
własnością wielu mieszkańców miasta. Dlatego bursz zwrócił się do swego przewodnika:
- Kto tu mieszka obok?
- Hu-tsin, jubiler, - brzmiała odpowiedź.
- A kto jest jego sąsiadem?
- Wing-kan, też jubiler. Jest to ulica klejnotów.
Nie mogło zatem być wątpliwości. Obaj jubilerzy byli sąsiadami tong-cszi; zbieg
okoliczności nader szczęśliwy. Z szerokiej bramy wyszło mnóstwo służących. Zaprowadzono go-
ści do wielkiej komnaty; nad drzwiami napis głosił, że jest to sala zebrań. Umeblowana po chińsku,
miała ogromny żyrandol i wysokie lustro, sięgające od podłogi do sufitu.
Chińczyk ukłonił się powtórnie, aby przywitać gości w zastępstwie pana domu; przeprosił
za jego nieobecność, po czym kazał przynieść herbaty. Przyniesiono drobniusieńkie filiżanki na
złotych talerzy-kach. Herbatę przyrządzano tu tak, jak na wschodzie przyrządza się kawę. Sypano
listki do filiżanki, po czym dopiero zalewano wrząt-kiem. Po naciągnięciu, napój nabierał smaku i
zapachu nieznanego 185 ćuropejczykowi.
Następnie Chińczyk zaprowadził gości przez liczne komnaty do wielkiego pokoju
kąpielowego, gdzie stało osiem wanien rozmaite-go gatunku. Dwie były marmurowe, oddzielone
parawanem od in-nych. Majordomus oznajmił, że te dwie, przeznaczone wyłącznie do użytku pana
i pani domu, teraz oddaje do rozporządzenia dwóch naj-przedniejszych spośród gości.
- Najprzedniejsi? - zdziwił się Godfryd, skoro mu przetłuma-czono słowa majordomusa. -
1ó przede wszystkim Matuzalem, a następnie ja.
- Pan? - zapytał ‘Iizrnerstick. - Pucybut ma być przedniejszy od nas wszystkich?
-‘Pak, gdyż pucybut użycza swego własnego blasku obuwiu pana.
Nieprawdaż mijnheer?
-Neen. Pucybut jest pucybutem!
-‘Ićk pan sądzi! Nie spodziewałem się tego po panu! Zawsze by-łem pana przyjacielem.
Pozostaję nim nadal, mimo wszystko, i za-pytuję kto jest owym drugim najprzedniejszym?
- Nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości - oświadczył Ma-tuzalem. - ‘Iiirnerstick jest
generałem majorem; rangą więc prze-wyższa nas wszystkich i powinien dostać najlepsza wannę.
- Słusznie! Zapomniałem o tym zupełnie. Gdybym się przebrał w strój marszałka, kąpałbym
się w marmurze! A zatem doszliśmy do porozumienia, zacznijmy się chlapać!
Chińczycy nie odznaczają się, jak wiadomo, zbytnią czystością. Wyższe warstwy stanowią
wprawdzie pod tym względem wyjątek, wszelako taki pokój kąpielowy dobrze świadczył o
upodobaniach właściciela domu.
Po kąpieli zaprowadzono gości do jadalni, gdzie czekał na nich obiad, składający się z ryb,
drobiu, mięsa, jarzyn, ryżu i miski pachną-cych migdałami powideł. Okazało się, że to konfitury z
ziaren brzo-skwiniowych. Była to potrawa nader smaczna.
Następnie wskazano gościom ich pokoje. Każdy dostał osobny. Zdawało się jednak, że
tong-tszi zwrócił szczególną uwagę swemu ma-jordomusowi na Matuzalema, ten bowiem dostał
najlepiej urządzone pomieszczenie.
Teraz mogli odpocząć, lub czynić, co tylko im się chciało. Ma-jordomus nie omieszkał
jednak powiedzieć, że jeśli zechcą wyjść na miasto, powinni się posługiwać palankinami, gdyż
inaczej ściągną na siebie ciekawość tłumu i mogą doznać nieprzyjemnych przygód.
- Aby się udać tuż obok, nie muszę chyba posługiwać się palan-kinem? - zapytał
Matuzalem.
- Czy najniższy może wiedzieć, dokąd pan się chce udać?-Najniższy jest słowem, które
Chińczyk stosuje do samego siebie w rozmowie z osobą wyżej stojącą.
- Do sąsiada, którego klejnoty chciałbym obejrzeć.
- Do Hu-tsina?
-‘Pak.
- Tćn mieszka tak blisko, że może się pan obejść bez palankinu.
Jest znakomitym jubilerem i bardzo uczciwym człowiekiem. Niech pan tylko nie zajdzie do
jego sąsiada Wing-kana!
- Dlaczego?
- Gdyż jest to oszust, aczkolwiek jego szyld twierdzi coś wręcz przeciwnego. Ci dwaj
jubilerzy ustawicznie drą ze sobą koty.
-A więc u tamtego nic nie kupię. Godfrydzie, zapal fajkę!
- Natychmiast! - odparł wymieniony, który właśnie znajdował się w pokoju Matuzalema. -
Musimy ukazać się w odpowiednim or-dynku, do ezego jest niezbędna pana fajka i mój obój.
Gościnny gospodarz nie zapomniał także o tytoniu, którego pełna waza stała na stole. Nabito fajkę,
zapalono, po czym obaj wyszli, odprowadzeni przez majordomusa do samej bramy.
Z właściwą sobie paradą przebyli krótką drogę, która ich dzieliła od jubilera. Nawet na tak
krótkim dystansie mogli się przekonać o celowości zaleceń Chińczyka. Ledwo wyszli z domu,
skupili dookoła ‘..’:Ir. siebie przechodniów.
Matuzalem kroczył środkiem ulicy, aby móc rzucić okiem na są-siedni sklep. Udało mu się
to najzupełniej.
Na domach obu jubilerów wisiały długie szyldy. Na jednych były nazwiska właścicieli, na
drugich spisy towarów. Wing-kan ponadto wywiesił napis: Tii spnedaje się rzetelnie. Napis, który
mógł tylko budzić nieufność.
Siedział właśnie przed otwartymi drzwiami; Matuzalem poznał go od razu. Po chwili
Degenfeld wszedł do sklepu Hu-tsina. Prócz same-go właściciela, nikogo tu więcej nie było.
Właściciel, mężczyzna w średnim wieku, był dobrze zbudowany i starannie ubrany. Nosił długą
rzadką brodę, której końce spadały z obu stron na pierś. Ujrzawszy przybyszów, zerwał się z
miejsca. Spojrzenie jego wyrażało najwyższe zdumienie. Nigdy jeszcze nie nawiedziły jego sklepu
tak cudaczne postacie.
- Tszing.ć - rzekł Matuzalem, pykając z fajki obłoki dymu.
- Tszing! - dodał Godfryd takim tonem, jak gdyby był cesarzem chińskim.
- Szim Hu-tsin? Nazywa się pan Hu-tsin? - zapytał student.
- Pi-tseu. 1’ak się nazywam - rzekł jubiler. Ochłonąwszy ze zdumienia, niskimi ukłonami i
zachęcającymi gestami zapraszał gości do wnętrza.
- Nie przychodzę nic kupić - ciągnął dalej półgłosem Matuza-lem. - Muszę z panem
pomówić.
-Pan... ze mną?-odpowiedział Chińczyk, nie pojmując c;o może go łączyć z cudzoziemcem.
- Czy coś ważnego?
- Bardzo. Nie dla mnie, ale dla pana. Chodzi o życie pańskie.
- O moje życie? Tien-nn! O niebiosa! Czy to możliwe?
-‘Idk. Pragnę pana uchronić przed szafotem.
- Panie, nie jestem przestępcą!
- Wiem o tym; ale zdarza się, że skazują ludzi niewinnych.
- Skazują? Za co mnie mają skazać?
- Za kradzież bożka.
Chińczyk zbladł i zaczął się trząść ze strachu.
- Boika! - zawołał. -‘Ib przestępstwo karane najstraszliwszą śmiercią!
- Stanowczo. Chcę właśnie uratować pana od tej śmierci.
- Panie, nie mogą mnie skazać, ponieważ ja tego nie zrobiłem.
Szanuję prawo i nigdy nie wykroczyłem przeciwko niemu.
- Ale znajdą posążek u pana.
- U mnie? Gdzie?
- W ogrodzie.
- Owszem, niech szukają! Wiem na pewno, że nic nie znajdą.
- A ja wiem na pewno, że można go będzie wykopać w pańskim ogrodzie.
- W takim razie ktoś inny musiałby uprzednio go zakopać!
- Naturalnie. Wróg pański zamierza wykraść bożka i ukryć go w pańskim ogrodzie.
Następnie doniesie władzom, znajdą posążek i skażą pana na śmierć za świętokradztwo.
Jubiler złożył ręce i zawołał tonem przerażenia:
- Co za nieszczęście! Jestem zgubiony!
- Niech pan nie krzyczy! Widzi pan, ilu ludzi stoi przed pańską wystawą, gapiąc się na nas.
Nie jesteś pan zgubiony, ponieważ przy-szedłem pana uratować. Musimy całą sprawę omówić z
rozwagą.
-‘Ićk, omówić z rozwagą! Zawołam kogoś do sklepu. Panowie zaś raczycie wejść na górę
do mego pokoju.
Zawołał półgłosem; zjawił się młody mężczyzna. Jubiler wraz z gośćmi wyszedł do
przedsionka, a stamtąd po schodach zaprowadził ich do pokoju, przypominającego gabinet.
W kącie, na półce, spoczywała mała, pękata figura Buddy; przed nią paliła się świeca.
Jubiler wysunął dwa krzesła. Sam nie mógłby usiedzieć, taki go trawił niepokój. Godfryd
umiećcił swoje krzesło za krzesłem bursza.
- Szkoda, że nie bardzo rozumię po chińsku - rzekł pucybut. - 189 Chciałbym wiedzieć, co
on takiego powiada.
- Dowiesz się w swoim czasie.
- A więc chce mnie zgubić jakiś mój wróg? - zapytał jubiler. - Ale kto?
- Czy nie zna pan człowieka, który pana tak nienawidzi, że go-tów jest na wszystko, byle
ciebie zgubić?
- Tylko jednego takiego znam, Wing-kana, mego sąsiada.
- To on. Podsłuchałem przypadkowo rozmowę jego z ezłowie-kiem, który dopuści się owej
kradzieży.
- Kto jest tym człowiekiem‘?
- Nie wiem. Nie znam go. Jestem tu obcy, tao-tse-kue, i dziś dopiero przybyłem. Wing-kan
chce pomścić obrazę.
-‘Ib on uprzednio mnie obraził!
-1’ak. Powiedział, że żona pana jest córką króla żebraków.
- Wie pan o tym?
- Słyszałem to z jego ust.
- Jest pan cudzoziemcem, a zatem nie wiesz chyba, że to wielka obraza. Żaden człowiek
przyzwoity nie mówi nic o żonie swego bliźniego. Ujrzałem tę dziewczynę i polubiłem, nie
wiedząc, czyją jest córką. Później dopiero dowiedziałem się, że ojcem jej jest t,eu. Mimo to,
poślubiłem ją, ponieważ była dobra i piękna. Czy trzeba mi to wypominać? Byłem ubogi. Zostałem
zamożnym ezłowiekiem dzięki teściowi, który sam jest nader bogaty. Czy nie powinienem być
wdzię-czny jemu i swojej żonie? Czy powinienem milczeć, kiedy ich Iżą złe języki?
- Nie. W mojej ojczyźnie pośtubienia córki żebraka nie poczytu-je się za hafibę.
- Tym bardziej, że jestem zięciem r’eu!
- U nas nie ma królów żebraków.
- Nie? W takim razie ćuropa jest nieszczęsną krainą!
- Dlaczego?
- Ponieważ nie ma u was sposobu pozbycia się natarezywości 190 żebraków.
- O, mamy dobry sposób, bardziej skuteczny niż wasz; mianowicie policję.
- Co potrafi policja? Nic, absolutnie nic! Jeśli odmówię prośbie żebraka, zmusi mnie po
prostu. Wysmaruje sobie twarz kałem. Wy-smaruje sobie odzież i usiądzie przed moimi drzwiami,
uduszę się w fetorze i stracę klientów. Albo też gongiem sprawi tak przeraźliwy hałas, ze wreszcie
będę musiał ustąpić. Albo sprowadzi całą armię innych żebraków, którzy będą tak długo jęczeć i
lamentować, kłuć się nożami, że przechodnie zaczną mi wyrzucać okrucieństwo i grozić bojkotem.
Żebrak może zrujnować najbardziej kwitnący interes.
- Czy policja się nie wtrąca?
- Nie. Żaden człowiek, a tym bardziej policjant, nie może się wtrącać do żebraków. ‘I3rzeba
się zwrócić do króla żebraków, do t,eu. Kto da odpowiedni okup, ten dostaje kwit, który przykleja
do drzwi. Wówczas żebracy omijają je starannie. Teu ma nad nimi ogromną władzę. Dzieli
pomiędzy nich pieniądze, które dostaje za owe kwity. Skoro już opanują sytuację w jednym
dystrykcie, ciągną całą armią do drugiego, aby tam powtórzyć ten sam proceder.
Opowieść Chińczyka była zgodna z prawdą. Zdarza się, że nawet władze państwowe
zmuszone są wchodzić w układy z królem żebra-ków. Ileż to bowiem razy rzeki chińskie występują
z brzegów i zale-wają ogromne przestrzenie, pozbawiając setki tysięcy ludzi chleba i dachu nad
głową? Cóż im innego pozostaje, jak wędrować o żebra-czym kiju. Wybierają króla i ciągną przez
bogate prowincje. Król panuje nad nimi; ma władzę nad życiem. Muszą go słuchać bez szemrania.
Gdyby nie on, zalaliby cały kraj dzikimi, nieokiełznanymi bandami i splądrowali go doszczętnie.
Mordowaliby, podpalali i ra-bowali. Chiny stałyby się krajem nieustannej walki wewnętrznej; nikt
nie byłby pewny dnia ani godziny. Dlatego właśnie władze toleruja i nawet popierają królów
żebraczych.
- Awięc taki r’eu ma większa władzę, niż wang, gubernator i regent
191 całej wielkiej prowincji! - odezwał się Matuzalem. ł.
- Stanowczo. Żaden urzędnik, nawet najwyższy, nie odważy się obrazić króla żebraków.
Albowiem t’eu może zwołać olbrzymie hor-dy swoich poddanych i zagarnąć formalnie całą
prowincję. Skoro następnie wieść dotrze do Pekinu, gubernator zostanie z miejsca odwołany,
ponieważ ściągnął na swoją prowincję nieszczęście, a za-tem okazał się niezdolnym do rządzenia.
1’dk, król żebraków jest nader potężną osobistością. Czyż więc jest w tym jakiś sens, aby wyrzucać
mi powinowactwo z takim człowiekiem?
- To bardzo nieroztropne.
-‘Pdk, mogłbym się zemścić. Wing-kan wie o tym dobrze i dlatego pragnie uprzedzić i
zgładzić mnie oraz moją rodzinę. Wie pan, że u nas skazuje się również żony i dzieci przestępcy.
- Wiem o tym. Nie pojmowałem tylko, jak może ktoś z powodu błahej obrazy mścić się tak
okrutnie. Teraz zdaję sobie sprawę z jego istotnych pobudek. Wing-kan lęka się pańskiej zemsty, a
zwłaszcza zemsty pańskiego teścia. Dlatego pragnie pana zawczasu unieszkod-liwić.
- A także teścia mego, którego dosięgnie kara za mój postępek, jako oje:a mojej żony.
Nawet król żebraków, jakkolwiek wielka jest jego władza, nie powinien być zamieszany w
przestępstwa. Wówczas bowiem odpowiada przed prawem, jak zwykły śmiertelnik i podlega takiej
samej karze, poddani opuszczają go. Na to właśnie liczy mój sąsiad, jeśli rzecz się ma tak, jak pan
powiada.
- Jest tak, jak mówię. Aby dowieść panu, opowiem, jak się o tym dowiedziałem.
Zdał dokładnie sprawę z przebiegu zdarzeń. Jubiler zrozumiał zgrozę swej sytuacji. Biegał
nieustannie z kąta w kąt, gestykulował namiętnie, chwytał się za głowę.
- Co mam czynić, co mam czynić? - pytał.
- Powinien pan sam o tym najlepiej wiedzieć!
- Czy mam natychmiast udać się dc7 sędziego i donieść o 192 planowanym przestępstwie?
- Nie. Przestępstwo jeszcze się nie zdarzyło; nie może pan go dowieść.
- A więc mniema pan, że powinienem czekać z założonymi ręko-ma, póki on nie zechce
zakopać bożka w moim ogrodzie?
-‘Pdk.
-‘Ib niebezpieczne, bardzo niebezpieczne! Nie zna pan praw na-szego kraju. Biada
każdemu, na czyim gruncie zdarza się zbrodnia. Niewinny podlega równej karze, jak winny. Jeśli,
na przykład, ktoś się zabije pod moimi drzwiami, to ja jestem winny temu i zostaję surowo
ukarany. Jeśli mój sąsiad zakopie posąg w moim ogrodzie, aczkolwiek potrafię dowieść, że to on
uczynił, na nic to się zda. Znaleziono bożka u mnie i basta.
- A więc sprawa się tak przedstawia: jeśli pan uprzedzi władze o zbrodni, to niczego nie
potrafisz dowieść na niekorzyść swego sąsiada, a wówczas wymyśli on inny rodzaj zemsty, o
którym już nic nie będziesz wiedział; jeśli zaś pan pozwoli dokonać występku, narażasz się na
śmierć.
- ‘Pak, tak jest. Nie widzę żadnego ratunku. Czy nie może pan bliżej opisać zbira, którego
wynajął mój sąssiad?
- Nie.
- Jeśli teraz o tym doniosę, to władze zaczną go szukać, ale nie znajdą. Świętokradztwo i tak
zostanie popełnione.
-‘Pak, ale można schować policjantów w pańskim ogrodzie; przy-dybią złodzieja; skoro się
tylko zjawi.
- Nie, nie! Powie, że działał z mego rozkazu.
- A więc trzeba jak najspieszniej zawiadomić kapłanów, aby mie-li dziś pod pieczą swych
bogów. Wiemy przecież, o której ma się zdarzyć świętokradztwo.
- A czy wie pan, z jakiej świątyni mają bożka ukraść?
- Nie.
Koniec ze mną! A czy wie pan, ile świątyń jest w Kuang-tszeu-fu?
-‘Ićk. Śto dwadzieścia.
- 1b są tylko największe, znane. Jest ich o wiele, wiele więcej.
Zanim zdążymy zawiadomić wszystkich, będzie już po kradzieży. Tb też nie jest wyjście.
Biegał z kąta w kąt i rwał się za warkocz. Matuzalem pocierał sobie czoło, pociągnął
kilkakrotnie z fajki, po czym rzekł:
- Nie wyobrażałem sobie, aby sprawa była aż tak zagmatwana i trudna. Nie wiedziałem, że
każdy, w czyim pobliżu zdarza się przestę-pstwo, aż w takich rozmiarach uchodzi za
współwinnego. Nie powin-niśmy w żadnym wypadku dopuścić do tego czynu, gdyż w każdym
razie pociągnie to dla pana niemiłe konsekwencje. Ale nie możemy także świętokradztwu zapobiec.
- To prawda! Poradź mi pan, poradź, proszę! Będę panu nader, nader wdzięczny!
-1-Im! Skąd wziąć radę? Sam wpadnę w kabałę, jeśli będzie wiado-mo, że podsłuchiwałem
tych łotrów. Przepraszam pana na chwilę. Zapytam o zdanie towarzysza.
- Czyż nie jest pafiskim służącym?
- Służącym i przyjacielem.
- Wszak wszystko słyszał. Dlaczego się nie odezwał?
- Kiepsko rozumie po chińsku. Jest to mądra głowa, kuta bestia.
Prawo i sprawiedliwość nie mogą nam pomóc. Tylko spryt potrafi pana wywieść z opałów.
- A więc pytaj pan szybko!
Matuzalem wyłożył przed Godfrydem zawiłość sytuacji.
-‘Pdk-odpowiedział pucybut. -Kiedy tak zwani mądrzy nic już nie potrafią wymyślić,
zwracają się do tak zwanych prostaczków. Sęk tkwi głęboko w korze. Żaden człowiek, żaden
Matuzalem nie potrafi go wyciągnąć z pnia. I właśnie dlatego powinien spróbować stary Godfryd
de Bouillon! Proszę, niech mi pan da ustnik fajki! Mówiąc to, sięgnął po rurkę.
- Po co?
194
- Aby natchnąć moją wyobraźnię. Dobre pociągnięcie z fajki krzepi rozum i ostrzy dowcip.
Jest to wprawdzie naruszenie su-bordynacji, ale tym razem chyba pozwoli pan.
- No, więc pociągnij!
Godfryd kilka razy zaciągnął się głęboko, zamruczał coś pod no-sem, zmarszczył czoło,
znowu zaczął kurzyć z fajki, chrząknął, pociąg-nął jeszcze raz potężnie, wydmuchał dym, zwrócił
ustnik Matuzale-mowi i rzekł:
- Smakowało mi!
-No, dalej!
- I pomogło również!
- Czy masz jakąś myśl?
- Najprostszą w świecie.
- Dawaj ją!
- No, trochę cierpliwości! Wyobrażam sobie rzecz w ten sposób: jak ty mnie, tak ja tobie!
- Jak to?
- Chcesz nas uraczyć, otóż my ciebie uraczymy.
- Głupstwa pleciesz! Kto porafiłby cię zrozumieć! Gadajże po ludzku, przyzwoicie,
gramatycznie.
- Jeśli ja mam wyciągać kasztany z ognia, to gramatyka powinna się do mnie stosować, a
nie ja do niej. Chodzi mi oto: sąsiad chce bożka zakopać w naszym ogrodzie; otóż my
przeniesiemy go do jego własnego ogrodu, to znaczy do ogrodu sąsiada, a nie do ogrodu bożka.
- Do kaduka! Godfrydzie, to dobry, naprawdę dobry pomysł!
-Nieprawdaż? Godfryd na wszystko potrafi znaleźć sposób! Nasz przyjaciel nie będzie
narażony na żadne niebezpieczeństwo. Wierny sąsiad doniesie policji, która tu przyjdzie i nic nie
znajdzie: Wówczas my jej zakomunikujemy co nieco.
- Świetnie! Jest to jedyne możliwe wyjście!
Przetłumaczył plan Godfryda Chińczykowi.
-1b niebezpieczne! - odparł jubiler.
195
- Ale jedynie możliwe. Wing-kan posiada chyba ogród?
-‘Idk, wielkości mojego, oddzielony od niego murem.
- A więc wszystko w porządku. Poczekaj pan, aż zakopią figurę w ogrodzie, po czym z
miejsca wykopie ją pan i przeniesie do ogrodu swego sąsiada.
- Ale jeśli mnie na tym pochwycą!
- Tb rzecz pańska, nie dać się złapać. Musisz bardzo ostrożnie działać. Wing-kan nie ma o
tym pojęcia, że pan zna jego zamiary; nie będzie się zatem niczego spodziewał.
- Ale ja sam jestem za słaby.
- Oczywiście, pomożemy panu.
- Jakże będę wam wdzięczny! Ale musicie w takim razie u mnie zostać. Później nie
będziecie mogli wyjść.
-A jednak. Mogą sobie zamknąć bramę. Mieszkamy tu w pobliżu u tong-tszi.
Jubiler zmienił wyraz twarzy. Ze strachu i oszołomienia zapom-niał o zaleceniach
grzeczności.
- U tong-rszi? - zapytał. - Czyż nie jesteście owymi cudzo-ziemcami, którzy go uratowali?
- Hm! Co panu o tym wiadomo?
- Tong tszi jest nader bogatym i wpływowym mandarynem, a ja tylko kupcem. Moja żona
jest ponadto córką króla żebraków. Mimo to żona tong-tszi nieraz wchodzi na stopnie swego
ogrodu, aby poroz-mawiać z moją żoną. Wiemy więc, że niedawno tong-tszi był nieobecny dłużej,
niż się spodziewał. Jego żona była pełna trosk. Lękała się, że go spotkało jakieś nieszczęście. W
tych dniach opowiedziała w sekre-cie mojej żonie, że jej mąż wrócił i że znajdował się w
staszliwym niebezpieczeństwie, z którego uratowało go pięciu czy sześciu cudzo-ziemców. Dodała,
że ci zbawiciele są zaproszeni i że przybędą do nich w gościnę.
- Nic pan nie wie poza tym?
- Nie.
- Nie wie pan także, jakie niebezpieczeństwo groziło mandaryno-wi?
- Nie.
- Radzę panu nikomu o tym nie mówić, jeśli się nie chcesz nara-źić tong-tszi.
- Będę milczał. Ale czy mogę wiedzieć, czy wy to jesteście owymi znakomitymi
cudzoziemcami?
-‘Pdk, to my.
Chińczyk złożył niski, do samej ziemi ukłon i rzekł:
- W takim razie jestem niegodny wietkiego zaszczytu, jaki mi czynicie. Cudzoziemcy,
których taki mandaryn zaprasza do siebie, w ojczystym kraju piastują na pewno najwyższe
godności. Jestem zbyt nikły, aby móc na was spoglądać. I oto przybyliście zawiadomić mnie o
grożącym niebezpieczeństwie! Bierzcie moje pieniądze, moje życie, wszystko, co do mnie należy!
‘Ib teraz wasza własność!
- Cieszy mnie, że pan posiada wdzięczne serce. Domyśliłem się, że pan jest uczciwym
człowiekiem i dlatego przybyłem pana urato-wać. Pomożemu panu zakopać bożka w ogrodzie
Wing-kana. Czy ma pan odpowiednie narzędzia?
-‘Pak.
- Powiedział pan, że obie kobiety czasem ze sobą rozmawiają.
Przypuszczam zatem, że pański ogród sąsiaduje z ogrodem mandary-na?
- ‘hak, tylko że ogród mandaryna jest o wiele, o wiele większy i wspanialszy.
- To ułatwia zadanie. Czy zechce pan pokazać nam swój ogród, ale tak, aby nikt tego nie
widział.
- Pójdziemy tu obok. Wyjrzymy przez okno.
Zaprowadził ich do sąsiednego pokoju o trzech oknach, zaopa-trzonych w zasłony. Uchylił
jedną z nich i pokazał obu przybyszom ogród.
Był mały i prawdziwie chiński. Karłowate drzewka, kwitnące 197 krzewy, bukszpany. Z
prawej strony ciągnął się podobny ogródek są-siada, oddzielony dosyć niskim murem.
Z lewej strony znajdował się znacznie obszerniejszy ogród manda-ryna. Za tym ogrodem
widać było wąską ścieżkę. Była to zapewne droga, którą zamierzał przybyć najemnik.
- Cudownie! - rzekł Matuzalem. - Położenie ogrodów jest bar-dzo dogodne dla naszych
planów. Przesadzimy mur mandaryna i znajdziemy się na pańskim gruncie. Reszta pójdzie równie
gładko.
- A więc mogę stanowczo liczyć na waszą pomoc? Kiedy przybę-dziecie?
- Z początkiem siut-szi, skoro tylko się ściemni na tyle, że nikt nas nie spostrzeże.
- Czy przyprowadzi pan swoich dostojnych towarzyszy?
- Nie. Im mniej ludzi będzie wiedziało o tym, tym lepiej.
- Ale jeśli będą nam potrzebni? Jeśli sami sobie nie poradzimy?
Nie mogę wtajemniczyć żadnego ze swoich ludzi.
- W tym wypadku nie będzie nic łatwiejszego, jak wezwać które-goś z moich. Idziemy już.
- Czy tong-tszi jest teraz w domu?
- Nie, wyszedł, ale wróci przed wieczorem, przed zamknięciem bramy.
- On nie musi się do tego stosować. Może chodzić swobodnie po nocy i wracać kiedy mu
się żywnie podoba. Przed nim wszelkie pei- lu stoją otworem.
Pei-lu nazywają tu budowle, zamykające ulice i zaoptarzone w bramy. Oprócz tego
bezpośredniego celu mają jeszcze inny. Stano-wią bowiem pomniki zasłużonych ludzi.
Jeśli urzędnik, lub zwykły obywatel przysłuży się państwu, pro-wincji, czy miastu,
wówczas wznosi się mu taki pei-lu, noszący jego imię i wyliczający wszystkie jego zalety i cnoty.
Czasem nawet dostaje się taki monument za życia. W takim razie zasłużony człowiek musi sam
ponieść koszta budowy, co bynajmniej nie pomniejsza zaszczytu.
198
Obaj ćuropejczycy pożegnali Chińczyka, który odprowadził ich aż przed próg, nie
przestając nisko się kłaniać. Przybywszy do pałacu manadaryna, udali się do pokoju Matuzalema.
- Czy nie powiadmomimy naszych towarzyszy? - zapytał God-fryd. Nie. Chwilowo jeszcze
nie.
- Ale może zabierzemy ze sobą przynajmniej Ryszarda?
- Wprawdzie mam do niego większe zaufanie niż do innych, gdyż jest rozważny i przezorny
ponad swój wiek, ale matka mi go po-wierzyła, nie powinienem więc chłopca niepotrzebnie
wystawiać na niebezpieczeństwo.
- Przewiduje pan jakieś niebezpieczeństwo?
- Nie, wszelako rzeczy mogą wziąć niespodziewany obrót. Idź już i znajdź naszych
przyjaciół. Zapytają o mnie. Powiedz, że chcę zostać sam, ponieważ zamierzam spisać notatki.
Później wrócisz do mnie. Ściemni się za kwadrans.
Godfryd odszedł. Niebawem zjawił się służący i zapalił latarnię. Zapytał, czy
„najdostojniejszy i najbardziej sędziwy pan” nie życzy sobie niczego.
- Nie, dziękuję, - oświadczył student. - Ale powiedz mi, czy wolno zejść do ogrodu?
- Rano nie, gdyż spaceruje wówczas „kwiat domu”.
- Ale teraz?
-‘Pdk. Czy mój rozkazodawca życzy sobie wyjść?
- Niebawem. Jestem poetą i pragnę w samotności rozmyślać.
- Zaprowadzę twórcę wierszy do furtki i tam będę oczekiwał jego powrotu, gdyż może
wasza dostojność zechce coś rozkazać.
- Będzie mi towarzyszył mój własny służący. Na razie nie mam żadnego życzenia. Pragnę
być sam.
Służący ukłonił się do ziemi i oddalił, a wkrótce potem przyszedł Godfryd.
- Gdzie zabawiają się nasi? - zapytał Matuzalem.
199
- W pokoju ‘Iiirnersticka. Piją herbatę, pykają z fajek i grają w domino. Nie wiedziałem, że
Chińczycy znają tę grę.
- Nawet oddają się jej z zapałem, wszakże kamienie i liczby ma-ją inne, niż my. Uważaj!
Z ulicy dobiegło uderzenie gongu, po czym okrzyk: siut-szi, siut-szi! Wedłu obliczenia
chińskiego była godzina jedenasta, według naszego - siódma wieczór.
- Czas już - rzekł Degenfeld. - Czy masz przy sobie nóż?
-‘Idk. Kogo zakłuć?
- Na razie nikogo, może się jednak przydać. Zabieram ze sobą także rewolwery.
- Przystaję i na to. W ogóle czuję się jak raubńtter przed wy-padem. Jestem ciekaw, jak się
ta przygoda skończy.
- Miejmy nadzieję, że pomyślnie. Chodźże!
Przed drzwiami czekał na nich służący. Odprowadził ich aż do furtki ogrodowej, po czym
zniknął. Ściemniło się szybko. Z ośmiu kroków nie dojrzałbyś człowieka. W ciągu kilku minut
powinna by-ła zapaść jeszcze większa ciemność.
-‘Ićraz właśnie wykradają bożka - szepnął Godfryd.
- Spodziewajmy się, że kradzież się uda.
- Piękne życzenie!
- Usprawiedliwione. Jeśli zbirowi dzisiaj się nie powiedzie, bę-dziemy zmuszeni powtórzyć
naszą zasadzkę jutro w okolicznościach o wiele trudniejszych, a to ze względu na obecność
mandaryna w domu. Podejdźmy do muru!
Bez szmeru zbliżyli się do ogrodzenia i zatrzymali nadsłuchując.
Po drugiej stronie zalegała głucha cisza.
- Przeprawimy się, ale chyłkiem! - szepnął Degenfeld.
Ledwo stanęli na ziemi w sąsiednim ogrodzie, z mroków wyłoniła się jakś ciemna postać.
- Hu-tsin?- zapytał szeptem bursz.
-‘Ib ja, najnędzniejszy wasz sługa - odpowiedział zagadnięty.
200
- Czy długo pan tu czeka?
- Od niedawna.
- Czy obszedł pan swój ogród dookoła?
- Nie. Wing-kan może stać za murem i nadsłuchiwać. Nie powi-nien wiedzieć, ze jest ktoś
w ogrodzie.
- Słusznie. A narzędzia?
- Leżą tutaj obok mnie. Co czynić teraz, mój wielmożny rozkazo-dawco?
- Wy dwaj ukryjcie się za tym drzewem. Być może, Wing-kan przyjdzie tu, aby się
przekonać, czy nikogo nie ma. Jestem tego nawet pewny. Ja zaś pójdę na zwiady, następnie wrócę
do was. Zdjął obuwie i oddalił się cicho. Idąc bardzo powoli, starł się wzrokiem przebić ciemności
nocy. Obszedł w ten sposób w dwóch kierunkach ogród, nie natknąwszy się na nic podejrzanego.
Mur po trzeciej stronie oddzielał ogrody obu wrogów. Ruszył wzdłuż niego i potknął się o jakiś
twardy przedmiot. Nachylił się, aby mu się przyj-rzeć. Leżały tu obok siebie łopata, motyka i rydel.
Złożył je nie kto inny, tylko Wing-kan. Należało więc liczyć się z tym, że może być jeszcze gdzieś
w pobliżu.
Degenfeld nachylił się i nadstawił uszu. Wytężył wzrok jak naj-bardziej, ale nic nie
usłyszał, nic nie dojrzał. Posunął się, stale nachylony, o kilka kroków naprzód i dopiero wówczas
odkrył w ciemności jakąś postać, opartą o drzewo, odda-loną o cztery kroki. On sam, na szczęście,
nie został spostrzeżony przez nieznajomego.
Szybko skręcił w bok i przykucnął za drzewem. Oczekiwał rozwoju wypadków z obawą,
aby tymczasem nie nadeszli Godfryd i Hu-tsin. Na szczęście, niewiele czasu upłynęło, gdy
usłyszał kroki z zew-nątrz. Szybko nadbiegło kilku ludzi. Zatrzymali się za bramą. Z głośnych
oddechów można było wnosić o ich wytężonym wysiłku. Ciemna postać wyszła spoza drzewa i
bezszelestnie podkradła się do muru. Degenfeld stąpał za nią, zachowując wszelkie środki 201
ostrożności.
- Szt! - rozległo się spoza muru.
- Szt! - odpowiedziano pod murem.
- Czy dostojny pan jest na posterunku?
- Tak. Czy masz go?
- Nawet dwa!
- Dwa? Jeden by wystarczył.
- Poszło nam tak łatwo, że wzięliśmy dwa.
- Czy nie były za ciężkie?
- Nie. Są ciosane z drewna.
- Z jakiej świątyni?
- Z Pek-thian-tszu-fan, ta jest bowiem najbliższa i najmniej strze-żona.
- A więc udało się. Nikt was nie zauważył?
- Nikt. Lecz podczas ostatniego obchodu o hai-szi niezawodnie wyjdzie na jaw kradzież obu
bożków. Ttzeba się ich pozbyć przed tą godziną.
- Jak przeniesiemy tu posążki?
- Podniesiemy je, a pan je przejmie od nas.
- Dobrze, byle szybko.
Matuzalem słyszał wszystko dokładnie. Nad murem ukazały się dwa większe przedmioty.
Jubiler upuścił je na ziemię, po czym rzekł:
-‘Ićraz przełaźcie szybko!
- Jeszcze nie. Musimy uprzednio ukryć palankin.
Słychać było ich oddalające się kroki. Wkrótce wrócili i przes-koczyli przez mur. Było ich
dwóch.
- Czy tu wszystko w porządku? - zapytał jeden.
-‘Pak.
- Nikogo nie ma w ogrodzie
- Nie.
- Czy nie należałoby sprawdzić?
- Uczyniłem to już. Obszedłem dwukrotnie cały ogród.
202
- Więc możemy zacząć. Ale gdzie?
- Niedaleko stąd. Narzędzia już tam leżą. Dziś rano jeszcze upatrzyłem sobie odpowiednie
miejsce. ‘Idm ziemia jest najbardziej podatna. Chodźcie i bierzcie ze sobą posążki!
Poszedł naprzód, a oni za nim, niosąc bożków, wysokich na dwa łokcie, a zatem dosyć
ciężkich. Zatrzymali się na miejscu, gdzie leżały narzędzia.
- T1ć - rzekł jubiler. - Ale cicho, aby nikt nie usłyszał. Rydel sprawia mniej hałasu.
Obaj złodzieje wzięli się do roboty tak ochoczo, że nawet Wing-kan zauważył:
- Kopiecie za prędko. Usłyszą w mieszkaniu.
- Nie ma obawy - brzmiała odpowiedź. - Musimy się bardzo śpieszyć; gotowi zamknąć nam
przed nosem bramę. Wówczas zosta-niemy w potrzasku.
Nie szczędzili trudu, byle szybko się uporać ze swą pracą. Zresztą, nie wymagała
staranności. Wiedzieli wszak, że po to zakopują posąż-ki, aby je niebawem wykopano.
Nie upłynęło pół godziny, a rydel już zamilkł.
- ‘Iak! - rzekł Wing-kan. - To była rzecz najważniejsza. Resz-ta pójdzie łatwo.
- Co teraz pocznie nasz władca? - zapytał jeden z najemnikbw
,
ten, który umówił się z jubilerem.
- Poczekam, aż rozgłoszą kradzież.
- Tb stanie się wkrótce.
- Wówczas pójdę do tong szi.
- On nie jest sędzią.
- Nie, ale jes# mandarynem. Ulica jest zamknięta i nie mieszka tu żaden sędzia. A zatem
muszę się zwrócić do tong-rszi. Powiem, że słyszałem, iż skradziono dwóch bożków i że mam w
podejrzeniu swego sąsiada Hu-tsina.
- Mandaryn zapyta, skąd czcigodny starzec powziął takie 203 podejrzenie?
- Przechadzałem się w ogrodzie i zobaczyłem przypadkowo, jak mój sąsiad zakopywał dwa
posążki.
- Dobrze! A więc rzecz załatwiona. Prosimy o zapłatę.
- Przygotowałem już dla was sakiewki. W każdej jest po tysiąc li.
- Czy dobrze liczone?
- Dobrze.
- Miejmy nadzieję. Kiedy wyświadczyłem memu czcigodnemu panu ostatnią przysługę,
omylił się o piećdziesiąt li.
- Nigdy się nie mylę. Źle rachowałeś.
- Czy bardzo sędziwy dobroczyńca chciałby czekać, aż przeliczy-my?
- Gdzie chcecie liczyć?
-‘Iii.
- W ciemnościach?
-‘Pdk. Wystarczy namacać.
- Liczcie więc, jeśli macie ochotę. Ale ja nie mogę czekać. Odwie-dzę tymczasem mego
drugiego sąsiada, aby mu opowiedzieć, co tutaj widziałem. Skoro tylko kradzież wyjdzie na jaw,
zażąda on ode mnie , abym doniósł o swoich obsemvacjach władzom. Będzie poza tym
doskonałym świadkiem. Muszę jeszcze zabrać i schować narzę-dzia.
Przerzucił je przez mur, po czym przeprawił się do swego ogrodu.
Po chwili umilkły jego kroki.
Obaj świętokradcy stali w milczeniu i nadsłuchiwali. Wreszcie jeden z nich rzekł:
- Znów nas oszukał!
- ć’ak, nie sądzę, aby każda sakiewka zawierała po tysiąc li. Ale to bądź co bądź sporo
gotówki. Musimy się śpieszyć. Chodź! Chcieli się oddalić. Musieliby przejść koło Degenfelda,
który tym-czasem postanowił zatrzymać ich. Był silnym mężczyzną, a na domiar mógł liczyć i na
to, że przestrach sparaliżuje przestępców. Przepuścił 204 ich, rzucił się za nimi, a w następnej
sekundzie trzymał ich za szyje, w które wpił kurczowo palce obu rąk.
Zgłuszony krzyk, daremne szamotanie się - i obaj osunęli się na ziemię. Nie zwalniał jednak
uścisku. Milczeli. Parę konwulsyjnych ruchów, po czym wyciągnęli się, straciwszy przytomność.
Degenfeld nożem pokrajał na pasma i tak niezbyt kompletną odzież zbirów. Związał ich plecami
do siebie starannie i pewnie i bez-władnych odciągnął na bok.
Teraz mógł wrócić do obu towarzyszy. Słyszeli szmery przesypywa-nej ziemi i byli
zaniepokojeni długą nieobecnością studenta. Opowie-dział, czego zdążył dokonać. Hu-tsin
pośpieszył do mieszkania, aby przynieść powrozy. Związali lepiej zbirów i przes adzili ich przez
mur do ogrodu Wing-kana. Teraz, w trójkę, wzięli się do wykopywania bożków. Następnie
przesypali i wyrównali teren. Degenfeld, prze-szediszy do ogrodu Wing-kana, wziął od swych
towarzyszy bożków i narzędzia. Po chwili obaj poszli za jego przykładem. Po kwadransie pracy
wrócili wreszcie do ogrodu.
- Świetnie się powiodło - orzekł Matuzalem. -‘Ićraz niech ten Wing-kan doniesie o
świętokradztwie. Wpadnie we własne sidła.
- W których ja miałem zginąć - dodał Chińczyk. - Panie, jes-teś moim zbawcą! Jakże się
wywdzięczę?
-Jak? Zachowując się dokładnie tak, jak panu poprzednio mówi-łem. ‘Ićraz musimy się
rozstać. Mandaryn nie powinien wiedzieć, żeśmy tutaj byli.
- Okaż pan swemu niewolnikowi łaskę i przyjdź jutro!
- Chętnie. Jutro możemy do pana przyjść. ‘Ićraz musimy się oczyścić. Czy nie znajdziemy u
pana jakiegoś pomieszczenia, gdzie moglibyśmy przywrócić do ładu naszą odzież?
- Chodźcie panowie za mną.
- Niech pan nie zostawia narzędzi!
Hu-tsin zaprowadził ich za przepierzenie i przyniósł szczotkę i latarnię. Oczyścił ubrania z
piasku, który ich mógł łatwo zdradzić.
205
Następnie pożegnali się i wrócili do ogrodu mandaryna. Godfryd, jako służący, stanął u
furtki, ‘a Degenfeld zaczął spa-cerować po alejach. Niebawem jednak przyszedł po niego sam tong-
tszi, który zaraz po powrocie pośpieszył przywitać się z Degenfeldem.
- A teraz - rzekł po wymianie pierwszych grzeczności - muszę pana prosić, abyś spełnił
jedno moje życzenie.
- Jakie?
- Nikt nie powinien wiedzieć, w jakich okolicznościach znalazł mnie pan i że byłeś moim
zbawcą. Opowiedziałem to jednak żonie. Pragnie was zobaczyć i z całego serca podziękować. Czy
mogę was do niej zaprowadzić?
Degenfeld zrozumiał, co to za szczególne wyróżnienie. Odpowie-dział więc grzecznie:
- Uważam to życzenie za rozkaz panie i nie omieszkam zastoso-wać się do niego.
- A więc pójdźmy! Czeka na panów już dawno.
Swiętokradztwo
Chińczyk poprowadził obu ćuropejczyków ku domowi. W przed-pokoju, o ile to pojęcie
można zastosować do chińskiego mieszka-nia, czekali Tlirnerstick, mijnheer, Ryszard i Liang-ssi.
Mandaryn znikł za najbliższymi drzwiami. Matuzalem skorzystał z jego nie-obecności, aby
wtajemniczyć przyjaciół w zaistniałą sytuację i prosić ich o jak największą ostrożność.
Po kilku minutach mandaryn wrócił po gości. Wprowadził ich do salonu. Niezbyt był
obszerny, za to wspaniale urządzony. ‘Iii zapewne pani domu przyjmowała swoje przyjaciółki, o
czym świadczyły leżące na stolikach hafty i inne kobiece robótki. Pełno tu było cennej porce-lany,
a na ścianach wisiały instrumenty muzyczne. Goście nie zdążyli usiąść, gdy ukazała się pani
domu. Weszła wsparta na służącej, gdyż sama ledwo potrafiła stąpać z powodu drobnych,
zdeformowanych stóp.
W lepszych domach zaraz po urodzeniu przyciska się córkom osiem małych palców u nóg
do podszew za pomocą mocno ściśniętych bandaży. Jedynie oba wielkie palce zachowują swoje
naturalne poło-żenie, wszakże i one nie rozwijają się normalnie. Pozostałe palce, a przede
wszystkim ich paznokcie wrastają w podeszwy, co pociąga za sobą owrzodzenie i okropne bóle.
207
‘Pdkie biedne maltretowane dziecko nigdy nie nauczy się chodzić. Może tylko z trudem
utrzymać równowagę. Nie żali się jednak na to, znosi męki, byle móc się poszczycić piękną stopą.
‘Pd stopa, to pięta i wielki palec. Pantofelki są wielkości pantofelków lalki. Uciążliwe, bolesne
chodzenie wpływa na rozwój całego ciała i du-cha. Jest w tych kobietach coś ułomnego. Człowiek,
który nie potrafi się poruszać swobodnie, lekko i mocno, nosi na sobie piętno przygnę-bienia.
Za następną cechę piękności uchodzi w Chinach otyłość. Kobieta szczupła jest
bezwzględnie brzydka.
‘Pdkże pod tym względem pani domu odpowiadała wyszukanym wymaganiom mody. Była
mała, ale nad wyraz tęga, tak tęga, że mijn-heerowi mimo woli wyrwało się:
- Rechtvaardige hemel, is deze vrouw diclć zeer onfeilbaar dick!
Niebiosa sprawiedliwe, gruba jest ta kobieta, wspaniale gruba! Jeśli mijnheer van
Aardappelenborsch wpadł w taki podziw, to można sobie łatwo wyobrazić, że szerokość tej pani
nie była mniejsza od wysokości. Figura jej zbliżała się do kształtu kuli:
Włosy były spięte, za pomocą licznych szpilek iskrzących się od bry-lantów, we fryzurę o
kształcie motyla. Aż do samej ziemi obejmował ją kosztowny jedwab. Ręce jej były ukryte w
szerokich, po kolana sięgających rękawach. Dookoła szyi wisiał długi złoty łańcuch z mnó-stwem
amuletów.
Mała twarzyczka, zgodnie ze zwyczajami wyższych klas, była wys-marowana grubą
warstwą cynoberu i szminki, co nadawało jej rysom nieruchomy i sztywny wyraz maski, który
ożywiały małe ukośne i wielce ruchliwe oczy.
- Tszing, tszing, tszing, tszing, kia tszu ! - przywitała gości cienkim, przenikliwym ale
sympatycznie dziecinnym głosikiem. Kapitan poczuł w sobie ducha rycerskiego.On, jako najlepiej
wła-dający chińskim, powinien był palnąć mówkę, powiedzieć miłej ko-biecie kilka wyszukanych
grzeczności. Wystąpił więc o dwa kroki, 208 ukłonił się niezwykle głęboko, chrząknął dwukrotnie i
zaczął:
- Łaskawang paning Chinkong! Mojeng serceng jestang głębo-kong wzruszoneng paning
subtelnąg serdecznościąg. Wprawdzieng jeste- ming kawaleremong, aleng umieming oceniciong
tong szczę-ścieng możnościng posiadaniang przed oczymang miełegong wido-kung mał- żonking
mandarynang. Muszęg złożycieng paning mojeng komplemen- tyng i polecamg sięg paning
życzliwościng! Tszinć tszing, ing jeszczeng razong tszing!
Oczywiście, prócz słowa ostatniego nic nie zrozumiała. Wszakże z toku przemowy pojęła,
że ją przyjął w sposób jak najbardziej grzeczny. Dlatego uśmiechnęła się wdzięcznie i skinieniem
dała mu znak, że słowa jego przypadły jej do gustu. Cofnął się więc nasz wyga i szepnął do
grubaska:
- Nader przyjemna kobietka, na honor! Włada najlepszą literacką chińszczyzną! Zrozumiała
każde moje słowo! Moje najgłębsze powa-żanie!
‘Ićraz zwróciła się ku Matuzalemowi.
- Jest pan zbawcą mego małżonka - rzekła. - Gdyby nie pan, nie żyłby już dzisiaj, a ja z
rozpaczy poszłabym za nim. Dziękuję panu z całej duszy.
Wyciągnęła z rękawa małą bladą dłoń dziecka. Matuzalem jednak ujął ją przez jedwabny
rękaw, przyłożył wargi do jedwabiu i od-powiedział:
- Tsui-szin put tui!
Cztery te zgłoski wyrażają najwyższy hołd. Znaczą one: „Ja, grzesz-nik, nie powinienem
odpowiadać”.
Że ujął jej rękę przez jedwab, to było oznaką wielkiego szacunku i hołdu. Wynagrodziła go
za to podaniem ręki jego towarzyszom. Oczywiście, wzorowali się na Matuzalemie, co szczególnie
komicznie wypadło u mijnheera.
Podczas gdy mandaryn uprzejmie odprowadzał żonę do jej pokoju, grubas zawołał:
209
- Goede Gocć was dat eene vrouw! Moet die ontzettend vell gege-ten hebben! Dobry Boże
co to za kobieta! Musiała straszliwie wiele jeść!
Godfryd już miał na języku jakiś dowcip, ale przerwał mu nagły hałas. Słychać było
swoiste, głuche ale zgiełkliwe, tony licznych gon-gów, które się wzajemnie zagłuszały i liczne
nawoływania.
Mandaryn wrócił i rzekł:
- Słyszycie? Musiało się zdarzyć wielkie nieszczęście lub przestę-pstwo. Wartownicy je
ogłaszają.
Otworzył okno. Hałas był już blisko. Gongi brzmiały przeraźliwie i jakiś chrapliwy głos, na
poły śpiewając, a na poły wyjąc, rozgłaszał coś, czego nawet Matuzalem nie zrozumiał.
- Co za przestępstwo! - zawołał mandaryn. - Nic podobnego nie zdarzyło się jeszcze w
Kuang-tszeu-fu.
- Cóż takiego? - zapytał Degenfeld.
- Z Pek-thian-tszu-san wykradziono dwa posągi bogów.
- Dziś?
- Bardzo niedawno. Przed siut-szi były jeszcze na miejscu. Teraz ich nie ma. Podejrzenie
padło na dwóch ludzi, którzy stali z palanki-nem przed świątynią. Wartownik opisuje ich wygląd.
Goście starali się przekonywująco odegrać role zaskoczonych tym wydarzeniem. Tong-tszi dodał:
- Prawdopodobnie schwytają świętokradców, a wówczas biada im! Obsadzi się wszystkie
ulice, zaułki i place policją i wojskiem. Nikt nie zdoła się przemknąć. Jeśli złodzieje nie uciekli z
miasta, są zgu-bieni.
- Ale w jakim celu skradli bóstwa?
- Nie wie pan? Nie domyśla się pan?
- Nie.
- Aby mieć szczęście, aby się wzbogacić. Mając boga w domu, można się spodziewać
najrozmaitszych przysług. Lecz bogowie nie są dla poszczególnych ludzi, lecz dla wszystkich.
Dlatego stawia się ich
210 posągi w świątyniach, aby każdy mógł zanosić do tiich prośby. Ktokol-wiek... o co
chodzi?
Pytanie było skierowane do służącego, który w tej chwili wszedł do pokoju.
- Najwyższa ćkscelencjo, - odpowiedział służący - całkiem niegodny jubiler Wing-kan prosi
z najgłębszą pokorą o przyjęcie.
-‘Ićn? Niech wraca do domu; gardzę jego widokiem.
- Powiedział, że jego odwiedziny przyniosą korzyść wielkiemu panu.
Skoro się Chińczykowi mówi o korzyści, natychmiast przestaje się wzdrygać.
- Wpuść go! - rozkazał tong-tszi. - Ale powiedz mu, że każze go oćwiczyć, jeśli mnie
nachodzi bez dostatecznych powodów:
Wing-kan ukazał się na progu, opuścił głowę niemal do samej zie-mi i został już w tej
pozycji.
- Czego chcesz tu o tak późnej porze? - zapytał urzędnik.
- Wszechpotężny kuan fu, - rzekł jubiler tonem służalczym - musiałem śpieszyć ku blaskom
twego słofica, ponieważ na naszej ulicy nie mieszka żaden sing-kuan, sędzia.
- Sing-kuan? A więc chodzi o jakieś przestępstwo?
-‘Ihk.
- Czemu zwracasz się do mnie? Widzę, że będę cię musiał kazać aresztować.
- Wasza jaśnie oświecona łaskawość zostawi mnie na wolności, skoro się dowie, że chodzi
o skradzione posągi. Mandaryn rozmawiał z nim, siedząc na krześle, inaczej bowiem nie
wypadało. Teraz zerwał się na równe nogi i zawołał:
- Podnieś się, mów szybko i swobodnie. Co wiesz?
- Zdaje się, że wiem, u kogo znajdują się skradzione bóstwa.
-‘Ty? U kogo?
- U Hu-tsinga, mego sąsiada.
Tong-tszi ściągnął groźnie brwi i odezwał się:
211
- U niego? ‘Iiwego wroga? ‘Ićn człowiek jest uczciwy i niezdolny do kradzieży. Mógłbyś
postawić go sobie za wzór rzetelności. Nie kradnie; tym bardziej nie popełni świętokradztwa. Czy
wiesz, co czynisz, posądzając go o przestępstwo?
- Wiem. Ale nie oskarżyłem go jeszcze, wyraziłem tylko przy-puszczenie.
- No, więc dlaczego przypuszczasz, że on jest przestępcą? Strzeż się powiedzieć tylko jedno
słówko, którego nie zdołasz dowieść! Dla ciebie nie będę pobłażliwy!
- Nie chcę nikogo oskarżać, ani posądzać; poczytuję sobie tylko za obowiązek powiedzieć
waszej doskonałości to, co widziałem.
- No, cóż takiego?
- Dziś cały dziefi pracowałem ciężko i dlatego, skoro się ściem-niło, wyszedłem do ogrodu,
aby zaczerpnąć trochę świeżego powie-trza. Stałem niedaleko muru. Było już zupełnie ciemno.
Mimo to zobaczyłem dwóch ludzi, którzy nieśli palankin i zatrzymali się przed ogrodem mego
sąsiada. Półgłosem rzucili hasło, otrzymali odzew. Widziałem następnie, jak wyjęli z palankinu
dwa ciężkie przedmioty i przenieśli je przez mur. Potem sami się przeprawili i wykopali w
ogrodzie jamę. Podkradłem się, ponieważ to, wszystko wydało mi się podejrzane. Skoro spojrzałem
uważniej, poznałem w przedmiotach posągi. Zakopawszy je w ziemię, obaj tragarze skoczyli przez
parkan, ale Hu-tsin został w ogrodzie. Oto wszystko, com widział.
- Niebiosa! Czy to być może? - zawołał mandaryn. - Palankin z dwoma tragarzami, dwa
posążki, czas właściwy; wszystko to się zgadza! Czyżby Hu-tsin miał być przestępcą?
- Opowiadam tylko to, co na własne oczy widziałem.
- A co później?
- Zastanowiłem się. Musiało to być coś występnego, skoro odby-wało się tak skrycie. Czyż
miałem zadenuncjować tak rzetelnego Hu-tsina i samemu wystawić się na niebezpieczefistwo? Nie
wiedziałem, co czynić, więc udałem się po radę do drugiego sąsiada.
212
Opowiedziałem mu wszystko. Naraz usłyszeliśmy, ze skradziono dwa posągi, pojąłem więc
wszystko. Zrozumiałem, że muszę to zameldo-wać. I sąsiad także mi radził udać się do waszej
wspaniałości.
Mandaryn, głęboko wzburzony, chodził z kąta w kąt i wołał:
- Hu-tsin, Hu-tsin! Czyżbym się tak pomylił co do niego! Czło-wieku, mówisz prawdę?
- Niech wasza wspaniałość każe mnie wybatożyć na śmierć, jeśli skłamałem choć jedno
słowo!
- Owszem, uczynię to, możesz być pewny. Czy zauważyłeś miejsce, gdzie zakopano
posągi?
- Bardzo dokładnie.
- Natychmiast pójdziesz ze mną do Hu-tsina. Ale biada ci, jeśli cię złapię na kłamstwie!
Wing-kang ukłonił się nisko i odpowiedział tonem pewności:
- Moje sumienie jest czyste, moje serce prawe. Moja dusza prze-ciwstawia się temu, abym
to ja właśnie demaskował świętokradcę, lecz postępuję według wymagafi naszej religii.
- Czekaj tu, zaraz wrócę!
Chciał już wyjść, lecz zawrócił, podszedł do Matuzalema i zapytał go:
- Jesteś pan wielkim uczonym w swoim kraju. Czy studiował pan także prawo?
-‘Ikk.
- A więc niech się pan dowie, jak u nas potrafią chwytać i karać przestępców! Czy będzie
mi pan towarzyszył?
Matuzalemowi było to bardzo na rękę. Zgodził się chętnie.
- Pana przyjaciele również z nami pójdą - oświadczył tong-tszi.
- Poślę teraz po policjantów i żołnierzy.
Wydał krótki rozkaz służącemu. Niebawem przybyło mnóstwo uzbrojonych ludzi w
stożkowych czapkach. Pojawił się także mały od-dział żołnierzy; uzbrojeni w karabiny, nosili na
plecach i na piersiach wszyty szyldzik z wyhaftowanym napisem pinć „żołnierz”.
213
Mandaryn nawet do domu Hu-tsina nie mógł pójść bez odpowied-niej pompy. Na przedzie
kroczyło czterech forysiów. Dalej, w palanki-nie, niesiono samego mandaryna, za nim jego gości;
następnie szedł oskarżyciel, Wing-kan, otoczony policjantami, a na końcu żołnierze. Chociaż ulicy
nie oświetlono, było dosyć jasno. Zebrało się mnóstwo ludzi z latarniami. Tjrlko uprzywilejowani
wieczorami mogą przechodzić z jednej ulicy na drugą. Zwykli zja-dacze ryżu mogą się zbierać
tylko na własnej ulicy, ale i to w wyjątko-wych okolicznościach. W takim wypadku każdy musi
mieć w ręku lampion.
W Chinach nadzbr nad ludnością jest surowy. Specjalni urzędnicy czuwają nad każdym
rejonem, to znaczy nad wszystkim, co się w jego obrębie dzieje. Bezpośrednio im podlegli
nadzorcy roztaczają pieczę nad poszczególnymi ulicami; niższy szczebel zajmują nadzorcy do-
mów, a następnie ojcowie rodzin, odpowiadający za wszystko, co się dzieje w rodzinie.
Skoro zachodzi wypadek przestępstwa, kara dotyka całą rodzinę przestępcy, nadzorcę
domu, nadzorcę ulicy, a czasem nawet nadzorcę dzielnicy.
Wiadomość o świętokradztwie zwabiła mnóstwo ludzi na ulicę. Skupiali się grupami i po
cichu omawiali wypadek. Nadzorcy domów dbali o to, aby utrzymywano porządek i ciszę.
Hu-tsin dostał od Matuzalema ścisłe wskazówki, dotyczące jego odpowiedzi. Spodziewał
się tong-tszi i oczekiwał go za zamkniętymi drzwiami. Otworzył je, ledwo zapukano.
Udając najwyższe zdumienie, skłonił się aż do samej ziemi i za-pytał o powód tak
zaszczytnych odwiedzin.
- Zaraz się dowiesz - odparł urzędnik. - Przede wszystkim sprowadź swoją niegodną,
cuchnącą rodzinę.
Dwaj policjanci uchwycili go za warkocz i wypchnęli za drzwi. Mandaryn udał się przy
blasku lampionów do ogrodu, dokąd też to-warzyszył mu cały orszak.
214
Niebawem policjanci przyprowadzili jubilera, jego żonę, dzieci i
służbę. Stanął, schylony w głębokim ukłonie; domownicy rzucili się
na kolana przed dostojnikiem, który odezwał się tonem surowym do
Hu-tsina:
- Czy wiesz, w jakim celu przybyliśmy?
- Moja głęboka nikczemność nie potrafi się domyślić, dlaczego wasza jasność raczyła
oświecić mój podły dom - odpowiedział zapy-tany.
- Łżesz! Czyż nie stałeś pod drzwiami, kiedyŚmy nadeszli?
- Słyszałem odgłosy zbiegowiska na ulicy i chciałem wyjrzeć.
Wówczas zjawiła się wasza najwyższa sprawiedliwość.
- ‘Pdk, moja najwyższa sprawiedliwość! Słusznie powiedziałeś.
Właśnie ta sprawiedliwość da ci się we znaki. Czy nie wiesz, z jakiego powodu zebrał się
tłum na ułicy?
- Z powodu kradzieży obu bogów.
Skąd wiesz o tym?
- Słyszałem oznajmienie wartownika.
- Kłamiesz! Wiedziałeś o tym wówczas jeszcze, kiedy nikt nie wiedział, gdyż ty jesteś
owym świętokradcą.
Doświadczony sędzia nie rzuca oskarżenia w twarz. Raczej stara się oskarżonego zaplątać
w sieć nieistotnych pytafi, sieć, z której prawdziwy przestępca nie potrafi się wywikłać. Natomiast
postępo-wanie takie, jak kuan fu, może popsuć wszelkie dowody winy.
Hu-tsin udał przerażenie i odparł:
- Co za słowa! Co mówi wasza najjaśniejsza potęga! Ja śmiałbym popełnić świętokradztwo,
ja który jestem najgorliwszym i najwier-niejszym czcicielem świętej naszej wiary. Co za
oskarżenie! Mogę dowieść, że od samego rana nie opuszczałem sklepu.
- Owszem, możesz to dowieść, gdyż posągi kradłeś za pośrednic-twem dwóch łotrów!
- Ja? Najczcigodniejszy panie, ja nic o tym nie wiem!
- Nie kłam! Kazałeś je zakopać we własnym ogrodzie!
215
- Któż to powiedział? Któż to może zaświadczyć?
- Wing-kan, twój sąsiad, który wszystko widział i oto stoi przed tobą, jako twój oskarżyciel.
- ‘Ićn? Moje pokorne uwielbienie waszej najwyższej godności pozwala mi powiedzieć, że
ten człowiek jest, jak wiadomo, moim wro-giem. Wymyślił tę bajeczkę, aby mnie zgubić.
- Tb nie bajeczka, to prawda. Wiem dokładnie, gdzie ukryłeś bóstwa. Rozkażę je wykopać.
- Wasza wzniosłości, rozkaż. Niech wyjdzie na jaw, żem bez wi-ny.
Wyrzekł tę prośbę tonem nejgłębszego przeświadczenia. Manda-ryn znał go dotychczas
jako uczciwego człowieka i z trudnością dał się uprzednio przekonać o jego winie. Spojrzał mu
badawczo w twarz i rzekł:
- Twoje imię było dotychczas czyste i niesplamione. Dlatego chętnie uwierzyłbym twoim
zapewnieniom. Ale biada ci, jeśli posągi znajdą się u ciebie! Kilku żołnierzy niechaj przyniesie
potrzebne narzędzia! A teraz naprzód, Wing-kan, pokaż nam miejsce! Wezwany szybko wystąpił
naprzód. Dotarłszy do oznaczonego miejsca, zatrzymał się, wyjął z rąk jednego z policjantów
lampion, oświetlił ziemię i rzekł:
-Oto tu! Wasza wzniosłość może zauważyć, że tu niedawno kopa-no.
- Rozkopać ziemię! - polecił mandaryn. - Teraz rozstrzygnie się, którego z was mam ukarać,
jego, jako świętokradcę, czy ciebie, jako fałszywego donosiciela, kłamcę i oszusta.
Utworzono półkole. Dwaj policjanci zaczęli rozkopywać ziemię. Wing-kan był pewny swej
sprawy, jak można było wnosić z jego tę-giej miny; ale wnet mina zaczęła mu rzednieć i to coraz
widoczniej, z każdym głębszym uderzeniem łopaty i rydla.
Posągi byłu zakopane bardzo płytko. ‘Ićraz utworzył się dół pół-torametrowej głębokości, a
łopata nie natrafiała na nic twardego.
216
Matuzalem zbliżył się, spojrzał w dół i rzekł:
- Tii posągi nie mogą być zakopane. Na powierzchni ziemia była miękka, jak zawsze na
powierzchni; ale tu jest twarda i mocno ubita, a więc od dawna nienaruszona.
- Słusznie - potwierdził mandaryn. - Czy wiesz na pewno, że tu właśnie kopano?
Pytanie było skierowane do Wing-kana. Twarz donosiciela oblokła barwa szara, ziemista,
jak piach, który właśnie wykopywano. Z wyra-zem głębokiej zgrozy gapił się w dół.
-‘Pdk, tutaj -wymamrotał.
- Przecież widzisz, że bogów tu nie ma.
- A więc zabrano ich stąd!
- Nikt ci nie uwierzy. Kto zakopuje rzecz skradzioną w ziemię, ten nie będzie jej zaraz
potem przenosił. Może się omyliłeś co do miejsca.
- Nie. Tb tu, wiem z całą pewnością!
- A więc skłamałeś, aby zgubić swego uczciwego sąsiada!
- Nie, nie! Powiedziałem tylko prawdę. Widziałem dokładnie, jak umieszczono tu bóstwa.
- Nie kłam! Znam cię! Jesteś oszczercą. Hu-tsin zaś ma opinię człowieka prawego.
- ‘Ićk, i nie zawiodę jej - odezwał się Hu-tsin, występując na-przód. - Milczałem
dotychczas, ponieważ nie sądziłem, aby ktokol-wiek mógł być tak do gruntu zły. Ale teraz będę
mówił. Niech mnie wysłucha wasza wysokość!
- Mów! - rozkazał mandaryn. - O co chodzi?
- Pracowałem dziś bardzo ciężko i chciałem po zamknięciu sklepu i po zapadnięciu
zmierzchu wyjść do ogrodu. Podczas gdy...
- Zaczynasz dokładnie tak samo, jak on - przerwał mandaryn.
- Są to niemal te same słowa. Mów dalej!
... podczas gdy stałem przy murze i rozkoszowałem się świeżym,
czystym powietrzem, zobaczyłem mimo ciemności dwóch ludzi
,
niosących palankin.
- Dokładnie tak, jak i on! Dalej!
- Zatrzymali się przed murem jego ogrodu, wyjęli cieżkie przed-mioty z palankinu i
przerzucili przez mur.
-‘Ib kłamstwo! Tb kłamstwo! -wołał Wing-kan. -To wszystko zdarzyło się u niego!
-Milcz! -zgromił go mandaryn. - Wysłuchałem twego łgarstwa, a teraz chcę usłyszeć, co
powie Hu-tsin. Możesz się odzywać tylko wówczas, gdy cię pytam! Nie znaleźliśmy tu nic, a więc
kłamałeś. Mów dalej, Hu-tsin!
- Obaj nieznajomi, których twarzy nie mogłem rozpoznać, odsta-wili palankin na bok, gdzie
zapewne stoi jescze dotychczas. Nas-tępnie wrócili i przedostali się do ogrodu sąsiada, który
zapewne oczekiwał ich, gdyż usłyszałem jego głos. Następnie rozległo się ude-rzenie rydla.
Kopano dół, zamierzano więc coś zakopać. Nasłuchiwa-łem długo, póki nie ucichło. Rozległ się
zgrzyt zamka w drzwiach; to Wing-kan wrócił do domu. Byłem przeświadczony, ze także obaj
nieznajomi oddalą się rychło. Słyszałem, jak podążyli do muru. Ale wówczas zdarzyło się coś, co
mnie przejęło największą zgrozą.
- Co? - zapytał mandaryn.
- Rozległy się dwa potężne głosy. Nie mogłem odróżnić, czy po-chodziły z góry, czy spod
ziemi; atoli słyszałem wyraźnie słowa: - „Stójcie! Zbezcześciliście nas. ‘Iirzymamy was mocno,
póki nie przyj-dzie mściciel, aby was ukarać!” - Po czym usłyszałem hałas, jakby kogoś przemocą
wleczono po ziemi; rozległy się krótkie przerażone jęki, wreszcie zaległa cisza.
Mandaryn opuścił oczy. Był przeświadczony, że posążki nie potra-fią mówić, ale musiał
udawać, że wierzy w tego rodzaju cuda. Prawdo-podobnie powziQł nieufność także do Hu-tsina.
- Bogowie są pełni mocy- rzekł jednak. - Czym jest wobec nich człowiek ze swoją
słabością. Co jeszcze słyszałeś, lub widziałeś?
- W ogrodzie sąsiada? Aiii dźwięku więcej. Stałem oniemiały
218 i pzzestraszony.Ićastępriie usćyszalem gongi na ulicy i glośne krzyki wartowników. Nie
zrozumiałem jego słów. Wróciłem do domu i zapytałem domowników. Powiedzieli mi, że dwa
posągi bogów zos-tały skradzione. Ogarnął mnie straszliwy lęk.
- Dlaczego nie doniosłeś o tym od razu? - zapytał mandaryn.
- Ponieważ nie wiedziałem dokładnie, co się właściwie stało w ogrodzie sąsiada. Nie
mogłem ustalić co to za przedmiot zakopano. Każdy tutaj wie, że Wing-kan jest moim wrogiem;
moje doniesienie uważanoby za akt zemsty. Naradziłem się więc z członkami rodziny i
postanowiłem wyjść na ulicę, aby dowiedzieć się szczegółów. Zamie-rzałem otworzyć drzwi, gdy
zapukano i oto wasza wysokość weszła i oskarżyła mnie o świętokradztwo. Wing-kan oskarżył
mnie o ten czyn, więc nabrałem pewności, że to on zakopał skradzione bóstwa. Nastąpiła krótka
chwila milczenia, którą przerwał Wing-kan.
Drżąc na całym ciele, krzyknął:
- Co za nikczemność! Chce na mnie zwalić swój własny występek!
Wygrzebał bogów i umieścił ich w innym miejscu. Wasza wielkość wydać muże rozkaz,
aby starannie przetrząćnięto cały ogród.
- Uczynię, co uznam za stosowne - odpowiedział tong-tszi. - Zaraz się okaże, komu mam
dać wiarę, tobie, czy jemu. Czyż nie mówiłeś, że obaj kulisi oddalili się?
- Pdk.
- Hu-tsin natomiast twierdzi, że są tu jeszcze. Zaraz się prze-konamy, czy palankin stoi w
pobliżu.
Kilku policjantów przelazło przez mur. Po paru chwilach wrócili wraz z lektyką.
- Hu-tsin ma słuszność - oświadczył mandaryn. - Palankin się znalazł, a więc kulisi jeszcze
nie znikli. Bierzcie Wing-kana do środka i pilnujcie go, jak oka w głowie! Pójdziemy do jego
ogrodu. Policjanci wzięli go pomiędzy siebie. Nie mógł sobie wytłumaczyć zniknięcia posążków,
wszelako ani mu przez myśl nie przeszło, że mogą być u niego w ogrodzie.
219
Znowu tong-tszi musiał odbyć paradę, przejeżdżając do sąsiednie-go domu. Wsiadł do
palankinu i wraz ze swoim orszakiem udał się do ogrodu Wing-kana.
Przy świetle lampionów ujrzano rzecz niezwykłą: między dwoma karłowatymi drzewami
ziemia była rozkopana i potem znowu zasypa-na, skutkiem ezego tworzyła nieznaczne wzniesienie;
na nim sie-dzieli obaj kulisi z rękami i nogami spętanymi, plecami przywiązani do dwóch mocnych
pali, wbitych w ziemię. W ustach ich tkwiły szmaty ich własnych ubiorów, więc nie potrafili wydać
dźwięku. Wing-kan ze strachu omal nie runął, kiedy ujrzał tę grupę: Man-daryn zaś, zmierzywszy
obu hultajów od stóp do głów, zawołał:
- Tb są złodzieje, ci, których określono jako podejrzanych. Wing-kan, skąd oni się wzięli w
twoim ogrodzie?
- Nie wiem - wykrztusił zapytany.
- Jak to? Nie wiesz? Ja natomiast wiem dobrze! Ty sam popełni-łeś czyn, który następnie
chciałeś zwalić na swego sąsiada! Odwiążcie tych łotrów i rozkopcie ziemię!
Odwiązano zbirów od pali i odstawiono ich na bok. Ledwo usunię-to górną warstwę ziemi,
ukazały się oba posążki. Wyjęto je, staran-nie oczyszczono i postawiono na ziemi.
Nasi podróżni z trudem tłumili śmiech, spoglądając na posągi. Były to dwie drewniane otyłe
lalki w siedzącej postawie, wymalowane na brązowo, śmiejące się do rozpuku, tak, że ich skośne
mongolskie oczka ledwo były widoczne.
- Dziwolągi! - rzekł Godfryd de Bouillon. - Jeśli wszyscy bo-gowie Chin są takimi
błaznami, to owszem, bardzo mi się podobają. Zdaje się, że im się nienajgorzej wiedzie i że są w
najlepszym humo-rze. Co pan o tym myśli, mijnheer?
- Ik zeg, zij zijn ontzetterut veel dick Zij moeten zeer goed gegeten hebben. Ja myślę, że są
straszliwie opaśli. Widocznie nigdy sobie nie skąpili.
- Co mówią ci obaj panowie? - zapytał kapitan.
220
- Dziwią się, że człowiek mógł wpaść na tak zbrodniczy pomysł i wyrwać takich bogów z
kontemplacji - odpowiedział Matuzalem.
-‘ib najcięższe przestępstwo, jakie człowiek może popełnić. Spę-tajcie świętokradcę! Kara
dorówna przestępstwu.
Wing-kan rzucił się przed nim na klęczki i zawołał z przestrachem:
- Litości, litości, najwyższy panie! Jestem niewinny! Nie wiem,jak ci ludzie i ci bogowie
dostali się do mego ogrodu!
- Byłbyś zgubiony, nawet gdybyś nie wiedział, gdyż znaleziono posągi w twoim domu.
Zresztą, nikt ci nie winien. Kazałeś bożków ukraść!
- Nie, nie, ukradł je Hu-tsin i kazał tu zakopać, aby mnie zgubić!
Matuzalem postanowił zapobiec wplątaniu niewinnego Hu-tsina w sprawę świętokradztwa.
- Nie znasz - zapytał Wing-kana - tych dwóch spętanych ludzi?
- Nie.
- Czy nigdy z nimi nie rozmawiałeś?
- Nigdy!
- Czy wychodziłeś dzisiaj z domu?
- Teź nie.
-‘Ib kłamstwo! Byłeś w Sza-mien za gospodą Portugalczyka!
- Myli się pan, szlachetny starcze!
- Nie mylę się, ponieważ stałem niedaleko muru i słyszałem two-ją rozmowę ze starszym z
tych obu ludzi. Ukradli posągi dla ciebie. Pieniądze, które im za to dałeś, znajdują się jeszcze
prawdopodobnie w ich kieszeniach. Szlachetny i potężny tong-tszi niech każe ich zre-widować, a
przekona się, że mówię prawdę!
Mandaryn ujął Matuzalema pod ramię, odciągnął go na stronę i zapytał szeptem:
- Panie, czy naprawdę słyszałeś tę rozmowę?
-1’dk.
- I poznaje ich pan dokładnie?
- Dokładnie.
221
- A więc wie pan, w jakim celu Wing-kan ukradł bogów?
-‘Ihk.
- Zakopał ich w ogrodzie sąasiada, one zaś bez jego wiedzy przywędrowały do jego
własnego ogrodu. Tb dobrze, gdyż dzięki temu uratowany został niewinny człowiek. Ale ci, którzy
przenosili bożków, są zgubieni, jeśli ich wina wyjdzie na jaw. Jestem człowiekiem rozsąd-nym i
wiem, co sądzić o tych posążkach; atoli nie wszyscy tak myślą, jak ja, prawa zaś nasze są okrutne i
krwawe. Jesteś moim gościem, więc i ja sam również zginę, skoro wyjawisz wszystko. Milcz pan
zatem; milcz pan, bo jeśli powiesz za wiele, nie ujrzysz już nigdy swej ojczyzny, aczkolwiekjesteś
tam potężnymkuan fu! Zniknie pan tutaj w taki sposób, że nikt nie poniesie odpowiedzialności.
Uratował mi pan życie. Cieszę się, że mogę panu teraz okazać wdzięczność. Ale musi pan milczeć,
jeśli nie chcesz na nas wszystkich ściągnąć nieszczę-ścia!
Po tym ostrzeżeniu mandaryn zwrócił się do policjantów i kazał im zrewidować kulisów.
Znaleziono pieniądze. Wyjęto im kneble z ust i mandaryn zapytał groźnym tonem:
- Czy rozkazać, aby zmiażdżono wam palce, czy też zechcecie od-powiadać dobrowolnie?
Weźcie pod uwagę, że was schwytano na go-rącym uczynku i że nie możecie się w związku z tym
wypierać! Jeśli mi nie dacie odpowiedzi, których żądam, spotka was dziesięciokroć surowsza kara!
Obaj kulisi zrozumieli, że lepiej dobrowolnie wszystko wyznać.
- Wysoki i potężny pan może pytać, a my niegodni będziemy odpowiadać.
- Skradliście bogów ze świątyni?
-1’ak.
- Wing-kan namówił was i opłacił?
- ‘Idk jest. Gdyby nas nie kusił, nigdybyśmy tego nie zrobili, jesteśmy bowiem uczciwymi
ludźmi i czcimy głęboko bogów.
- Czy mówił wam, w jakim celu kradnie bogów? Zastanówcie się,
222 cuchnące szczury, że kara będzie dwakroć surowsza, jeśli się okaże, że pomagaliście
mu w celu zgubienia innych ludzi! Złodzieje doskonale zrozumieli sens jego słów. Zmiarkowali
więc czego od nich żąda. Dlatego odpowiedział starszy:
- Chciał mieć bożków w swoim domu, aby się do nich modlić.
Przynieśliśmy mu posążki, ale po drodze po tysiąckroć błagaliśmy o wybaczenie i
ślubowaliśmy odnieść bóstwa z powrotem.
- Czy uczynilibyście to?
- O, tak. Mieliśmy zamiar uczynić to jutro.
- Wasze szczęście, że się z bogami obchodziliście pobożnie. ‘Ih okoliczność złagodzi
wyrok. A więc zanieśliście bogi do jego ogrodu?
-‘Pak jest, protoplasto czcigodnych.
- Ale jak to się stało, że znaleziono je zakopane, a was w pętach?
- Nie wiemy. Ledwośmy przeleźli przez mur, bogowie uchwycili nas za gardła i pozbawili
przytomności. Skoro się ocknęliśmy, byliśmy już spętani.
- A więc obraźone bóstwa spętały was, aby oddać w ręce spra-wiedliwości. Moźecie z tego
wnosić o ich sile i potędze. Ponieważ wyznaliście od razu prawdę, przeto wpłynę na złagodzenie
kary. Wing-kan usiłował kilkakrotnie zaprzeczyć świadectwu współ-oskarżonych. Atoli mandaryn
nie dopuszczał go do słowa. Nieszczęs-ny jubiler uświadomił sobie, że spotka go o wiele surowsza
kara, jeśli się okaże, że zamierzał zgubić sąsiada. Z kolei tong-tszi zwrócił się do niego:
- I ty możesz polepszyć swoją sytuację szczerym wyznaniem. Czy przyznajesz, żeś namówił
tych ludzi do świętokradztwa?
- ‘Pak, wielki panie, wyznaję! - odpowiedział Wing-kan, rzuca-jąc się przed mandarynem
na ziemię.
- A więc gotów jestem zapomnieć, coś mi mówił poprzednio w moim domu. W jakim celu
chciałeś mieć u siebie błogosławiące bóstwa?
- Aby mi przyniosły szczęście, bo straciłem wszystkich klientów.
223
Następnie jednak zamierzałem zwrócić je świątyni.
- Czy przyjąłeś je tu w swoim ogrodzie?
- Nie. Nie byłem przy tym obecny. Nie sądziłem, że przybędę tak wcześnie. Skoro następnie
usłyszałem, że skradziono bóstwa, są-dziłem, że to nie te, które pragnąłem mieć. Sądziłem, że
może ktoś inny powziął taką samą myśl, co ja. Potem dopiero przyszła wasza wspaniałość i
zaprowadziła mnie do tego ogrodu, gdzie, ku przeraże-niu, zobaczyłem tych obu ludzi. Nie mogę
powiedzieć, w jaki sposób bogi znalazły się w ziemi.
- Kapłani będą mogli to wyjaśnić. Bądź i nadal tak szczery, jak teraz. Wówczas może
unikniesz straszliwej śmierci, która cię bez-względnie czeka, jeśli w sing pu złożysz odmienne
zeznania.
- Powiedziałem prawdę i będę się jej nadal trzymał.
- Bardzo słusznie. Jest też rzeczą nader ważną, jaką religię wyzna-jecie? Jesteście może
wyznawcami Lao-tse?
- 1’ak, tak, tak! - krzyknęli wszyscy trzej z zapałem. Było to kłamstwo, ale nader dIa nich
wygodne.
- Więc nie jesteście czcicielami Buddy? W takim razie nie pot-raficie nawet pojąć swego
przestępstwa. Być może, przez wzgląd na tę okoliczność skażą was jedynie na wygnanie.
Chwilowo odprowadzi się was wraz z bogami do sing pu. Szanujcie władzę i nie odstępujcie od
swoich zeznafi! Polecę was pobłażliwości sędziego, któremu muszę o wszystkim donieść. Aby nie
wzniecać rozruchów na ulicy, policjanci przeprowadzą was drogą okrężną.
Przetransportowano bożków i łotrów przez mur. Posągi wsadzono do palankinu,
winowajców zaś otoczyli policjanci. Wkrótce cały kon-dukt zniknął w mroku nocy.
Ledwo umilkły kroki, tong-tszi zapytał niewinnego jubilera:
- Tivoja uczciwość została dowiedziona. Czy jesteś zadowolony?
-‘Idk, najpotężniejszy dobroczyńco. Ale żądam surowego ukara-nia Wing-kana!
- Nie uniknie kary.
224
- Rozkazujący głos waszej wspaniałości mówił tylko o wygnaniu!
- ‘Pdk, w ten sposbb pozbędziesz się wroga. A może ci to nie wystarcza?
- Sądzę, że takie przestępstwo karane jest śmiercią!
Wówczas mandaryn podszedł doń bliżej i rzekł stłumionym gło-sem:
- Pragniesz jego śmierci, dobrze! Ale w takim razie sędzia dowie się, że bóstwa były
najpierw w twoim ogrodzie i zapyta, kto je prze-niósł. Czy to ci odpowiada?
- Nie, nie! - odparł szybko Hu-tsin.
- A więc milcz i nie szukaj zemsty na wrogu! Groziło ci wielkie niebezpieczeństwo. Nie
chcę wiedzieć, jak to się wszystko odbyło; ten obcy kuan fu uratował życie tobie i wszystkim
twoim domownikom. Skłofi głowę przed jego dobrocią i wspominaj go z wdzięcznością. Podniósł
się i odszedł ku domowi. Oczywiście, towarzyszył mu ca-ły orszak. Hu-tsin ujął Matuzalema za
rękę i rzekł:
- Czy mój czcigodny i sędziwy przyjaciel zechce dotrzymać słowa i odwiedzi mnie jutro,
jak przyrzekł?
- Przyjdę, przyjdę - odpowiedział błękitno-purpurowy.
- Kiedy?
- Przed obiadem, zanim obejrzę miasto.
- Nie wiem, w jakim celu przybyliście do Kuan-tszeu-fu, ale być może, potrafię
wyćwiadczyć wam przysługę, jakiej się ode mnie nie spodziewacie. Potężny tong-tszi ma
słuszność. Uratował pan mnie i moją rodzinę. Dam panu podarunek, który się może panu ogromnie
przydać.
Przed domem mandaryn wsiadł do palankinu, a goście poszli za je-go przykładem. Na ulicy
tłum wciąż się jeszcze gromadził i zacieka-wiony, gapił się na palankiny. Rozumiał, że musiało się
coś ważnego zdarzyć, skoro tong-tszi składał wizytę swoim sąsiadom o tak późnej godzinie.
Skoro wrócili do domu, mandaryn zaprowadził Matuzalema do
swego gabinetu. Miał minę poważną, niemal uroczystą.
- Zanim pan zasiądzie do wieczerzy - rzekł - muszę panu coś powiedzieć. Zasłużył pan
sobie na moją wdzięczność, ale naraziłeś mnie na zgubę, na utratę życia, własności i urzędu. Niech
pan na przyszłość będzie ostrożniejszy!
- Wybaczy pan - przeprosił student. - Sądziłem, że działam nader ostrożnie.
- Wręcz przeciwnie! Powinien pan był wszystko mi wyznać.
- Chciałem tak postąpić.
- Ale zaniechałeś.
- Ponieważ nie było pana w domu, a musiałem działać natych-miast. Gdybym czekał
pafiskiego powrotu, byłoby już może za póź-no.
- Znalazłbym odpowiednie środki ratunku. C6ż, co sie stało, nie odstanie się. Miejmy
nadzieję, że przestępcy nie odstąpią od swych zeznafi. W takim razie wszystko się ułoży
szczęśliwie. Jeśli jednak wypaplają całą prawdę, grozi panu a także mnie, gdyż jest pan moim
gościem, wielkie niebezpieczefistwo. Wówczas jedynym wyjściem bę-dzie szybka ucieczka i
dlatego dam panu kuan, glejt, podpisany przez najwyższe władze, przysługujący jedynie wybitnym
mandarynom i znamienitym cudzoziemcom. ‘Ićn dokument wybawi was z każdej opresji, tak jak
wyście mnie wybawili.
Otworzył szkatułkę i wyjął wielki zapisany chińskim pismem, zao-patrzony w mnóstwo
pieczęci arkusz. Wypisał w odpowiedniej ru-bryce nazwiska Matuzalema i jego towarzyszy.
Następnie odczytał mu treść dokumentu:
T%v’imieniu i z polecenia
KUANG - SU
wszechpotężnego władcy Państwa Środka
światła mądrości, źródła wszelkiego prawa, krynicy dobroci, zawia -
damia się urocryście wsrystkie nasze kraje, hćdy i urzędników, że
Ma-tu-za-le-me De-ge-ne fe-le-de,
226
wielki, znakomity i potężny pełnomocnik państwa Tao-tse-kue ma prawo jeździć po
wsrystkich naszych prowincjach, jakimi środkami l okomocji i jak długo tylko zechce. Jego
oświeconymi towarryszami są następujące osoby:
ć-ru-ne-re-si-ti-ki,
Go-do fo-ri-di,
A-ra-da pe-le-ne-bor-scho,
Sei-tei-neż,
Liang-ssi,
wsrystko ludzie, którry posiadają najwyżsry stopień naukowy i którry złoryli z honorem
wsrystkie egzaminy.
Naszą wolą jest, aby ci panowie w swojej ojczyźnie mogli z dumą i zadowoleniem
opowiedzieć o zaletach i kulturze naszych ludów Pneto rozkazuję niniejszym wszystkim władzom i
urzędniko szano-wać ich jako naszych nadzwyczajnych posłów, słuchać ich rozkazów bez żadnego
spneciwu i pomagać im we wszelkich okolicznościach.
Zwłaszcza tym, którry odmówią
p. Ma-tu-za-le-me
należnego szacunku, grozi rychła kara. W tym celu udzielamy mu rangi szun-tszi-szu-tse,
nie zmuszając go wszakże do wyzbycia się ubioru jego kraju i do noszenia odznaki tej rangi.
Paszport nosił podpisy Nei-ko, wielkiego sekretariatu stanu w Pekinie. Szcćn-tszi-szu-tse jest jedną
z chińskich najwyższych rang. Matuzalem nie mógł sobie wymarzyć lepszych dokumentów. Za-
pytał:
- Czy istotnie uszanują władze ten kuan, tak jak gdyby go okazał wysoki prawdziwy
mandaryn?
- Oczywiście. Szun-tszi-szu-tse stoi ponad najwyższym mandary-nem. TQ nic, że panjest
cudzoziemcem. Wszelkie pana rozkazy znajdą natychmiast posłuch.
- Ale jeśli zażądam czegoś, co się sprzeciwia prawom tego kra-ju? 227
- Nawet wówczas pana usłuchają. Jeśli panu zagrozi jakieś nadz-wyczajne
niebezpieczeństwo, będzie pan mógł się ratować jedynie wbrew prawu. Dlatego właśnie muszę
pana wyposażyć w siłę, prze-kraczającą normy prawne.
- Ale pan za to będzie odpowiedzialny, ponieważ to pan właśnie dał mi ten kuan!
Urzędnik był zakłopotany. Po chwilowym namyśle zapytał:
- Czy nie zdarza się w pańskim kraju, że urzędnikowi może gro-zić utrata całego majątku, a
nawet życia?
-‘Ićk! Majątku, o ile zdobył go nieuczciwie, a życia, o ile popełnił ciężką zbrodnię i został
skazany na śmierć.
- Tylko w tych wypadkach? Szczęśliwy kraj i szczęśliwi jego man-daryni! ‘Iii każdy radby
się obłowić i zdobywa majątek kosztem swoich podwładnych. Skoro posiadłem jakie takie dobra,
nie mogę być pew-ny, ezy mój najbliższy przełożony jutro nie oskarży mnie fałszywie o
przestępstwo, czy nie zgładzi mnie i nie skonfiskuje mego majątku. Dlatego dobrze jest na wszetki
wypadek posiadać tego rodzaju kuan.
Tylko taki paszport umożliwia szybką ucieczkę.
- I takie kuany dostaje pan z Nei-ko, z Pekinu?
-‘Pdk, chociaż nieoficjalnie. Sądzę, że nietrudno to panu pojąć.
Matuzalem doskonale go zrozumiał. Blankiet był skradziony. Gdy-by mandaryn nie
posiadał kilku takich paszportów, nie wyzbyłby się go tak pochopnie na rzecz cudzoziemca.
- Widzi pan, - dodał mandaryn - że nie poniosę żadnej odpo-wiedzialności. Wszak pan nie
zdradzi, że ja panu wystawiłem do-kument. Tylko Nei-ko ma prawo je wydawać. Jeśli jakiś
urzędnik zwątpi o autentyczności tego paszportu, będzie musiał zwrócić się do Pekinu, a zanim
nadejdzie odpowiedź, po panu ślad już zaginie.
- W mojej ojczyźnie nie wolno się posługiwać fałszywymi pasz-portami!
-‘Ih także nie. Tćn paszport nie jest fałszywy. Dostał go pan ode mnie. Czy zechce się pan
posługiwać nim, czy nie, to pana rzecz.
228
Powtarzam, że może panu przynieść wszelkiego rodzaju korzyści. W nocy nawet otworzy
przed panem wszystkie bramu i drzwi, z wyjąt-kiem bram więziennych.
-‘Ib wymaga innej legitymacji?
-‘Pdk. ‘Ićj oto.
Wskazał na ścianę, gdzie wisiało wiele żółtych dużych monet, na których Matuzalem
rozpoznał smoka oraz drobny podpis.
-Kto okazuje ten pieniążek, -objaśniłtong-tszi -ten ma dostęp swobodny o każdej porze dnia
i nocy do najsurowiej strzeżonych więźniów. Dzięki tej właśnie monecie nasi trzej dzisiejsi
więźniowie zostaną skazani jedynie na banicję.
Matuzalem zrozumiał go wlot. Mandaryn zamierzał w nocy uwol-nić schwytanych jeńców.
- Czy mogę się przy okazji dowiedzieć, co się stało z piratami? - zapytał Degenfeld po
chwili.
- Zostaną wydani nam, a następnie skazani na śmierć.
Rzekłszy to, mandaryn podniósł się i pożegnał gościa:
- Macie już paszport. Cokolwiek się zdarzy, jestem o was spo-kojny. Teraz żegnam pana.
Nie mogę panu dotrzymać towarzystwa ponieważ oczekuje mnie jeszcże sporo pracy.
Pod drzwiami swego pokoju Matuzalem zastał służącego, który za-prowadził go do jadalni,
gdzie już zebrali się wszyscy towarzysze. Po obiedzie przyniesiono gościom fajki. Spędzili
godzinę w ja-dalni na pogawędce. Liang-ssi, który się spóźnił na posiłek, opowie-dział, że w
ogrodzie tong-tszi zauważył coś bardzo ciekawego.
- Cóż takiego? - zapytał Matuzalem.
- Mogłem się przekonać, w jaki to sposób bogacą się mandaryni.
W:e pan zapewne, że majątek każdego straconego przypada państwu?
-‘Pak.
- No, tong-tszi, zdaje się, uważa jubilera już za straconego. Kazał zaaresztować także jego
pomocników i służbę. A teraz ogałaca opu-stoszały dom.
229
On sam?
- Nie licuje to z jego stanowiskiem. 1b shxiba krząta się i znosi wszelkie wartościowe
rzeczy. Skoro nazajutrz rano sędzia przyjdzie skonfiskować majątek świętokradcy, znajdzie tylko
bezwartościowe drobiazgi.
- Ale przecież Wing-kan zna stan swego majątku!
- O, panie, nikt Wing-kana nie będzie pytał. Wszystko, co powie, będzie uchodziło za
kłamstwo. Zresztą, nim dzień wzejdzie, może zaniemówić na zawsze.
- Hm! Nasz gospodarz chce mu pomóc w ucieczce!
- Czy tak powiedział? Wierzę. Zbieg musi zostawić na pastwę lo-su swoje mienie. I na
domiar nikt już nie będzie mógł dowieść tong-tszi, że zagrabił połowę jego mienia. O, mandaryni
kradną, wszy-scy bez wyjątku.
- Błogosławiona kraina! - roześmiał się Godfryd de Bouillon. - U nas nieco inaczej. A jakże
jest w Holandii, mijnheer?
-Daar muisen de mandarins ook niet. ‘Idm mandaryni nie kradną
- odpowiedział grubas.
- ‘Pdm nie kradną także bogów. Nawiasem mówiąc, chciałbym obejrzeć taką świątynię.
Czy wpuszczą nas?
- Czemu nie? - rzekł Matuzalem. - Chińczycy nie są tak nie-tolerancyjni, jak muzułmanie,
wpuszczają inowierców do swoich świątyń. Często nawet świątynie chińskie stanowią rodzaj
gospód dla podróżnych. Być może, że i nam się zdarzy przenocować w takiej gospodzie.
- Chciałbym obejrzeć ten „zajazd”, z którego wykradziono owych bożków. Jakże się ona
nazywa?
- Pek-thian-tszu-fan, to znaczy, „dom stu władcbw nieba”.
- Stoi tam setka tych posągów?
-‘Ićgo rodzaju liczby należy traktować jako hiperbolę, chociaż, co prawda, niejedna
świątynia tutejsza posiada wieleset obrazów i posążków.
230
- Pek...pek...pek... jak tam się nazywa? -wtrącił kapitan.
- Pek-thian-tszu-fan.
- Co za nędzna chińszczyzna! Nie ma ani jednej końcówki. Po-przednio okrutnie się
zdenerwowałem. Stałem w ogrodzie i przys-łuchiwałem się śledztwu, ale nie mogłem zrozumieć
ani jednego słowa. W ogóle tutaj w mieście posługują się plugawym żargonem. Powinni ze mnie
brać wzór. Nauczyłbym ich używać właściwych koń-cówek.
- Chciałbym zobaczyć pana w roli nauczyciela chińskiego języka!
- roześmiał się Matuzalem.
- Odmawa mi pan kwalifikacji?
- A jakże! Z pańskimi końcówkami!
- Sądzę, że... !
- Ale słówka! Każde słówko ma wiele znaczeń. Na przykład tszu oznacza pana, łaskę,
kuchnię, oparcie, świnię, starą kobietę, przygo-tować, przyrządzać, łamać, , przerąbać, swobodnie,
mało, skłonny, nauczyć, niewolnik, jeniec itd, zależnie od wymowy, miękkiej, czy twardej,
szybkiej, czy powolnej. Na dobitek, można każdym słówkiem posłużyć się w przenośni, to też
trzeba akcentować niebywale subtel-nie, aby rozmówca zrozumiał, o co chodzi. Dla przykładu
powiem panu, że powitanie tszing ma przeszło pięćdziesiąt innych znaczeń, czasem wręcz
przeciwnych.
- I należy się ich domyślić ze sposobu wymowy?
- W zasadzie, tak. Ponieważ jednak wymagałoby to nadludzkiej subtelności, więc dodaje się
do danego słowa atrybut. Na przykład fu to ojciec, lecz ma sporo innych znaczeń. Skoro ma
oznaczać ojca, dodaje się doń słowo tszin pokrewieństwo, a więc ojciec, brzmi fu-tszin.
- Niech mi pan da spokój z tymi fu-tszinami! Ja się trzymam moich końcówek. Kiedy
powiem „mójng droging przyjacielung”, każde dziecko będzie wiedziało, o co mi chodzi. Wracając
do rzeczy, godzę się z naszym Godfrydem, że jutro powinniśmy zwiedzić świątynię.
231
Jestem bardzo ciekaw, jak wygląda.
- Obejrzymy całe miasto i niejedną świątynię. Będzie to dziefi urozmaiconych wrażefi,
dlatego proponuję iść spać. Łóżko Matuzalema było niskie, pięknie polakierowane i wymalo-wane
w kwiaty. Materac był pokryty jedwabną materią; haftowany, wypchany pachnącymi ziołami;
wałek służył za poduszkę; kołdra i zasłony nad łóżkiem były także jedwabne. We wspaniałym
świeczni-ku z brązu paliła się świeca, otoczona abażurem z wymalowanym pejzażem.
Niemniej wspaniałe były łóżka towarzyszy Matuzalema. Nad łóż-kiem Godfryda wisiał
lampion, przypominający smoka z mieszkania Matuzalema, smoka do którego Godfryd wygłosił
przed wyjazdem pamiętne kazanie.
Wyciągnąłszy się na łóżku i spojrzawszy na lampion, pucybut kiw-nął głową i rzekł:
- Dobranoc, poczciwy smoku! Tszing, tszing, tszing! Wisisz nade mną, podobnie jak po
tamtej stronie oceanu wisiał twój przyjaciel, twój sobowtór i kuzyn. Nie płataj mi tylko figli
podczas mego snu, bo nie jestem do tego przyzwyczajony! Nie waż mi się przyśnić, nie wlepiaj we
mnie swoich natrętnych gał. Tszing, tszing! Dobranoc!
W świątyni
Goście spali długo i smacznie. Po przebudzeniu wypili herbatę w ogrodzie. Mandaryn
wyjechał w sprawach urzędowych, zostawiwszy gości opiece marszałka dworu. Towarzystwo
postanowiło wykorzystać jego nieobecność, która miała potnwać do obiadu i zwiedzić miasto.
Zwrócono się do majordomusa o palankiny.
Przed wyprawą na miasto Matuzalem złożyłjubilerowi przyrzeczo-ną wizytę. Tbwarzyszł
mu Godfryd. Przeszli przez ulicę w zwykłym ordynku, oczywiście pies stanowił awangardę.
Hu-tsin przyjął ich z wylewną serdecznością. Zaprosił do jednego z pokojów mieszkalnych.
Był to pokój obszerny; można go było do-wolnie przedzielać ruchomymi parawanami. Spoza
jednego z owych parawanów wyszła żona jubilera. Matuzalem widział ją już poprze-dniego
wieczora przy świetle lampionów. Mongolskie rysy jej twarzy, były jednakże bardzo subtelne i
miłe. Podała gościom rękę i zaprosiła ich na herbatę.
Stół i krzesła były znacznie niższe, niż sprzęty używane w ćuropie. ‘Tylko dzięki
przyzwyczajeniu można się było w tych krzesłach i za stołem czuć w miarę wygodnie.
Oczywiście, rozmawiano przeważnie o wczorajszej przygodzie, Degenfeld ostrzegł
małżonków, aby nie ujawniali prawdziwego jej 233 przebiegu.
Za ścianką odzywały się dziecięce głosy. Jubiler wyjaśnił, że to jego dzieci czytają książkę.
Dzieci czytające książkę w Chinach! Matuzalem był zaciekawiony. Na jego życzenie
jubiler odsunął ruchomą ściankę. Dwaj chłopcy, starszy nie miał chyba więcej niż lat jedenaście i
dziewczynka siedzieli siedzieli przy stoliku nad książką. Podnieśli się natychmiast i ukłonili tak
głęboko, że cienkie warkocze przewróciły się i opadły na czoło. Poważne, niemal uroczyste miny
nadawały ich twarzyczkom nader śmieszny wyraz.
Matuzalem poprosił o książkę i zaczął przerzucać kartki.
- Czy uwierzysz - rzekł - Godfrydzie, to czasopismo dla dzieci!
- Co? Czasopismo dla dzieci? Czy to prawda? W Chinach pismo dla dzieci? ‘Pdk, z
obrazkami, wierszowane.
- 1b ciekawe! Nigdybym nie przypuszczał!
- A widzisz. W Chinach jest mniejszy procent analfabetów, niż na przykład w Rosji.
- Szkoda, że nie umiem tego przeczytać. Wygadać się jako tako potrafię, ale z czytaniem
jest gorzej. Co tam właściwie piszą? Czego się tu ich uczy?
Tylko dobrego. Tix na przykład piszą:
Tsco, pu hio,
Fei so i;
Yeu pu hio
Lao ho wei?
- Co to znaczy?
-‘Ib znaczy:
Dziecko, które się nie uczy,
Niczemu nie podoła;
Kto się za mtodu nic nie naucry
Cóż pocznie starcem?
234
- Książka nosi nazwę Santsco-king; „Książka trzech słów”, gdyż każda strofa składa się z
trzech słów. Obrazki ilustrują tekst. Dopra-wdy nie wiedziałem, że istnieją w Chinach tak
interesujące książki dla dzieci.
Jubilera ucieszyło bardzo zinteresowanie się cudzoziemcbw jego dziećmi. Z wdzięczności
za wczorajszą przysługę przyniósł ze sklepu szkatułkę pełną kosztowności, poprosił, aby goście
wybrali sobie coś na pamiątkę. Matuzalem chciał się wymówić, ale, przekonawszy się o
nieustępliwości gospodarzy, przyjął wreszcie jakiś upominek. Dostał drobiazg wykonany z kości
słoniowej tak precyzyjnie, że tylko cierpliwość Chińczyków mogła tego dokonać. Był to mały do-
mek, wysokości i długości calowej, a półcalowej szerokości, ale i tak nad jego parterem wznosiło
się pięknie zdobione piętro. Parter miał cztery okna, przez które widać było: w pierwszym pokoju
jedzącego Chińczyka; w drugim, czytającą kobietę; w trzecim, piszącego manda-ryna; w czwartym
pykającego fajkę wieśniaka. Na piętrze były dwa pokoje: w pierwszym kobieta i mężczyzna
siedzieli przy pracy; w drugim dzieci spały w czterech łóżeczkach. Wszystkie te postacie i rzeczy
były mimo mikroskopijnych rozmiarów tak subtelnie i kun-sztownie wypracowane, że musiały być
dziełem mistrza w swoim zawodzie, owocem wieloletniej pracy.
Godfryd otrzymał fajkę w tak przedziwny sposób drążoną, że moż-na było puszczać z niej
dym rozmaicie ukształtowany. Dostali jeszcze jeden podarunek, na pozór nieznaczny, ale w grun-
cie rzeczy o wiele, wiele cenniejszy od tamtych. Jubiler przyniósł książeczkę, na trzy cale długą i
tyleż szeroką, oprawną w prasowaną skórę. Wewnątrz tkwił tylko jeden arkusik, zapisany z obu
stron dziwacznym pismem. Matuzalem nie mógł go odcyfrować, zapytał przeto o treść.
-Jest to nader cenna książeczka, mianowicie t’eu-kuan -brzmia-ła odpowiedź.
- T’eu-kuan, a więc glejt króla żebraków?
- Tak, glejt mego teścia. Czy nie sądzi pan, że może się panu przydać?
- Jakże mógłby się przydać? Nie jestem podwładnym t’eua.
-‘Ićn glejt jest przeznaczony nie dla jego podwładnych, lecz dla obcych. Posiada pan jakiś
dokument?
-‘Ihk. Tong-tszi dał mi również nader pożyteczny papier.
- Bardzo pożyteczny, gdyż tong-tszi ma pieczę nad cudzoziemca-mi i kogo broni, temu nic
złego stać się nie powinno. A jednak paszport tong-tszi jest niczym wobec paszportu króla
żebraków.
- Jak to?
- Ponieważ, no, wyjaśniłem już panu wczoraj, kim jest król że-braków i jakie wpływy
posiada. Jego moc przerasta władzę najwyż-szego mandaryna. Kuan króla żebraków to potęga,
budząca respekt, podczas gdy paszport mandaryna budzi tylko szacunek. Nie zamie-rza pan tutaj
zostać, lecz udaje się dalej, w głąb naszego kraju?
- Noszę się z takim zamiarem.
- Otóż właśnie. Spotka się pan z ludźmi, którzy śmieją się z nakazu władzy urzędowej,
natomiast rozkaz mego teścia otaczają takim szacunkiem, jak gdyby spłynął z nieba.
- Czy t’eu-kuan jest kartką, którą się dostaje za pieniądze od t’eua i przylepia do szyb, aby
się pozbyć natrętnych żebraków?
- O nie! Kartka o której pan mówi, jest rozkazem, wystosowanym do żebraków, aby omijali
odnośne drzwi. T’eu-kuan zaś jest listem żelaznym. Wystawia się go nader rzadko i to tylko dla
osób, którym t’eu jest bardzo zobowiązany. Kto nie uszanuje tego glejtu, naraża się na wielkie
niebezpieczeństwo. Donieś pan t’euowi, że jakiś guberna-tor nie obronił cię, mimo okazania kuanu,
a teść mój naśle na pro-wincję krnąbrnego urzędnika hordę natrętnych żebraków, która do-póty
będzie go trapić, dopóki się nie poda do dymisji. Dostałem ten glejt od t’eua dla własnego użytku,
ale proszę, abyś zechciał go ode mnie przyjąć. Będę ogromnie zadowolony, jeśli ci się przyda.
- Czy wolno go panu odstępować?
- Tylko temu, kto mi wyświadczył wielkie dobrodziejstwo. Muszę też od razu przez
posłafica zameldować królowi żebraków, w czyich rękach znajduje się tak rzadki i cenny
dokument. Przyśle mi w zamian drugi. Ufam więc, że nie odmówi pan mojej prośbie. W ten sposób
chociaż w drobnej części zrewanżuję się za uratowanie mi życia. Matuzalem przyjął podarunek z
wdzięcznością, wkrótce też pożeg-nał grzecznych, sympatycznych Chińczyków. Wyszedłszy na
ulicę, ujrzał przed domem Wing-kana oddział policjantów, oraz kutisów, wynąszących większe
paki. Władze konfiskowały majątek jubilera, zawczasu wyzbyty z najcenniejszych klejnotów przez
zapobiegtiwego dostojnika.
Ledwo obaj Niemcy weszli do domu tong-tszi, u wylotu ulicy roz-legły się ostre dźwięki
gongu. Wartownik oznajmiał, że bogowie sami się wyzwolili i że dziś jeszcze wrócą do swoich
świątyń. Dodał także, że przestępcy w więzieniu oczekują na sprawiedliwą karę. Tymczasem
marszałek dworu mandaryna dostarczył gościom palankiny. Podróżni wsiedli do pojazdów i
wyruszyli, poprzedzani przez dwóch forysiów. Dwaj inni szli za nimi. Matuzalem zostawił w
domu i fajkę wodną, która mogła mu w wycieczce zawadzać i nowofundtandczyka, ku wielkiemu
niezadowoleniu Godfryda, obój.
Niebawem kulisi zatrzymali się przed budowlą, którą nazwali „świątynią pięciuset
duchów”. Cudzoziemcy opuścili palankiny, aby obejrzeć świątynię dokładnie. Wkroczyti w aleję,
przykrytą dachem. Z obu stron stały kamienne maszkarony. Na spotkanie wyszedł do-brze
utuczony bonza, witając gości przyjaznym tszinć tszing. Zgodził się oprowadzić ich i wszedł z nimi
do podwójnej hali. ‘Tit pod ścianami „siedziało” pięćset pozłacanych figur, wyobrażających
najznakomit-szych uczniów Buddy.
Na pierwszy rzut oka ateja robiła wrażenie przygnębiające. Po bliższej obserwacji można
się było nawet oswoić z tym niemym to-warzystwem, składającym się wyłącznie z dobrodusznych
bóstw. Ponieważ w Chinach pojęcie urody jest spowinowacone z pojęciem 237 otyłości, a
„wzniośli święci” bezwarunkowo powinni się szezycić wybitną urodą, przeto wszystkie posągi
miały kształty mniej więcej, a raczej więcej zbliżone do rozmiarów mijheera van Aardappelen-
borsch. Czasem nawet prześcigały je znacznie. ‘Iiwarze były bez wyjąt-ku dobroduszne; niektóre
uśmiechały się; inne wręcz śmiały się ser-decznie; szczęki tak szeroko były rozwarte, a oczy tak
głęboko ukryte w fałdach policzków, że wydawało się, iż za chwilę wybuchnie salwa ogólnego
śmiechu.
Jedna tylko figura miała poważną minę; wyróżniała się także od-rębnym strojem. Na
zapytanie Matuzalema, bonza objaśnił:
-1b największy i najsławniejszy, najpotężniejszy i najświętszy bóg naszej świątyni. Zowią
go Ma-ra-ca-pa-la. Posiada zresztą szereg innych imion.
A więc był to posąg słynnego weneckiego podróżnika Marko Polo, który pierwszy
przywiózł do ćuropy wyczerpujące i ważne wiado-mości o Chinach i Wschodniej Azji i którego
nazwisko, aczkolwiek przekształcone po chińsku, dochowało się do dnia dzisiejszego. Spot-kał go
zaszezyt zasiadania pomiędzy bogami, nawet w pierwszym ich rzędzie.
Roześmiane twarze bogów podziałały na podróżnych zaraźliwie. Godfryd de Bouillon
uśmiechał się znacząco; mijnheer zagryzał war-gi; ‘Iiirnerstick drapał się pod fałszywym
warkoczem, ledwo mógł powstrzymać się od śmiechu, a przecież nie wiedział, czy śmiech w tej
świątyni jest dozwolony. Nawet sam bonza przejął się nastrojem oprowadzanych gości. Zmrużył
oczy i otworzył szeroko usta, wskazu-jąc na jednego z bożków, najweselszego w wesołym gronie,
śmiejące-go się w milczeniu wprawdzie, ale tak serdecznie i wyraziście, iż można było sądzić, że
łzy płyną mu z oczu ciurkiem. To stanowiło jak gdyby sygnał. Godfryd wybuchnął śmiechem i
krzyknął:
-Nie bierzcie mi za złe, moi boscy panowie, ale czuję się wwaszym czcigodnym
towarzystwie tak wspaniale, że nie potrafię płakać. Jeste-ście najwspanialszymi wesołkami, jakich
kiedykolwiek spotkałem.
238
Tszing, tszinć tszing!
Mijnheer wtórował pucybutowi; ‘Iizrnerstick, Matuzalem i Ryszard poszli za ich
przykładem; Liang-ssi uczynił to samo, a nawet sam bonza zaniósł się głośnym śmiechem.
Dookoła podwójnej hali ciągnęły się mieszkania bonzów. Prze-wodnik wprowadził gości do
paru mieszkań. Wszędzie proponowano im trociczki i barwne kartki z modlitwami, które sprzedają
chińscy kapłani. Matuzalem rozdał im garść li, przewodnikowi dał napiwek, w następstwie czego
cały tłum odprowadził ich głośnym tszing, tszing aż na ulicę, gdzie wsiedli do palankinów.
Stąd ruszyli przez liczne zaułki do ciemnego tunelu. Po schodach wspięli się na mur,
otaczający miasto. Przeszli obok starych zardze-wiałych armat do czerwonej pagody, słynącej z
osobliwego wyglądu. Jest to czworograniasta budowla o pięciu piętrach ze znacznie wysta-jącymi
gzymsami, ciężka i niezgrabna. Tbwarzystwo wspięło się po drewnianych schodach na najwyższe
piętro, stąd roztaczał się wspa-niały widok na miasto.
Na południu skupiło się morze dachówek. Na każdej stał duży ku-beł z wodą, na wypadek
pożaru. Ponad dachami domów strzelały ku górze pagody i niezliczone inne świątynie, a także
drewniane wieże dla wartowników. Na wschodzie wznosiły się góry Tian-wang-ling, a na
południowym zachodzie wyżyna Sai-chiu. Na północy rozciągała się pocętkowana wioskami
równina; otaczała miasta ławicą piasku; w ktbrym Kanton od tysiącleci zagrzebuje swoich
zmarłych. Stąd zaniesiono podróżnych do sing-gu, gmachu sprawiedliwości. Weszli przez otwartą
bramę strzeżoną przez żołnierzy uzbrojonych w spisy, przebyli wąski dziedziniec i wkroczyli do
rozległej hali o dachu podpartym słupami. Było tu sporo ludzi. Przyglądali się przybyszom z
nietajonym zdziwieniern.
Przy stole siedział stary mandaryn z olbrzymimi okularami na no-sie; warkocz jego zwisał
do ziemi. Nie widać było śladu akt, ani przyborów piśmiennych. Urzędnik widocznie nie
przywiązywał wagi 239 do tego rodzaju zbytecznej formalistyki, z miejsca rozstrzygając spory
doraźnym wyrokiem.
Sześć osób otaczło jego stół: dwóch oskarżycieli i czterech os-karżonych. Nad wyraz
krótkie przesłuchanie wyjaśniło, że pierwsi byli właścicielami sklepu z obuwiem, a drudzy
niewypłacalnymi klientami. Przyznali się do długu, ale tłumaczyli się bezgranicznym ubóstwem.
Po krótkim namyśle sędzia uznał winę nie tylko dłużników, lecz nawet oskarżycieli, za to
mianowicie, iż udzielili lekkomyślnie kredytu i beżcelowo molestowali wysoki urząd.
Sprawiedliwy urzędnik poro-zumiał się szeptem z kilkoma drabami, zaopatrzonymi w laski bam-
busowe, w następstwie czego otoczyli całą szóstkę, aby na miejscu wymierzyć im karę.
Bohaterowie sprawy musieli się położyć rzędem, grzbietami do gó-ry. Tizech policjantów
wykonywało wyrok. Jeden przytrzymywał gło-wę delikwenta, drugi klęczał mu na nogach, a trzeci
wykonywał bam-busem czynność, znaną z doświadczeń nie tylko Chińczykom. Każdy z
delikwentów otrzymał po piętnaście cięgów, zadanych z całej mocy. Żaden nie krzyczał;
prawdopodobnie byli przyzwyczajeni do tego rodzaju sądowych praktyk. Niebawem podnieśli się,
złożyli głęboki ukłon przed mandarynem i uszli czym prędzej. Matuzalem słyszał, jak jeden z
ukaranych szepnął do drugiego:
- Put-ko tszu-san tai, put yit-tszi. Tylko trzy pierwsze uderzenia bolą, pozostałe znosi się
lekko.
Nie znikł jeszcze, a już druga sprawa weszła na wokandę. Jakiś człowiek oskarżał swego
towarzysza o pobicie, w dowód czego wska-zywał sińce na twarzy. Oskarżony nie przyznawał się
do winy. Okazało się wnet, że obaj lepiej by na tym wyszli, gdyby wzięli nauczkę z poprzedniej
sprawy. ‘Ićn sam bowiem los, w postaci policjantów, pochwyciłjednego i drugiego i wsypał im po
dwadzieścia tęgich batów. Obaj ukłonili się głęboko i wmieszali się w tłum, przytrzymując rękami
zbolałe części ciała.
- Chodźmy! - odezwał się Godfryd. - Markotno mi się robi,
240 gdy widzę, że mandaryn wszystkich obdarza z jednego garnka. Tb pachnie
niebezpieczefistwem. Nie chciałbym wdepnąć w jakąś spra-wę. Tszing, tszing!
Oddali się w kierunku Hing-miao, Świątyni Grozy i Kary. Jest to najczęściej zwiedzana
świątynia miasta, a głośny jej bożek patronuje Kantonowi. Przez dziwne wrota wchodzi się na
dziedziniec, zapełnio-ny setkami żebraków, napierających z dzikim wyciem na pobożnych i
turystów. Cała ich czereda zwaliła się formalnie na palankiny, ledwo pozwalając pasażerom
wysiąść.
Matuzalemowi wpadło na myśl wypróbować moc t’eu-kuanu. Wy-ciągnął książeczkę z
kieszeni otworzył ją i pokazał najbliższemu żebrakowi. Skutek był natychmiastowy.
- T’eu-kuan-kiun! Posiadacz t’eu-kuanu! - zawołał żebrak, silny drab bez jednej ręki.
- TSeu-kuan-kiun! - rozległo się dookoła. Ciżba cofnęła się z szacunkiem pod mur. Po
straszliwej wrzawie nastąpiła głucha cisza. Degenfeld przekonał się o skuteczności glejtu;
wszelako nie za-mierzał odtrącać od siebie tej nędzy. Skinął na jednego z żebraków i zapytał, czy
mają jakiegoś naczelnika. Okazało się, ze był nim jedno-ręki żebrak. Matuzalem przywołał go,
wręczył mu srebrnego dolara i kazał podzielić pomiędzy wszystkich. Zwierzchnik żebraków
podzię-kował ze czcią, należną królowi i oddalił się, zwrócony na znak szacunku twarzą ku
Matuzalemowi.
Prócz żebraków na dziedzificu byli zebrani kuglarze, czarownicy, wieszcze, sprzedawcy
ciastek i inni domokrążni handlarze. Świątynia zawdzięcza swą groźną nazwę straszliwym
obrązom, przedstawiającym surowe kary, oczekujące grzeszników po śmierci. Oto grzesznik,
rozbujany jako serce w dzwonie; inny wkręcony jako korkociąg; trzeci między dwiema
prasującymi go belkami. Oto du- sze, gotowane w gorącej oliwie, krajane ostrymi nożami,
rozrywa-ne przez zaprzęg byków. Inne, tłuczone moździerzem, wbijane na pal, smażone na
rożnach, powieszone głową na dół i miażdżone kołami.
Widok był tak okropny, że goście, obdarzywszy oprowadzającego kapłana com-tszą,
śpiesznie opuścili ten przybytek imaginowanych tortur.
Odprowadzeni wdzięcznym tszing, tszing żebraków, wyszli na ulicę i kazali się
zaprowadzić do Domu Stu Władców Niebios, gdzie po-przedniego dnia dokonano świętokradztwa.
Była to ostatnia owego dnia przejażdżka, albowiem zbliżyła się pora obiadu, który
postanowiono zjeść w chińskiej gospodzie. Dziedziniec był pusty. Stał tylko jeden bonza. Ukłonił
się i zapytał, czy przyszli obejrzeć miejsce wczorajszego występku.
- Świątynia była dzisiaj przepełniona ludźmi, - rzekł - ale teraz wszyscy poszli towarzyszyć
uroczystemu powrotowi bóstw. Będzie to wspaniały pochód triumfalny. Obecnie w świątyni jest
jedynie wielki tong tszi, któremu zawdzięczamy odkrycie złoczyńców. Przyszedł sprawdzić, czy
panuje ład w przybytku bogów.
Świątynia składała się z dwóch części, w większej z nich, w głębi, mieściła się lwia część
bogów. ćuropejczycy weszli do mniejszej. Stało tu osiemnaście posągów; dwa postumenty, na
których spoczywali obaj wykradzeni bogowie, były teraz puste. W pobliżu postumentów stał tong-
tszi. Na widok swych gości zbliżył się do nich szybko.
- Jesteście panowie? - rzekł na przywitanie. - Czy zwiedzacie nasze miasto?
- Zwiedziliśmy część miasta - odpowiedział Matuzalem. - Przyszliśmy tu na koniec.
- Słusznie. Niestety, nie będę mógł panom dotrzymać towarzys-twa, gdyż zajęty jestem tą
nieszczęsną sprawą. Wkrótce sprowadzą posągi. Możecie być panowie świadkami uroczystości.
Chodźcie ze mną! Pokażę wam główną nawę świątyni.
Matuzalem, Godfryd, Ryszard i Liang-ssi poszli za mandarynem.
Przyłączył się do nich także bonza.
Timnerstick i mijnheer jak zwykle zamykali orszak. Nic ich nie nagliło, więc kroczyli
powoli po dziedzińcu, rozglądając się na 242 wszystkie strony. Kiedy weszli do przedniej części
świątyni, towarzy-sze ich znajdowali się już w drugiej nawie. Nie zrozumieli słów bonzy, nie
wiedzieli zatem nic o rychłym powrocie posągów. Rozglądali się ciekawie. Spostrzegłszy niezajęte
postumenty, ‘Iiir-nerstick rzekł:
- Mijnheer, tu zapewne siedziały oba skradzione bóstwa. Jak pan mniema?
- Wat ik zag? Ja, daar hebben zij gestann. Jak mniemam? Pewnie tutaj siedziały.
Podeszli bliżej i przypatrzyli się uważnie. Na obszernej podstawie można się było
swobodnie rozsiąść. ‘IiZrnerstick schylił głowę nieco w bok i odezwał się:
- Nienajgorsze siedzenie. Nieraz siedziałem mniej wygodnie. Tb-też nie jestęm bogiem.
Chciałbym wiedzieć, jakie to uczucie być bogiem. Chyba wcale nie jest źle słyszeć modły i wąchać
dym ka-dzidlany. Co‘?
-Ja, het moetzeer heerlijkzijn. ‘Pak, to musi być bardzo przyjemne.
- No, można się przekonać. Sposobność nadażyła się doskonała.
Zasiądę na tym postumencie i wmówię w siebie, że jestem chińskim bogiem. Jestem
ciekaw, jak się do tego ustosunkują pozostali ko-ledzy-bogowie.
Z tą samą szybkością, z jaką strzelił mu nieszczęsny pomysł do głowy, kapitan wprowadził
go w czyn. Wlazł na postument, usiadł wy-godnie, skrzyżował nogi na podobieństwo otaczających
go posągów i zapytał:
- No mijnheer, jak ja wyglądam?
- Zeer goed. Bardzo dobrze.
- Do tego wachlarz! Szkoda wielka, żeśmy tu sami! Chciałbym, aby mnie widział jakiś
Chińczyk. Ciekaw jestem, czy wziąłby mnie za Buddę, czy za Fricka Tićrnersticka. Jakby się
przeląkł, gdybym prze-mówił doń swoją wspaniałą chińszczyzną! ‘Ić ich ukłony!
-Ik word u cene maken. Spróbuję je naśladować!
‘Ilirnerstick rozwinął olbrzymi wachlarz, trzymając go w prawej ręce, podczas gdy lewą
przebierał po sztucznym warkoczu. Na nosie siedziały okulary. Grubas zaś ukłonił się głęboko i
rzekł:
- Moje uszanowanie, mijnheer Budda. Jakże pafiskie szanowne zdrowie?
- Jak moje zdrowie? Doskonale, zwłaszcza od chwili, gdy wstą-piłem do grona stu władców
niebios. Ale, mój panie, siedzi się tutaj doprawdy bosko wygodnie. Czy nie chciałby pan
spróbować?
Grubas w zakłopotaniu potarł kilkakrotnie podbródek i odparł:
- Wordt men want mogen? Czy wolno?
- Wolno? Czemu nie? Co za pytanie! Widzi pan przecież, że ja tu siedzę! A może się pan
lęka? .
-Neen! Nie!
- No, więc wzoruj się na mnie! Chciałbym pana zobaczyć wreszcie jako boga.
- Jako boga? Mnie? Dobrze, spróbuję!
Obaj nie zwracali uwagi na wrzawę, coraz to głośniejszą. Wrzaski gongu mieszały się z
tonami dzwonków, fletów i innych instrumen-tów.
Grubas usiadł na drugim postumencie i zapytał:
- Widzi mnie pan, panie Turnerstick? Czy wyglądam jak bóg?
- Ale najzupełniej! Wywierałby pan jednak silniejsze wrażenie, gdybyś rozwinął nad sobą
parasol.
- Racja. Przecież go przyniosłem.
Rozwinął potężny deszczochron i jął rozglądać się dumnie. Starał się naśladować pozycję
kapitana, atoli krótkie grube nogi trudno było złożyć na krzyż.
Muzyka i wrzaski tak się wzmogły, że bogowie-samozwaficy raczyli wreszcie zwrócić na
nie uwagę.
- Co to za wrzask? - zapytał mijnheer.
- Wrzask? Hm! Zapewne ćwiczenia strzeleckie straży obywatel-skiej. 244
- Ćwiczenia?
- Czemu nie? Zdaje się, że przeszli. Szkoda! Jakby to pięknie było, gdyby tu zajrzeli.
Moglibyśmy się przekonać, czy istotnie wyglądamy jak bogowie! Posłuchaj pan.
Tymczasem pochód dotarł do wrót. Składał się z bonzów, licznych urzędników i
ogromnego tłumu ciekawych. Bogowie w kwiatach spo-czywati na noszach, okrytych dywanami i
dźwiganych przez kapła-nów. Muzykanci, idący na czele, zatrzymali się przćd bramą i przepu-ścili
tłum, odprowadzając go dźwiękami marsza.
‘Ib właśnie sprawiło, że nieszczęsny kapitan przypuszczał, że „straż obywatelska” poszła
dalej.
‘Iićzeba wiedzieć, że orkiestra chińska różni się wielce od euro-pejskiej. Składa się z
gongów, dzwonków, blach metalowych, trąb i trąbek, dwustrunnych skrzypek, gitar i z mnóstwa
innych, dziwacz-nych instrumentów. Każdy z grajków obrabia swój instrument, ile mu tchu
starczy, nie zważając na kolegów, nie mając nut i nie wiedząc nic o taktach. O jakiejkolwiek
harmonii mowy być nie może. Za najle-pszego grajka uchodzi ten, który potrafi wyczyniać
największy hałas. Nie dziw, że „marsze” orkiestry zagłuszyły tupot zbliżającego się orszaku. Już
pochód ukazał się w świątyni, a obaj bogowie, jakby nigdy nic, czuli się zupełnie bezpiecznie i
błogo. Kapitan wciąż życzył sobie jakiegokolwiek przybysza, z którego mógłby zakpić. Tong-tszi,
po oprowadzeniu gości po głównej nawie, przez wewnęt-rzną furtkę wyprowadził ich na
dziedziniec, okolony portykiem z mieszkaniami bonzów. Matuzalem zapytał mimochodem:
, - A więc wnet przybędą posągi. Jakże się ma sprawa z przestęp-cami?
- Właściwie ku większej chwale bogów należałoby ich tu przypro-wadzić. W tym wypadku
nie uniknęliby zapewne samosądu tłumu.
- To pan ich ustrzegł przed okrutnym losem?
- Nie, nie mógłbym zresztą. Kapłani upierali się przy swoim żą-daniu, a sing-kuan nie śmiał
im odmówić. Lecz oto wszyscy trzej 245 przestępcy znikli.
- Znikli? Uciekli zatem?
- Uciekli - skinął mandaryn, robiąc jednoznaczną minę.
- Rozumiem - uśmiechnął się Matuzalem. - Poszli na wygna-nie, o którym pan wczoraj im
mówił?
-‘Ihk. W nocy zdołali umknąć.
- Oczywićcie, nie bez czyjejś pomocy?
- Prawdopodobnie, gdyż byli dobrze strzeżeni. Naczelnik więzie-nia zapłaci za tę ucieczkę
świętokradców, ale nie gardłem.
- Hm. Wczoraj oglądałem pewne żetony, które dają swobodny dostęp do więźniów. Czy nie
wiadomo, kto pomógł zbiegom?
- Nie. Wszak żetony, o których pan wzmiankował, nawet człowie-kowi nieznanemu
otwierają wrota więzienia. Stało się; nie ma o czym mówić. Proszę tylko pana, abyś przynajmniej,
póki jesteś moim go-ściem, nie uczynił nic beze mnie, o ile nie chcesz nas wszystkich narazić na
niebezpieczeństwo! Jutro złoży panu wizytę ho po-so, którego pan uratował. Nie wiedział
dotychczas, że pan u mnie gości. Dzisiaj odbywa inspekcję rzeki, aż do wyspy Lu-tsin. Jeśli mu się
uda wcześniej ją zakończyć, może dziś jeszcze pana odwiedzi. Ho po-so może się wam przydać,
jeśli zechcecie opuścić Kuang-tszeu-fu drogą wodną. Słyszy pan dźwięki orkiestry? Orszak
nadchodzi! Wrócili wszyscy razem do świątyni. Główna kaplica była jeszcze pusta, atoli w
przedniej części rozbrzmiewały dzikie wielogłose wrza-ski.
- Niebiosa! - krzyknął Degenfeld. - Pochód już wkroczył do świątyni, a Tiirnersticka i
mijnheera nie widać. Zostali w tyle. Kto wie, jakie głupstwo palnęli.
Chciał pędzić naprzód. Mandaryn uchwycił go za rękę i ostrzegł:
- Stój! Jeśli popełnili jakieś głupstwo, nie powinniśmy przecież kompromitować się wraz z
nimi. Nie tędy! Zajrzyjmy z boku! Degenfeld musiał przyznać słuszność Chińczykowi. Z prawej i
le-wej strony przez bambusowe kraty można było ukradkiem zaglądać 246 do przedniej części
świątyni. ‘Ibwarzystwo podeszło do krat. Matuzalemowi omal włosy dębem nie stanęly...
Na widokwkraczającego pochodu,’Iizrnerstick szepnąłdo mijnhe-era:
- Halloo! Otóż nadchodzą jacyś!
-‘Ihk, nadchodzą, - potwierdził grubas.
- Cicho! Ani słowa więcej! Zachowaj pan spokój i sztywność po-sągu! Zobaczymy, czy są
na tyle sprytni, aby w nas rozpoznać żywych ludzi.
Siedział więc nieruchomo, trzymając w ręku olbrzymi wachlarz, z oczami wlepionymi
przed siebie, w przestrzeń. Grubas naśladował go, nie zdając sobie również sprawy z
niebezpieczeństwa, które ściągnęli na swoje głowy.
Naprzód weszło ośmiu policjantów; za nimi ukazal się arcykapłan i nosze z posągami.
‘Ićraz dopiero ‘Iiirnerstick zorientował się w sytuacji. Gorąco mu się zrobiło pod mandaryńską
czapką.
- Do licha! -szepnąłw kierunku współboga. -Przyprowadzono posągi, aby umieścić je z
powrotem na postumentach, które zaję-liśmy. Co począć?
Wachlarz zasłaniał przed spojrzeniem przybyszów ruch warg kapi-tana.
Grubasa mrowie przeszło. Doświadczył w tej chwili, że nawet bo-gowie wolą chwilami
znaleźć się w zwyczajnej ludzkiej skórze.
-‘Pdk - wyseplenił. - Co począć?
- Zostańmy na stanowiskach i trwajmy w bezruchu! Może obrali inne postumenty...
Czekali więc na bliskie rozstrzygnięcie, na pozór sztywni jak posą-gi, ale w istocie
wstrząsani wewnętrznym drżeniem. Policjanci szli naprzód, nie spostrzegając nadmiernej liczby
bo-gów. Nie znali miejsc, gdzie zazwyczaj stały skradzione posągi. Lecz kapłani od razu skierowali
spojrzenia ku właściwym postumentom. Ujrzawszy miejsca zajęte, stanęli jak wryci. Kazali
opuścić nosze i 247 wbili wzrok w nowych bogów.
Czy to być może! Czyżby niebianie zstąpili na ziemię, aby pod nieobecność swych posągów
nie pozbawiać świątyni swojej opieki? Zimny dreszcz przebiegł po nabożnych buddystach. Nie
śmieli iść naprzód, ale parł ich tłum, nieustannie napływający. Przez tych, którzy znajdowali się
we wnętrzu świątyni, rozeszła się na dziedzińcu wiadomość o cudzie. Każdy chciał być naocznym
świad-kiem. Zaczęto się pchać i przebijać, w następstwie czego bonzowie byti zmuszeni zamknąć
wrota.
W ŚWIĄTYPOD KLUCZEM
Tong-tszi postarał się, aby zatrzymani otrzymali przyzwoitą celę, przeznaczoną dla
znakomitych więźniów. Poza tym kazał przyrządzić dobrą strawę i dbać o ich wygodę. Zaznaczył,
że nazajutrz wróci tu w towarzystwie wyższych mandarynów, aby ustalić prawdziwą narodo-wość i
stan jeficów. Polecił ich więc starannej opiece linga, który ze swej strony zapewnił go:
- Nie spuszezę ich z oka. Nie powtórzy się to, co się przytrafiło memu zastępcy, który dziś
siedzi już pod kluczem, albowiem pozwolił wczoraj umknąć świętokradcom.
- Zasłużył na tę karę - rzekł tong-tszi. - Był nieostrożny.
- Zapewnia mnie, że to nie jego wina. Nie rozumie, jak to mogło się zdarzyć.
Przeprowadziłem dziś badania i znam już okoliczności tej ucieczki.
Mianowicie?
- Wczoraj późną nocą zjawił się w więzieniu jakiś obcy człowiek, którego wartownicy
wpuścili, gdyż pokazał im wysoką odznakę...
- Musiał to być znakomity kuan fu - przerwał tong-tszi.
- Nie, był to szubrawiec, uwolnił bowiem więźniów, a tego nie zrobiłby żaden laćan fu.
- Czyżby? Nie może to być! Tylko wyżsi mandaryni posiadają 271 takie odznaki.
-1b prawda. Ale nie jest rzeczą wykluczoną, że była ona fałszywa, podrobiona. W nocy
trudno rozpoznać. Urzędnik nie śmiał tego człowieka śledzić, sądząc, że ma przed sobą wpływową
osobistość. I cóż się okazało? Rzekomy mandaryn uciekł wraz z więźniami przez boczną furtkę.
- Zawsze to jednak wina nadzorcy! Skoro nie śmiał zachodzić drogi mandarynowi, to
przynajmniej powinien był pilnować więź-niów!
- Mnie nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć. Sprawuję nadzór nad więzieniem osobiście,
więc nie omieszkam, jeśli się powtórzą takie odwiedziny, dokładnie obejrzeć odznakę. Trzeba być
nader ostrożnym, zwłaszcza gdy się ma do czynienia z takimi więźniami, jak dzisiejsi.
Tong-tszi utwierdził go w tym postanowieniu i wrócił do domu, gdzie już dawno
wypatrywał go zniecierpliwiony Matuzalem. Błękitno-purpurowy, podobnie jak i Godfryd i
Ryszard, zjadł sma-czny obiad, ale bez apetytu. ‘Ii-awiła go troska. Tong-tszi starał się ją
rozproszyć, na próżno.
- Jutro podda się ich badaniu - rzekł mandaryn. - Mamy sporo czasu do zastanowienia się
nad sposobami ratunku.
- Należy myśleć, ale przede wszystkim trzeba działać. Kto będzie ich badał?
- Ja i fu-yuen.
- Najwyższy urzędnik w mieście, zastępca zarządcy prowincji? O, w takim razie nie mam
wielkich nadziei. Czy uwierzy, że ma przed sobą lamów?
- Nie. Bywał w Lhassie, a nawet w Mongolii. Zresztą, zna o tyle cudzoziemców, ze
nietrudno mu będzie dojść narodowości pańskich przyjaciół.
- A zatem nie możemy dopuścić do przesłuchania. Muszę dziś jeszcze, w nocy bodaj,
wyprowadzić ich z więzienia!
Mandaryn spoglądał na ziemię, rozmyślając. Po czym oświadczył:
- Mogę panu tylko radzić, abyś zaniechał zbytniego pośpiechu.
Tymczasem nic złego im się nie stanie. Tizeba będzie wydać ich w ręce konsulów.
- Ale jak się ich potraktuje! A poza tym nie unikną przecież kary.
- Nie będzie to kara ciężka; co prawda, będziecie musieli przerwać podróż. Kto wie jeszcze,
czy i ja nie wplączę się w tę kabałę!
- Należy się tego obawiać. Przyznać muszę, że nasi przyjaciele nie grzeszą zbytkiem
przezorności.
- Nie tylko nie są ostrożni, ale, na domiar, mimo powagi sytu-acji, są bardzo pewni siebie.
Tićzeba było widzieć Ti-ru-ne-re-si-ti-ki, kiedy wyłupił sobie oczy.
- No, chyba tylko jedno!
-‘Pdk. Potem zażądał nóg arcykapłana. Któżby się ważył na taką czelność, zwłaszcza w
opresj i! Pierwszy raz w życiu widziałem człowie-ka, który wyjmował sobie oczy i wsadzał je z
powrotem, nie tracąc mimo to wzroku.
Student wyjaśnił mu tajemnicę i dodał:
- Musimy ich uwolnić, chociażby przez wzgląd na pana. Czy mogę liczyć na pańską
pomoc?
- Hm! Jestem wszak urzędnikiem.
-Jest pan kuan fu, a nawet tong-tszi, a jednak uwolnił pan tej nocy trzech więźniów.
- Dlatego właśnie nic dziś nie poradzę. ‘Ićn młody pang-tszok-ku-an, pomimo wieku jest
dzielnym człowiekiem. Nie da się podejść.
- Musimy spróbować!
- Rzecz w najwyższym stopniu niebezpieczna. Nie będę panu przeszkadzał, bo jest pan
ostrożny i na pewno mnie nie wydasz. Nie żądaj jednak, abym pomagał ci osobiście. Postępuj tak,
aby moje nazwisko nie zostało wymienione! Teraz pójdę do swego pokoju, aby się skupić. Niech
pan się również zastanowi. W każdym razie przed żapadnięciem nocy nic nie możesz przedsiębrać.
Do tego czasu łatwiej 273 będzie powziąć jakieś postanowienie.
Matuzalem wrócił do swego pokoj u i chodził z kąta w kąt. Udał się wreszcie do ogrodu,
gdzie znalazł pucybuta i Ryszarda, medytujących na ten sam temat. Usiedli wszyscy razem i
usiłowali ustalić plan działania.
- Chodzi nie tylko o ‘llmnersticka i mijnheera - rzekł Degen-feld. - Jednemu i drugiemu
przydałaby się mała nauczka. Zasłużyli sobie na nią. Ale Liang-ssi wpadł zupełnie niewinnie!
- Nikt przecież nie wie o ich znajomości z Liang-ssi - rzekł Ryszard.
- ‘Ićraz jeszcze nikt, ale wnet się dowiedzą. Skoro jutro staną przed fu yuen, wszystko
wyjdzie na jaw. Nie potrafią zwieść tego urzędnika!
- I ja tak sądzę - potwirdzil Godfryd. - Bodajby mnie poru-czyli to śledztwo! Zaleciłbym
każdemu wlepić parę batów, a potem przepędziłbym ich na wszystkie cztery strony świata! Tu w
Chinach odgrywać bogów! Co im strzeliło do głowy?
- Prawdopodobnie jest to pomysł ‘Iiirnersticka. Założę się, że obaj nie zdają sobie sprawy z
powagi sytuacji. Gdyby nie wstawien-nictwo Liang-ssi i mandaryna, kto wie, czy nie zostaliby
zlinczowani przez tłum. Jeśli się jutro okaże, że Liang-ssi jest z nimi w komitywie, nasz żółty
przyjaciel będzie zgubiony. Jest Chińczykiem, jego nie ocali żaden konsul. Na nim skrupi się
awantura. Linag-ssi trzeba bezwa-runkowo uwolnić!
- Czyż żadna myśl nie rozświeci mroków naszych mózgownic?
Wszak głowy nie noszę od parady!
- Mam coś, ale nie, to nie ujdzie.
- Ma pan coś, co nie ujdzie! No, w takim razie nie ma pan nic, mój stary Matuzalemie. Cóż
to takiego?
- Gdyby tong-tszr zechciał, mógłby nam pomóc.
- No, rozumie się. Posiada przecież odznaki, które otwierają przed każdym wszystkie wrota
i każde drzwi. 274
- ‘Pdk. Nie mogę mu brać za złe, że się osobiście nie chce przy-czynić do uwolnienia
naszych przyjaciół. On byłby bardziej nara-żony. Czy można od niego żądać, aby dla nas narażał
wszystko, absolutnie wszystko, tym bardziej, że obowiązek nakazuje mu pos-tępować wręcz
przeciwnie.
- Słusznie! Ale my możemy go wyręczyć!
- ć?
- Iść do więzienia i wydostać jeńców.
- Myślałem już o tym. Łatwiej pomyśleć, niż wykonać!
- Wiem o tym. W ogóle wszystko jest łatwiej pomyśleć, niż wyko-nać. Pojmuję, że nie
obejdzie się bez niebezpieczeństwa, nie mogę sobie jednak wyobrazić, że już nigdy w życiu nie
ujrzymy „Pocztyliona z Niniwy”. Jeśli pan odważy się pójść do więzienia, to i ja z panem.
- Ja też - dodał Ryszard.
- Nie wątpię -odpowiedział Degenfeld. -Ale twoja pomoc jest zbyteczna. Dopiero podczas
podróży zacząłeś się uczyć chińskiego. Godfryd natomiast, który jeszcze przed wyjazdem
rozmawiał często ze swoim przyjacielem Ye-Kin-Li, poradzi sobie z chińskim końców-
karni’Iiirnersticka. Zresztą, dzięki sylwetce, łatwiej może uchodzić za Chińczyka. Dodajmy, że
jesteś zbyt młody.
-Pięknie! -rzekł Godfryd. -Awięc pomysł mój przypada panu do gustu?
- Powiedziałem ci już, że i ja o tym myślałem. Dochodzę do os-tatecznej konkluzji, że nie
ma innego wyjścia.
- Dobrze. Idę z panem?
- Dobrze. Sam bym się nie ważył. Cztery pięści to więcej niż dwie.
- Pewnikiem! Pomówmy więc o tym obszerniej. Do na$zego przedsięwzięcia przede
wszystkim potrzebna jest metalowa odznaka.
- Prawdopodobnie tong-tszi nam nie odmówi.
- A następnie potrzebujemy ubiorów chińskich.
- Nawet mandaryńskich!
- Hm. Ale potem potrzebne są palankiny.
- No tak. Więźniowie nie mogą pokazać się na ulicy. Zńradzi ich ubiór Holendra.
- Będziemy musieli przekupić kulisów. Tb nas będzie kosztowało sporo pieniędzy.
- Pieniądze to fraszka. Ale jakże znajdziemy kulisów, godnych zaufania. Musielibyśmy ich
wtajemniczyćw nasz plan. Kto zaręczy, że nie doniosą o wszystkim pang-tszok-kuanowi.
- Ilu ich trzeba?
- Dwunastu.
- Dwunastu? Dlaczego aż tylu?
- Nas jest sześciu. Rozumiesz chyba, że będziemy zmuszeni na-tychmiast opuścić miasto.
- W jaki sposób! Ulice są zamknięte!
- Posiadam paszport, który otworzy wszystkie bramy.
- Hm! Im dłużej myślę o tym, tym bardziej jestem pewny powo-dzenia. Przejdę się trochę
po ogrodzie.
Pucybut podniósł się i rozpoczął wędrówkę po ogrodzie. Stroił jakieś dziwne miny,
chichotał, mruczał coś pod nosem i wreszcie wrócił do towarzystwa.
- Mam! - zawołał. - Wszystko widzę jasno przed sobą; tylko co do kulisów mam jeszcze
wątpliwości.
- No, gadaj!
- Wiadomo panu, że jestem wyższy od pana?
- Naturalnie. I cóż z tego?
- Noli turbare circulos meos! Nie wtrącaj się do moich cyrkli!
Zauważył pan także, że jest pan grubszy ode mnie?
- Przyznaję, nie uszło to mojej spostrzegawczości.
- A co pan powie o postaci naszego dzisiejszego gospodarza?
- Że nie jest tak otyły jak ja, ani tak długi jak ty.
- Słusznie. Stanowi średnią arytmetyczną naszych dwóch postaci.
Stąd wnoszę, że jego ubiory ujdą i na nas, w każdym razie po nocy.
- Możliwe, nawet prawdopodobne. Ale cży myślisz, że nam 276 pożyczy?
- Czemu nie? A jeśli nam odmówi, to i na to mam radę.
- Jaką?
- Poprostu,skradnę.
- Godfrydzie, jak brzmi siódme przykazanie?
- Wiem. Nie kradnij! Ale ja wcale nie chcę ukraść. Poszkodowany odzyska swoje łachy.
Myślę też, że w ostatecznym wypadku sami sobie weźmiemy odznaki.
- Godfrydzie, Godfrydzie!
- Matuzalemie, Matuzalemie! Jeśli zna pan lepsze sposoby, wyłóż je na stół! Ubrania i
odznaki musimy mieć.
Degenfeld odpowiedział, że przede wszystkim trzeba wysłuchać propozycji tong-tszi.
Należało się spodziewać, że strapiony mandaryn poszuka jakiegoś skuteczniejszego wybiegu.
Tymczasem upłynęło popołudnie, a mandaryna nie było widać. Za-padł zmierzch.
Wezwano gości do wieczerzy. Stół był nakryty tylko dla nich trzech. Degenfeld zapytał służącego
o pana domu i dowiedział się, że ten przyjmuje teraz gościa. Tym gościem był ho po-so.
- Ho po-so? Kiedy przybył?
- Przed połową czasu.
Połowa czasu to godzina, a więc jak na chińskie stosunki bardzo dawno! Wieczerzał z tong-
tszi, nie racząc pokazać się jego gościom, a swoim zbawcom, to było dosyć dziwne.
Nieco później rozległy się w korytarzu kroki wielu ludzi. Matu-zalem dowiedział się, że to
ho po-so opuścił dom tong-tszi.
- Obraza - rzekł do Godfryda. - Uratowaliśmy mu życie; zapo-wiedział przez tong-tszi, że
jutro, albo nawet dziś jeszcze nas odwiedzi. No, a teraz, będąc w tym samym domu, nie raczył do
nas wejść i odszedł, nie pokazawszy nam swego mongolskiego oblicza. Co o tym sądzić?
- Nic chlubnego.
- Dlaczego?
- Tong-tszi wtajemniczył go w naszą nieszczęsną przygodę. Dla-tego nasz miły mandaryn
portowy wypiera się wszelkiej łączności z nami. Kiedy mu śmierć zaglądała w ślepia, nie mógł się
nacieszyć naszym widokiem, a teraz, kiedy nam coś grozi, umyka, zadarłszy poły i umywa żółte
ręce. ‘1’dk już jest na tym niewdzięcznym świecie.
- Jakiż to tchórz i niewdzięcznik!
- Nie przyjechaliśmy do Chińczyków, aby szukać u nich odwagi i wdzięczności. Dla mnie
może ten cały ho po-so... Urwał, ponieważ wszedł tong-tszi. Mandaryn ukłonił się uprzejmie i
zapytał, czy goście są zadowoleni z obsługi. Matuzalem potwierdził. Ku jego zdumieniu, tong-tszi
zakomunikował mu o wizycie ho po-so. Należało sie spodziewać, że mandaryn zatai przed swoimi
gośćmi te odwiedziny.
- Czyż nie przyszedł po to, aby się z nami przywitać? - zapytał nasz bohater.
- ‘Iak - odpowiedział tong-rszi z całą swobodą. - Bardzo się ucieszył, że was ujrzy.
- A więc wróci tutaj?
- Nie.
- W takim razie nie pojmuję, dlaczego odszedł, nie pokazawszy sie nam!
- Przypomniał sobie nagle, że ma coś ważnego do załatwienia; śpieszył się bardzo i prosił
mnie, abym go przed panami wytłumaczył.
- O, to zbyteczne. Nie jesteśmy tak wymagający, aby odrywać go od ważnych spraw.
Tong-tszi uśmiechnął się lekko. Zrozumiał aluzję Degenfelda, ale nie dał tego poznać po
sobie. Przysiadł się do stołu, kazał podać fajki, po czym odesłał służącego, zabraniając mu
wchodzić bez wezwania. Po tym wstępie Matuzalem spodziewał się, że mandaryn przystąpi do
spraw więźniów. Atoli Chińczyk zaczął znowu mówić o ho po-so.
-Ten mandaryn-rzekł-mawładzę nad portem Kuang-tseu-fu i nad wszystkimi rzekami kraju.
Bez jego pozwolenia żaden okręt nie
278 może przybić, ani odbić. Przypomniał sobie, będąc u mnie, że pewien kapitan ts’ien-
kioku prosił go o pozwolenie wyruszenia w drogę. Ho po-so zupełnie o tym zapomniał. Ponieważ
jednak okręt ten musi jutro znaleźć się w odległym miejscu, więc ho po-so pośpieszył wydać
odpowiednie zarządzenia.
Ts’ien-kiok w dosłownym tłumaczeniu oznacza „tysiąconoga”. ‘Paką nazwę noszą lekkie
dżonki wojenne, które przeważnie żeglują po rzekach i kanałach. Oprócz żagli, posługują się także
mnóstwem długich wioseł. Zarówno w nich, jak i w bystrości tych dżonek należy szukać
pochodzenia nazwy.
Lecz czemu teraz właśnie mówił o tym tong-tszi?
- Czy widział pan, jak jedzie taka ts’ien-kiok? - zapytał takim tonem, jakby nic
ważniejszego nie zaprzątało w tej chwili jego umysłu.
- Nie - odparł lakonicznie Matuzalem.
- Zobaczy pan i będzie zdumiony szybkością tych dżonek.
-‘Ib odkładam na później. Dziś myślę o innych rzeczach!
- O, cóż przeszkadza mówić o ts’ien-kioku? ‘Ićn, o którym mowa, odbije od brzegu o
drugiej w nocy, co nie znaczy, że nie mógłby tego uczynić wcześniej.
-‘Pdk! - rzucił Degenfeld.
- Musi wyruszyć dziś w nocy, aby zawieźć pewnego poborcę podat-ków do Szu-juan. Czy
wie pan, gdzię to miasto leży?
- Nie.
- Otóż znajduje się wysoko nad Pe-kiang, w kierunku Szao-tszeu.
Matuzalem nadstawił ucha. Szao-tszeu znajdowało się w drodze do miasta, do którego
dążył. W jakim celu mandaryn upierał się przy tym temacie? Może miał jakiś racjonalny powód?
- Okręt ten - kontynuował tong-tszi, mrużąc oczy - jest naj-szybszym ze wszystkich, które
znam. Jeśli wyjedzie o drugiej w nocy, będzie pojutrze przed południem na miejscu, podczas gdy
inne okręty przebywaja tę przestrzeń co najmniej w dwa pełne dni. Nie ulegało teraz wątpliwości,
że tong-tszi zmierzał do jakiegoś 279 określonego celu. Czy celem tym miała być oczekiwana
zbawienna rada? Czy, będąc urzędnikiem nie chciał jej wyrazić bezpośrednio, przypuszczając, że
goście domyślą się z półsłówek? Matuzalem myślał o tym i postanowił się upewnić.
- Czy taka dżonka wojenna przyjmuje prywatnych pasażerów?
- O ile są poleceni kapitanowi.
- A więc i cudzoziemców?
- Każdego, kto posiada odpowiednie polecenie.
- Czy pisemne?
- ‘Pdk. Ale lepiej jest poprzedzić je ustnym. Zresztą, posiadacz takiego paszportu, jaki panu
dałem, może się obejść bez polecenia. Paszport zaś wraz z poleceniem ustnym i pisemnym
pozwala rozpo-rządzać okrętem jak własnym.
- Sądzę, że kapitan nie dałby tak łatwo sobą rozporządzać.
- A czym jest kapitan okrętu wojennego! Niczym, absolutnie ni-czym. Wie pan chyba, że
Chiny faktycznie nie posiadają oficerów marynarki. Ci istnieją u nas tylko nominalnie. Każdy
żołnierz może być użyty zarówno do lądowej, jak i do morskiej służby. Oficerowie armii lądowej
komenderują okrętami, a oficerowie marynarki dowo-dzą wojskiem lądowym. Zresztą, ani jedni,
ani drudzy nie znają się na niczym. Sam jestem Chińczykiem, ale znam nasze wady. I wiem,
dlaczego zawsze ulegamy wrogowi. Kapitan interesującego nas okrę-tu jest zwyczajnym
figurantem, którego nie słuchają własni żołnierze. Wfaściwie dowództwo nad okrętem sprawuje
ho-tszang.
- A czy yao-tszang-ń ma jakąś władzę nad dżonką?
- Poborca podatków? Ci ludzie wszędzie odgrywają rozkazodaw-ców i wysokich
mandarynów. Mają władzę nad zalegającymi z podat-kami płatnikami i to wszystko. Krzyczą na
każdego, ale stają się potulni, gdy ktoś ich zgromi.
- Podróż w takiej kompanii musi być bardzo interesująca?
- Pewnie. Może pan wkrótce będzie miał okazję odbyć ją, skoro, jak mi oznajmiłeś,
zamierzasz udać się do Pe-kiang.
- A czy zna pan kapitana owej dżonki?
-‘Pdk. Ho po-so wymienił mi jego nazwisko.
- A poborcę podatków?
- Jego również. Znam go osobiście. Jest to mały, szczupły człe-czyna; uważa się za
olbrzyma rozumem i dostojnością. Wszyscy się z niego natrząsają, to znaczy ci, którzy nie zalegają
z podatkiem. Chcę to panom oznajmić, że zamierzam na okręcie umieścić pewien ładu-nek
towarów.
- Kiedy?
- Po północy.
- Dlaczego tak późno, kiedy bramy ulic będą zamknięte?
- Ponieważ, no, mogę panom zaufać, ponieważ nikt nie powie-nien wiedzieć o tych
towarach.
- Czy tragarze nie będą musieli dojść do portu? Jak to zrobią, gdy bramy będą zamknięte?
- Sądzę, że będzie z nimi ktoś, kto posiada odpowiedni paszport.
- I ten ktoś musi z nimi pójść?
- Pójść? O, nie! Ktoś, kto posiada taki paszport, jest zbyt dostoj-ny, aby chodzić. Zresztą,
towar musi być przeniesiony w palankinach, żeby go nie obejrzeli wartownicy.
Matuzalemowi zaczęło świtać w głowie. Chcąc się dokładnie prze-konać, zapytał:
- Ile będzie tych palankinów?
- Właściwie tylko sześć. Ale dochodzi jeszcze podwójny palankin na odzież i broń.
- Jaką broń?
- Tę, którą przesyłam na okręt. A następnie z okrętu przyślą mi trochę odzieży. Jest to mały
interesik; chciałbym, aby się udał. Degenfeld już nie wątpił o właściwym sensie zagadkowych’
słów mandaryna. Wdzięczny gospodarz chciał im pożyczyć potrzebny strój. A potem, po
uwolnieniu więźniów, mieli uciec na okręt i odesłać z powrotem mandarynowi jego odzież.
- Czy nikt nie pozna palankinów i kulisów? - zapytał student.
- Nie. Będą ubrani jak zwyczajni najemni kulisi. Wystarałem się też o zwyczajne palankiny.
- Wyśmienicie. Czy kulisi nie zatrzymają się, czy potrafią biec bez wytchnienia aż do
okrętu?
- Wystarczy im jeden krótki postój. Gdzie, o tym rozstrzygnie posiadacz cennego paszportu.
Wydałem im już odpowiednie rozkazy. Odległość nie jest tak wielka.
- Czy dużo będzie odzieży?
- Dwa komplety mandaryńskie. Chce je pan obejrzeć?
- Proszę.
- A więc ehodź pan!
Tong-tszi zaprowadził gościa do przyległego pokoju. Wisiały tu dwa pełne komplety
mandaryńskie, wraz z czapkami z guzikami i pawimi piórami, stanowiącymi dowód cesarskiego
uznania. Niczego nie brak-ło. Mandaryn sięgnął do rękawów, służących jednocześnie za kiesze-nie,
wyciągnął dwie odznaki, pokazał je Matuzalemowi i schował z powrotem. Dodał przy tym z
uśmiechem:
- ‘Pd odzież i te odznaki są przeznaczone dla dwóch dobrych przyjaciół, którzy chcą się
poczuć mandarynami. Czynią to tylko dla żartu. Odeślą mi wszystko w porządku, gdyż w swoim
ezasie będę musiał zdać rachunek z ilości posiadanych odznak.
- Kiedy ci przyjaciele zaczną się przebierać?
- Niedługo przed odejściem. Własne ubiory złożą w podwójnym palankinie, aby je wdziać,
zanim wsiądą na okręt. Wszystko więc było dokładnie przygotowane. Pozostawało tylko wydobyć
przyjaciół z więzienia i doprowadzić ich do palankinów. Była to rzecz najważniejsza, tong-tszi
znacznie przyczynił się do jej powo-dzenia.
Czynił wszystko, co leżało w jego mocy. Wróciwszy wraz z Matuza-lemem do jadalni,
zaczął mu opowiadać o więzieniu. Opisał je z taką dokładnością, że Matuzalem widział je w
wyobraźni.
Koło godziny jedenastej mandaryn podniósł się. Wymówił się na-wałem pracy. Serdecznie
pożegnał swoich gości, nie dając znać po sobie, że się już nigdy nie zobaczą. Ale już przy drzwiach
odwrócił się i rzekł ze wzruszeniem:
- I lu fu sing! Niech wam szczęście towarzyszy w drodze!
Po jego odejściu Godfryd długo potrzasał głową.
- ćraz nie wiem już, - rzekł - czy go dobrze zrozumiałem.
Wydaje mi się, że podsłuchał naszą rozmowę w ogrodzie.
-1’ak, masz rację.
- Więc zmykamy na okręt?
- Nie inaczej.
- A jak tam odzież?
- Chodźcie, pokaźę wam.
Zaprowadził ich do wspomnianego pokoju.
- Spełniły się wszystkie nasze życzenia - odezwał się pucybut. - Nasz tong-tszi jest
wszechwiedzący. Chętnie bym go wycałował. Brak tylko warkoczy.
- Nie są nam potrzebne. Mamy tu bowiem nie ezapki zwykłe, lecz deszczowe kapelusze z
kapturem. Widzisz, że pomyślał o wszystkim.
- No, a co dalej?
- Zobaczysz. Teraz przekonam się, co słychać w domu, kto jesz-cze czuwa i gdzie stoją
palankiny.
Na piętrze paliła się tylko jedna lampka. Na dole wisiał również lampion między przednimi
a tylnymi drzwiami wejściowymi. Pier-wsze były zamknięte, drugie otwarte. Na dziedzińcu
Degenfeld zo-baczył palankiny. Jakiś mężczyzna, w ubiorze najemnych kulisów, podniósł się,
podszedł bliżej, ukłonił się i zagadnął:
- Kiedy wasza wysoka dostojność rozkaże wyruszyć?
- Czy wiesz kogo będziesz nosić? - Zapytał Matuzalem.
-‘Ihk.
- I dokąd?
- Wiem.
- No więc, dokąd?
- Do okrętu.
- Wprost?
- Nie. Zatrzymamy się w drodze. Dwaj dostojni panowie wysiądą, młodszy zaś
rozkazodawca zostanie w palankinie. A potem obaj prawdopodobnie wrócą z trzema innymi
czcigodnymi panami; wsiądą wszyscy do palakinów, a my pomkniemy kłusem do okrętu.
- Dobrze. Ale gdzie macie się zatrzymać?
- W pobliżu więzienia. Brama pewnego domu będzie otwarta. Bę-dziemy czekać w
podwórzu.
- Do kogo należy ten dom?
- Do pewnego nader oddanego sługi naszego potężnego tong-tszi.
- Dobrze! Wkrótce wyruszamy. Bądźcie gotowi!
Degenfeld wrócił do swego pokoju i udzielił Godfrydowi potrzeb-nych wskazówek.
Pucybut podrapał się za uchem i zauważył:
- Wszystko to dobre, ale czy się uda, to jeszcze wielkie pytanie.
Ale nie ma co, trzeba zaryzykować! Przebierzemy się więc i w drogę! Przebrali się przy
pornocy Ryszarda, który musiał także znieść ich wspólne bagaże ze wszystkich pokoi.
Nowofundlandczykowi zawie-szono na szyi tornister, po czym wszyscy zeszli do palankinów.
Stało już tu czternastu kulisów. Psa umieszczono razem z rzecza-mi w podwójnym palankinie.
Wreszcie trzej pasażerowie wsiedli. Dom był pogrążonywe śnie. Zalegała głęboka cisza. Gromada
kuli-sów ruszyła w drogę. Bez szmeru otworzono drzwi wejściowe i zam-knięto je z powrotem.
Kulisi puścili się galopem. Na ulicy panowały egipskie ciemności. Tylko w dali, przy wyskle-
pionej bramie, płonęła papierowa lampa. Chwiejne blaski padały chwilami na samotnego
wartownika.
-Szui-ni-men‘I Kto idzie? -zapytał, skoro palankin Degenfelda, pierwszy w szyku,
zatrzymał się u bramy.
Ów trzymał już w ręku paszport. Pokazał go wartownikowi, który skierował nań światło
lampki. Rzucił okiem na pieczęcie, otworzył 284 szeroko bramę, a sam bez słowa runął plackiem
na ziemię. Orszak wkroczył w następną ulicę.
‘Pdk minęli następne cztery ulice. Wszędzie zatrzymywało ich szue-ni-men strażników,
którzy na widok paszportu rzucali się na ziemię, uprzednio otworzywszy furtę.
Wreszcie tragarze wkroczyli do domu, którego drzwi stały otow-rem. Opuszczono
palankiny na ziemię. Pasażerowie wysiedli. Doo-koła była ciemna noc i głucha cisza.
- Muszę iść z wami -prosił Ryszard. -Lękam się o ciebie, wujku Matuzalemie!
- Ba, co znowu! - odpowiedział bursz. - Nie wstydzisz się.
- Ach, to tak niebezpieczne. Co ja zrobię, jeśli was zatrzymają?
- Każesz się zawieźć z powrotem do tong-tszi. Ale to wykluczo-ne. Mamy prawo zwiedzić
więzienie o każdej porze dnia i nocy; nikt nie może nam tego zabronić. A skoro znajdziemy się w
gmachu, zobaczymy co czynić. Jeśli uwolnienie więźniów okaże się niemożli-we, odejdziemy w
spokoju. Głowa do góry, chłopcze! Za kwadrans będziemy z powrotem.
Ryszard uścisnął go serdecznie i cofnął się w mrok. Degenfeld i Godfryd wyszli na ulicę.
Było ciemno, choć oko wykol. Ale na wprost nich padały nędzne światełka z kilku okien z szybami
z naoliwionego papieru.
- Oto więzienie - odezwał się półgłosem Degenfeld.
- ‘hak, o ile rong-tszi dobrze nas poinformował. Niech mi pan powie, co czujesz koło
żołądka?
- Mam uczucie, jakbym wypił skwaśniałe piwo.
- O, to właśnie! I w przełyku jest mi jakoś niewyraźnie. Czy to sumienie stanęło mi w
gardle? Mam na myśli złe sumienie, czyli trwogę.
- I ja nie potrafię z zimną krwią puszczać się na taką awanturę. A więc chodź, stary
Godfrydzie!
- Godfryd? Wypraszam sobie teraz podobną poufałość. Jestem
285 dla wszystkichkuan fu Ba-ra-ni-łeb. Postaram się zaimponować panu okruchami swej
chińszczyzny.
- O nie! Mów jak najmniej. A najlepiej będzie, jeśli wcale pary z ust nie puścisz.
- W takim razie będę milczał po chińsku. Nauczyłem się tego do-brze.
Przeszli na drugą stronę ulicy i stanęli we wnęce bramy. Nad nią wisiał gong. Matuzalem
uderzył.
- Szui-tsi? Kto tam? - rozległ się wewnątrz głos.
- Ri kuan fu. Dwóch mandarynów - odpowiedział bursz. Odsu-nięto zasuwy i uchylono
bramę. W szparze ukazała się z poczatku dzida, a potem postać żołnierza, trzymającego małą
lampkę.
- Lao ye put tek lai. Starzy panowie nie mogą wejść - rzekł.
Fałszywi mandaryni pokazali mu swe odznaki. Natychmiast prze-puścił ich, złożywszy
ukłon do samej ziemi.
Dzięki wskazówkom tong-rszi, Degenfeld znał już rozkład więzie-nia. Przeszli przez wąskie
podwórze i zatrzymali się przed drzwiami właściwego budynku. Długi i jednopiętrowy, ledwo
zarysowywał się w mroku.
Tu również uderzono w gong, po czym znów rozległo się: szui-tsi. Powtórzyła się ta sama
scena, co poprzednio, zanim wartownik wpu-ścił intruzów. Znaleźli się w wąskim korytarzu,
oświetlonym dwiema latarniami.
- Do diabła - mruknął Godfryd.
- Co takiego? Strach?
- Nie, ten strój. Nogi plączą się w długiej spódnicy. Ledwo potra-fię człapać.
Pośrodku korytarza, z prawej i lewej strony, widniały drzwi. De-genfeld wiedział, gdzie
zamknięto więźniów. Zastukał na lewo. Zno-wu zawołano: - szui-tsi? - i znów powtórzyła się
wyżej opisana scena.
Teraz wkroczyli do szerszego korytarza o licznych, bardzo niskich 286 drzwiach. ‘Iić
znajdowafy się Iepsze cele.
Naraz na końcu korytarza otworzyły się drzwi. Jaskrawe światło oćwietliło wchodzącego.
Był to rnłody mandaryn. Poczucie ciążącej na nim odpowiedzialności spędziło mu sen z powiek.
Zmierzył przy-byszów nieufnym spojrzeniem, ukłonił się lekko i zapytał:
- Szui-tsun? Kto jesteście?
Nie mówiąc ani słowa, obaj pokazali swoje odznaki.
- Idźcie za mną, panowie!
Zaprowadził ich do małego pokoju, gdzie znajdował się stół, krzes-ło i niskie posłanie. Na
stole paliły się dwie świeczki i leżała otwarta książka. Mandaryn bacznie obejrzał odznaki, ukłonił
się głębiej i zapytał:
- Czemu zawdzięczam zaszczyt tak wysokich odwiedzin?
Nie była to jeszeze uprzejmość, jakiej mógł się spodziewać Matu-zalem. Odpowiedział
dosyć ostro:
- Pan jest pang-tszok-kuan tego domu?
-‘Ićk.
- Czy obecni są tu także inni wyżsi urzędnicy?
- Nie.
- Umieszczono tu dzisiaj dwóch lamów wraz z tłumaczem?
- Nie. Ludzie, o których pan mówi, nie są lamami. Jeden jest Holendrem, drugi Niemcem, a
trzeci Chińczykiem.
- Skąd pan wie?
- Przekonałem się. Sprowadziłem z Sza-mien tłumacza, który dokładnie to wybadał.
- Czy rozmawiał z nimi?
- Nie. Nie zdradziłby się tak łatwo. Podsłuchiwał za drzwiami.
- Tii oni siedzą? - wskazał na najbliższe drzwi boczne.
- Tak - potwierdził mandaryn.
- Otwórz pan! Chcę z nimi pomówić.
Lecz pang-tszok-kuan obejrzał go badawczo i rzekł:
- Ti;mu życzeniu nie mogę być posłuszny.
- Życzeniu? O życzeniu nie ma tu mowy. Rozkazuję.
- Nie mogę panu zadośćuczynić. Nie mogę woli panów uznać za rozkaz, gdyż nie znam
was.
- Poznaje pan z naszego ubioru, że jesteśmy pańskimi przełoio-nymi. Pański złoty guzik od
czapki i nasze błękitne kamienie mówią wyraźnie, że my jesteśmy urzędnikami trzeciej, pan zaś
siódmej rangi. Żądamy od pana posłuszeństwa, które jesteś nam winien! Młody mandaryn,
niezbity z tropu, zajrzał Matuzalemowi w oczy i odpowiedział stanowczym tonem:
- Nie odmówię posłuszeństwa, skoro będę miał dowód, że pano-wie jesteście uprawnieni do
noszenia tych błękitnych guzików.
- Co? Wątpi pan?
- Ani wątpię, ani wierzę. Wymagam po prostu dowodu. Wczoraj o tej samej porze przyszedł
do więzienia jakiś rzekomy mandaryn również trzeciej rangi, no i ulotnił się razem z więźniami.
Będę czuwał, aby się taki podstęp nie powtórzył.
Matuzalem z głębi duszy podziwiał tego nieustraszonego urzędni-ka. Wyciągnął paszport i
pokazał go mandarynowi, ale tak, aby ten nie mógł przeczytać w całości.
- Zna pan tę pieczęć? - zapytał.
-‘Ićk, jest to znak Syna Niebios - odrzekł młodzieniec. - A więc jest pan szun-tszi-szu-tse,
zaufanym najwyższego majestatu; chylę się przed panem w ukłonie.
- Podnieś się i otwórz celę!
Mandaryn usłuchał rozkazu. Cela w rzeczy samej różniła się wiel-ce od zwykłych cel
chińskich więzień. Było tu dosyć miejsca dla trzech osób. Umeblowanie składało się ze stołu,
trzech krzeseł i trzech posłań. Latarnia oświetlała resztki sutej kolacji. Więźniowie skupili się
pośrodku celi. Słyszeli głosy rozmawiają-cych i poznali Matuzalema, chociaż zaskoczyło ich
przebranie. Dzi-wacznie wyglądał w stroju chińskiego mandaryna. Jego broda ciemna, gęsta i nos
niezwykły nie licowały z powierzchownościa ludzi żółtej 288 rasy.
Inaczej znowu, komicznie niemal, wyglądał Godfryd. Szeroki ubiór wisiał na jego długiej
chudej figurze jak na tyczce, pomarszczona zaś twarz, bez brody dziwnie kontrastowała z
czapeczką mandaryfiską. Więźniowie chcieli nie zdradzać się, że znają przybyszów. Jed-nakże
mijnheer zaczynał się już uśmiechać, a po twarzy kapitana przebiegały podejrzane drgawki.
- Cicho! - zgromił ich błękitno-purpurowy. - Zdaje się, że zamierza pan się śmiać! ‘Ićn
młody urzędnik nie powinien się do-myślić, że my się znamy. Chodźcie za mną do jego gabinetu!
Jeśli was nie wypuści, trzeba będzie go unieszkodliwić.
Mówiąc to, wyszedł na korytarz, aby odciąć mandarynowi drogę. Więźniowie kroczyli do
pokoju mandaryna tak raptownie, że pang-tszok-kuan nie miał czasu temu zapobiec. Stał przy
Godfrydzie. Za sobą miał trzech więźniów, a przed sobą Matuzalema. Obejrza-wszy się wokoło,
zapytał:
- Cóż to znaczy? Po co tu weszli?
- Ponieważ wyprowadzę ich stąd - odpowiedział Degenfeld. - W tym celu tu przybyłem.
- Ja nie pozwolę.
- Chce pan być nieposłuszny względem mnie, szun-tszi-szu-tse?
- Względem pana i każdego innego, bez względu na rangę! Powie-rzył mi ich tong-tszi i
tylko on ma prawo ich stąd wyprowadzić. Uprzedzam, że wezwę straż!
Podszedł do gongu, ale Matuzalem odepchnął go brutalnie. Man-daryn wyprostował się
dumnie i zawołał:
-‘Iiiraz wiem, co się święci. Nie jest pan mandarynem. Rozmawia pan językiem tych ludzi.
Jest pan ich znajomym i chcesz ich uwolnić. Przyznaje się pan?
Matuzalem nie chciał odpowiedzieć kłamstwem na tak godne sza-cunku wystąpienie
młodego człowieka.
- Odgadł pan - rzekł. - Ale nie potrafisz mi przesżkodzić. Jeden
przeciwko pięciu.
- Myli się pan. Wystarczy mi podnieść głos, a natychmiast straż przybiegnie.
-‘Pak, ten jeden wartownik, który stoi w korytarzu. Inni pana nie usłyszą. A że nie lękamy
się zardzewiałej piki tego żołnierza, niech pan sam stwierdzi.
Wyciagnął z kieszeni dwa rewolwery i odwiódł kurki. Godfryd uczynił to samo. Mandaryn
zbladł. Nie tylko jeden, ale wszyscy jego podkomendni nie daliby rady dwom parom rewolwerów.
Sama groźna i męska postawa Matuzalema rozproszyłaby ich momentalnie. Najważniejszą jednak
rzeczą był fakt posiadania przez tego cudzo-ziemca paszportu, przed którym musiał się ugiąć każdy
żołnierz, a nawet generał. Z chwilą, gdy tylko pokazałby ten dokument, wartow-nicy musieliby
słuchać jego, a nie naczelnika więzienia. Nie było wątpliwości, że więźniowie zdołają się
wydostać. Mimo to młody mandaryn nie uległ. Z akcentem stanowczej decy-zji odpierał słowa
Degenfelda.
- Panie, dobrześ to zaplanował - rzekł. - Widzę, że jestem zbyt słaby, aby się przeciwstawić
skutecznie twoim zamiarom. Ale czy pomyślał pan, jaki los mnie czeka, jeśli więźniowie uciekną?
Poważny i smutny ton urzędnika zreflektował błękitno-purpuro-wego. Odezwał się:
- Wiem, że spotka pana kara, ale nie sądzę, aby była zbyt suro-wa. Dostanie się panu tylko
nagana.
- Myli się pan. Wczoraj zbiegli dwaj przestępcy. Ich miejsce zajął dziś urzędnik, który ich
nie dopilnował. To samo mnie czeka, ale, mogę pana zapewnić, moje poczucie honoru nie pozwoli
mi tego przeżyć. Skoro tylko pan się oddali, popełnię samobójstwo. Nie uwa-żam pana za tak
wyzutego ze skrupułów, abyś chciał zostać zabójcą urzędnika, sumiennie spełniającego swe
obowiązki. Widać było, że mówił poważnie. Degenfeld usiłował go odwieść od zamiaru
najrozmaitszymi argumentami, ale na próżno. Mandaryn 290 wysłuchał go, po czym rzekł,
potrząsając głową:
- Pański wysiłek jest daremny. Urząd, który piastuję, tak bardzo prześciga mój wiek, że
tysiące mandarynów patrzy na mnie zawistnym okiem. Osiągnąłem go ciężką pracą i sumiennym
wypełnianiem obo-wiązków. Wiem, że najwyższe urzędy stoją przede mną otworem. Atoli żadna z
mych nadziei nie spełni się, jeśli jutro będę musiał zameldować o ucieczce więźniów. Osadzą mnie
samego w więzieniu. Za jednym zamachem zepchnięty do najniższych warstw obywateli, do klasy
występnych, nigdy już nie będę mógł objąć żadnego urzędu. Wolę raczej umrzeć. Posiada pan
paszport, który najwyżsi mandaryni muszą szanować! Ale nikt nie powinien działać wbrew
obowiązkom. Przynieś mi pan rozkaz, który będę zobowiązany wykonać, a nastę-pnie wypuszczę
tych ludzi i ze spokojem będę oczekiwał następstw.
- Nie rozporządzam takim rozkazem na piśmie.
- A więc czyń pan, co ci dyktuje sumienie. Ustępuję przed prze-mocą, powtarzam jednak, źe
brama, przez którą dziś wyprowadzi pan swoich przyjaciół, jutro zamknie się za moim pogrzebem.
- Porzuć pan tę myśl i wspomnij o swoich krewnych, którym spra-wisz ogromne
zmartwienie.
- Plama na honorze jest gorsza od śmierci. Zresztą, nie mam krewnych. Nie wiem, gdzie
moi rodzice i rodzeństwo przebywają i czy w ogóle żyją jeszcze. Żadne oko nie uroni łzy, kiedy
moje zamknie się na wieki.
Chińczycy niezmiernie szanują wszelkie więzy rodzinne. Przodko-wie są przedmiotem
gorącego kultu. Chińczyk, który nic nie wie o swoich przodkach, uważa się za nieszczęśliwego.
Wyznanie manda-ryna świadczyło o jego niezwykłej szczerości.
Godfryd de Bouillon wystarczająco rozumiał po chińsku, aby odgadnąć to, czego nie
pojmował dosłownie. Odezwał się do swego pana:
- Żal mi tego zacnego człowieka. Na pewno poważnie tńyśli o samobójstwie. Nie mając
rozkazu na piśmie, spróbujmy przecież
29Z wylegitymować się paszportem króla żebraków, otrzymanym od Hu-tsina. Jak pan
mniema?
- Daj spokój, t’eu-kuan nie jest urzędowym dokumentem.
- Jubiler zapewniał, że każdy musi go słuchać.
-‘1’dk, ale nie uwalnia to nikogo od odpowiedzialności.
- A jednak radzę spróbować!
- Jeśli koniecznie sobie życzysz... Nie pomoże, ale i nie zasz-kodzi.
Wyjął paszport z kieszeni, podał go mandarynowi i rzekł:
- Przypatrz się pan temu dokumentowi! Może on potrafi odwieść pana od okrutnego
zamiaru.
Urzędnik uchwycil kuan. Powoli twarz jego zaczęła się rozpromie-niać.
- T’eu-kuan! - zawołał. - I to rodzaju najwyższego! Panie, jesteś wybitnym zaufanym króla
żebraków. Nie będę się dłużej wahal; muszę uczynić zadość pańskim życzeniom.
- Nie odkrywa pan nic nowego, gdyż i poprzednio mogliśmy pana zmusić do posłuchu.
Chodzi oto, czy pan jest zdecydowany popełnić samobójstwo?
- Teraz już nie, gdyż nie mam się czego obawiać. Co za szczęście, że posiada pan taki kuan!
Zwalnia mnie od wszelkiej odpowiedzial-ności.
- Istotnie?
-‘1’ak, panie. Biada przełożonemu, który zechce mnie ukarać za to, że uszanowąłem
paszport króla żebraków!
- Ale musi pan dowieść swoim przełożonym, że działał pan pod przymusem t’eu-kuanu.
- Bezwzględnie. Czyż nie zostawi mi pan tego dokumentu?
- Nie. Rozumie pan, że nie mogę się pozbyć tak ważnego glejtu.
- Przynajmniej wie pan, gdzie t’eu przebywa obecnie?
- Nie. Z’eu nie ma stałegó miejsca pobytu.
- 1ó prawda. ‘lMzeba się dowiedzieć, gdzie go można zastać.
Posiadaczowi takiego kuanu każdy poddany t’eua winien podać ścisłe informacje. Dokąd
zamierza pan odwieźć więźniów?
- Przecież rozumie pan sam, że panu nie mogę tego powiedzieć.
- O nie. Może mi pan śmiało zaufać, ponieważ pójdę z wami. Ja sam wyprowadzę tych
panów z więzienia.
- Czy mogę panu dowierzać?
- Pewnie! Muszę słuchać t’eu. Jeśli chcę ocalić swój honor, powi-nienem dowieść, że
uległem jego woli . Wobec tego muszę bez-warunkowo odwiedzić jego, albo jednego z
namiestników, aby uzys-kać potrzebne świadectwo.
- A czy wolno panu zostawiać więzienie bez nadzoru?
- Nie mam tego zamiaru. Zanim pójdę, powierzę komendę jed-nemu z podwładnych.
Powiem mu także, że na wyższy rozkaz muszę wypuścić więźniów i osobiście im towarzyszyć.
Tyle było szczerości w tonie i twarzy młodego urzędnika, że Ma-tuzalem nie wątpił o
prawdziwości jego słów. Należało jednak być przezornym. Przeto zapytał:
- Jeśli pan zamierza się z nami udać w drogę, to musisz się przygotować do podróży?
- Tćk.
- A zatem mamy panu pozwolić na opuszczenie tego pokoju?
- Muszę panów oto prosić.
- Wówczas będzie pan mógł zgromadzić wszystkich żołnierzy przeciwko nam! Nie, do tego
nie mogę dopuścić.
Mandaryn odpowiedział spokojnie:
- Nie mogę panu uczynić zarzutu z tego, że mi nie ufasz. Popro-szę zatem, abyś mi
dotrzymał towarzystwa. Moje mieszkanie znaj-duje się w tym korytarzu. Będę szedł pomiędzy
panami. Będziecie mnie mogli unieszkodliwić przy pierwszym wykroczeniu.
- Przystaję na to pod warunkiem, że najpieiw wyprowadzę więź-niów.
- Dokąd?
- Blisko stąd, do naszych palankinów.
- Chce mnie pan opuścić?
- M6j towarzysz zostanie przy panu.
- Dobrze, zaufam panu więcej, niż pan mnie. Zostanę w tym pokoju, póki pan nie wróci.
Godfryd był wyznaczony do pilnowania mandaryna. Usiadł w ten sposób, że zagrodził mu
drogę do drzwi. Pozostali opuścili pokój. Matuzalem wyprowadził ich tą samą drogą, którą
przyszedł. Znalazł-szy się na wolności, udali się do domu, gdzie oczekiwali ich kulisi. Matuzalem
niezwłocznie wrócił do mandaryna.
Przez cały ten czas mandaryn nie poruszył się z miejsca, a Godfryd siedział z miną cerbera.
- Nie było mi tu samemu zbyt przyjemnie na duszy - rzekł. - Ale z chwilą, gdy pan wrócił,
odzyskałem swoją zwykłą pogardę śmierci.
Mandaryn zaprowadził ich do swego mieszkania, znajdującego sie po drugiej stronie
korytarza, a składającego się z trzech małych pokoi. Wziął ubiory, pieniądze i inne rzeczy
potrzebne do podróży i zostawił na stole list dla swego zastępcy. ‘Ićraz był gotów do drogi.
- Mamy podwójny palankin, - rzekł Matuzalem - leży tam nasza broń. Znajdzie się miejsce
dla pana. Ale skąd mam pewność, że w mieście nie podniesie pan alarmu?
- Panie, nie jestem kłamcą. Przyrzekłem iść z panem i dotrzymam słowa. Zresztą, mam tu
trociczki i mogę dać kong-kheou, jeśli panu nie wystarczy poręka mego nazwiska.
- Jak się pan nazywa?
- Moje imię brzmi Jin-tsian.
- A pafiskie nazwisko rodowe?
- Pang.
- Pang? - zapytał zdumiony Matuzalem. - Czy być może!
- O co chodzi?
- Znam kogoś o tym samym nazwisku.
- Panie, to nic dziwnego. Mamy wszystkiego czterysta trzydzieś-ci osiem rodowych
nazwisk. Tysiące ludzi posługuje się jednym i tym samym nazwiskiem.
-Ale jest pan bardzo podobny do tego człowieka. Czy mogę zapy-tać o pana ród?
- Nazywa się Seng-ho.
- Istotnie? Seng-ho? Powiedział pan, że nie wiesz, gdzie są twoi rodzice. Może panu
potrafię to powiedzieć. Czy pochodzi pan z prowincji Kwei-tszou?
- ‘Ihk, to moja ojczyzna - odpowiedział szybko Chińczyk. - Panie, czemu pan pyta? Czemu
pan mówi tak zagadkowo? Czy zna pan mój ród, moją rodzinę, moich rodziców?
- Powiedz mi pan przede wszystkim, czy pański ojciec nazywał się Ye-Kin-Li?
- ‘Idk panie! Ye-Kin-Li, tak się nazywał. Zna go pan! O niebio-sa, o duchu światów!
Przyszedł pan do mnie jako wróg; zmusił mnie pan, abym postępował wbrew obowiązkom, a teraz
opowiadasz mi o moim ojcu. Może to moje szczęście prowadziło pana do mnie; może to była wola
wszechmądrości, abym porzucił swój urząd i poszedł za panem?
Uchwycił ręce Matuzalema i wypowiedział te pytania jednym tchem. Degenfeld
odpowiedział, w głosie jego brzmiała nutka szcze-rego wzruszenia:
- Pański ojciec żyje jeszcze, z dala od ojczyzny, do której nie może powrócić, gdyż uchodzi
za buntownika. Wysłał mnie, abym odszukał jego żonę i dzieci.
- Gdzie mieszka? Powiedz pan!
- W Niemczech, w mojej ojczyźnie.
- Panie, wiadomośc‘ ta jak gwiazdy rozświetliła mroki mego ser-ca. Zwraca mi pan moją
cześć. Mogę twierdzić, że posiadam ojca. Nie będę się wstydził, kiedy mnie zapytają o przodków.
Mój ojciec żyje. Nie może tu przybyć; więc pojadę do niego. Opuszczę Chiny i 295 zrezygnuję ze
wszystkich zaszczytów, które mnie tu czekają, aby być przy tym, któremu zawdzięczam swoje
życie.
Degenfeld położył Chińczykowi ręce na ramionach i rzekł:
- ‘Ilrzymaj się pan, mój drogi! Poczekaj pan jeszcze godzinkę, a dowiesz się o wszystkim.
Teraz czas nagli.
- Słusznie - odpowiedział mandaryn, podnoszac się. - Musimy się śpreszyć. Zamierzałem
pójść z panem, ulegając przymusowi; teraz proszę pana, abyś mnie zaprowadził, dokąd zechcesz.
AIe, powiedz mi przedtem, czy wiadomo coś panu o moim rodzeństwie?
- Znam ich imiona - odparł Degenfeld. - Brat pana nazywa się Liang-ssi; matka - Hao-keu, a
obie siostry Mei-pao i Sim-ming. Czy się zgadza?
- lćk, tak, to prawda! 1’ak się nazywają. A nie wie pan, czy żyją i gdzie przebywają?
- O bracie pana mam informacje, ale tylko o nim.
- A więc powiedz szybko, gdzie jest mój brat?
- Jeszcze dziś będzie pan mógł go przywitać. Powiedziano mi, że po ucieczce ojca dostał się
pan do więzienia. Czy mogę dowiedzieć się, jak pan odzyskał wolność?
- Dzięki pewnemu wysokiemu urzędnikowi, przyjacielowi mego ojca. Niestety, byliśmy
wszyscy rozmaicie rozmieszczeni, więc nie mógł nas jednoczećnie uwolnić. Wyzwoliwszy mnie,
przyrzekł, że wnet przyprowadzi matkę i siostry. Brata mego uratował wcześniej ; wskazał mi,
gdzie go znajdę. Kiedy jednak przybyłem na oznaczone miejsce, brata już nie odnalazłem.
Daremnie czekałem na jego po-wrót i na przybycie matki i sióstr. Ponieważ daIszy pobyt w Kwei-
tszou był niebezpieczny, przeto wybrałem się do prowincji Kuang-tung. Liczyłem wówczas lat
czternaście; na szczęście spotykałem się zawsze z litością bliźnich. W końcu znalazłem
dobroczyńcę, który mnie polubił, a nie mając własnych dzieci, usynowił. Jemu zawdzięczam
wszystko. Gdyby żył, nie mógłbym się zdecydować z lekkim sercem na opuszczenie ojczyzny. A
teraz, śpieszmy się. Nie mogę się doczekać 296 spotkania z bratem!
Jego dobytek nie był znaczny. Mógł ze sobą zabrać tylko rzeczy najważniejsze. Złożyły się
na niewielki pakiet. Tizej mężczyźni wyszli z więzienia bez dalszych przygód.
Przyłączywszy się do oczekujących towarzyszy, bezzwłocznie udali się w dalszą drogę.
Mandaryn znalazł miejsce w podwójnym palan-kinie. Pies musiał biegać na własnych nogach.
Wiele bram zatrzymało ich po drodze. Paszport Matuzalema otwierał je wszystkie. Orszak
szczęśliwie dotarł do dzielnicy porto-wej.
W pobliżu rzeki kulisi zatrzymali się. ‘lić miano wysiąść z palan-kinów. Matuzalem i
Godfryd szybko przebrali się we własne odzie-nie. Przewodnik wyprawy wskazał na pogrążone w
ciemności wybrze-że i rzekł:
- Dostojni panowie mają jeszcze przejść dwieście kroków przed siebie. Dojdą do ts’ien-
kiok. Poznają go po trzech niebieskich lampio-nach, wiszących na środku pokładu. Ho-tszang jest
uprzedzony o przybyciu panów i czeka już na nich.
Degenfeld dał mu sute wynagrodzenie i odszedł z towarzyszami w oznaczonym kierunku.
Przybywszy nad brzeg, zobaczyli mnóstwo dżonek. Na każdej paliła się latarnia. Zobaczyli też
dżonkę z trzema niebieskimi lampionami na środku pokładu.
W świetle latarni siedzieli dwaj mężczyźni. Tlćzeci stal w pobliżu.
Ujrzawszy przybyszów, zawołał:
- Ho ja, ho ja! Hing ni-men lai?
Ho ja odpowiada okrzykowi „ahoj” europejskich marynarzy. Na-stępne zdanie znaczy: „czy
chcecie do nas?”
- Tsze! ‘Idk! - odpowiedział Matuzalem.
- Lai szang! Wejdźcie!
Spuścił drabinę bambusową. Pasażerowie weszli na pokład. Degen-feld grzecznie przywitał
się z ho-tszangiem i zapytał:
- Widzę, że pan nas oczekiwał. Przysłał nas oświecony ho po-so.
297
Przypuszczam, ze trafiliśmy dobrze?
- Najwyżsi dobrodzieje są od tej chwili władcami i rozkazodaw-cami mojej dżonki oraz
wszystkiego, co się na niej znajduje - odpo-wiedział zapytany. - Polecono mi donieść, że okręt jest
do rozporzą-dzenia panów na całej długości rzeki. Wasze życzenia będą dla mnie rozkazami.
Usług tej miary nie spodziewał się Matuzalem. Jeden z siedzących na dywanie podniósł się
i podszedł do gości.
- Jestem - przemówił, głęboko się kłaniając, - szeu pi tego okrętu, i proszę mi podać swoje
nazwiska, abym mógł panów przed-stawić wszechpotężnemuyao-tszang-ti!
Był to więc kapitan, a towarzysz jego, który siedział jeszcze wciąż na pokładzie, był owym
poborcą podatków, o którym mówił tong-tszi.
Matuzalem uważał za właściwe odpalić:
-Jak pan powiada? Mamy być jemu przedstawieni? Kto jest wyż-szy, on, czy ja?
-Ja, óczywiście, że ja! - zawołał poborca, zrywając się z miejsca.
- Jestem wielce szanownym yao-tszang-ti. Światło Wszystkich Kró-lów. Kto śmie uważać
się za wyższego?
Podszedł, brzęcząc szablą i wyprostował się dumnie. Nosił strój chińskiego urzędnika. Na
czapce miał zwyczajny pozłacany guzik, odznakę najniższej klasy mandarynów. Aby jednak
wzbudzić sza-cunek, paradował z dwiema długimi szablami po bokach. Twarz była bez zarostu.
Ale warkocz sięgał niemal do stóp. Przemawiając, po-brzękiwał szablami.
Lecz oto Jin-tsian zbliżył się do niego i huknął:
- Milcz! Czym jesteś wobec nas? Nędznym owadem. Czy nie wi-dzisz, ze noszę na głowie
niebieski kamień? A ten wysokourodzony dostojnik, do którego skierowałeś swoje głupawe słowa,
tylko wsku-tek wspaniałomyślności nie pokazuje drogocennego czerwonego ka-mienća, łctóry ma
prawo nosić. Stwierdź, że on posiada kuan Syna Niebioś i padnij przed nim na kolana, błaźnie!
Poborca podatków, wielce zmieszany, zapomniał o swoich szab-lach i o dumnej postawie.
Ukląkł przed Degenfeldem, schylił twarz do samej niemal ziemi i skomlał:
- Wybacz, dostojny władco, że nie wiedziałem, jakiego najwyż-szego urzędu odznakę
stanowi pańska nieznana szanowna odzież. Jestem najmarniejszym niewolnikiem twoim i gotów
jestem uczynić zadość każdemu życzeniu waszej czcigodnej dostojności! Degenfeld zlekceważył
go zupełnie, zwracając się do ho-tszanga z zaleceniem natychmiastowego wyruszenia w drogę.
Wszystko zresztą było gotowe; kotwica była wciągnięta na pokład i tylko liny trzymały dżonkę.
Usunięto i tę zaporę i okręt wypłynął wśród głośnego plusku wioseł na środek rzeki. Rozwinięto
żagle. Sprzyjający wiatr obrócił dziób dżonki przeciw prądowi. Ho-tszang wydawał rozkazy. Szeu
pi znikł wraz z wszechpotężnym poborcą podatków.
Niebawem ho-tszang odprowadził pasażerów do ich świetnie urzą-dzonego pomieszczenia,
przeznaczonego dla wybitnych mandary-nów, odbywających podróż służbową na „Tysiąconogu”.
WODĄ I LĄDEM DO HU-NAN
Pod pokładem pracowało przy wiosłach osiemdziesięciu majtków po dwóch przy każdym
wiośle. Okręt mknął szybko, korzystając z pomyślnych wiatrbw.
Zapytano Matuzalema, czy woli jeść na pokładzie, czy w kajucie.
Noc była pogodna i ciepła; Matuzalem polecił nakryć na pokładzie. Grubas,
dowiedziawszy się o rychłej wieczerzy, nie mógł powstrzymać się od okrzyku:
- Świetnie! Bosko! Odczuwam piekielny głód! Muszę coś przeką-sić. A pan, panie
‘Iićrnerstick?
- Oczywiście - odpowiedział zapytany. -‘Iirzeba zawsze pamię-tać o posiłku, zwłaszcza po
takich przejściach, jakich niedawno do-znaliśmy.
- Jeśli pan nazywa poważnym przejściem krótki odpoczynek w więzieniu, to wyrażam panu
współczucie, aczkolwiek nie zasłużył pan na nie - odezwał się Godfryd.
- Co, nie zasłużyłem? - zawołał kapitan.
. - Kto zawinił w tej głupiej maskaradzie? Pan sam i nikt inny!
Gdzie pana zaswędziało, żeś musiał się wypiąć, jak bałwan w świątyni?
- Nie swędziało mnie nigdzie, zrozumiano - huknął kapitan. - Zapamiętać to sobie, że mnie
w ogóle nigdy i nigdzie nie swędzi.
Proszę się miarkować! Frick’Iimnerstick i swędzenie! ‘Ib istna obraza majestatu!
-1’aaak? Wyglądałeś pan bardzo majestatycznie, kiedy się moco-wałeś z Chińczykami.
Gdyby znowu miały panu strzelić do głowy takie pomysły, to lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli
natychmiast wróci-my do damu.
Tiirnerstick zamierzał osadzić pucybuta, lecz właśnie Matuzalem wdał się w ich kłótnię.
- Nasz Godfiyd ma świętą słuszność. Wystawił nas pan i siebie na wielkie
niebezpieczeństwo. Bogu należy dziękować, żeśmy wyszli cało. Muszę pana prosić, abyś na
przyszłość nie wpadł na podobne koncepty. Zamierzałem palnąć przyzwoite kazanie. Ale co się
stało, już się nie odstanie, a poza tym pańskiej przygodzie zawdzięczamy nader szczęśliwe
zdarzenie, wobec tego puszczę panu przewinienie płazem.
- Szczęśliwe zdarzenie? Jakie? - zapytał kapitan, poczuwszy przyjazny wiatr.
- Poznaliśmy pewnego pana, spokrewnionego z naszym Liang-ssi.
- Ze mną? Któż to taki? - odezwał się szybko Chińczyk.
- Ten oto mandaryn, który nie tylko pozwolił was uwolnić, ale i osobiście zamierza
towarzyszyć nam do Niemiec.
- Do Niemiec? - zapytał zdziwiony Liang-ssi. - A to po co?
- Zapytaj go pan sam - odparł bursz. - Zapytaj go przede wszystkim o nazwisko!
Mandaryn nie rozumiał po niemiecku. Ale z utkwionych w siebie spojrzeń domyślił się, że
to o nim mowa . Na zapytanie Liang-ssi, odparł:
- Jin-tsian.
Liang-ssi cofnął się o parę kroków i zawołał:
- Jin-tsian! Ja nazywam się Liang-ssi.
- Liang-ssi! - krzyknął mandaryn. - ‘Pak się nazywał mój brat
,
który zginął.
301
Przez kilka chwil oglądali się badawczymi spojrzeniami. Ale zaraz potem zwarli się w
gorącym uścisku.
- Co to znaczy? - zdziwił się kapitan.
- Tb bracia. Okazuje się, że nasz mandaryn jest drugim synem Ye-Kin-Li - odparł
Matuzalem.
Otoczono szczęśliwych braci i wyrażano im gorące powinszowania po niemiecku,
holendersku i chińsku. Godfryd objął ich obu długimi rękami i przycisnął z całej mocy do siebie.
- Niech was uścisnę, - krzyczał - synowie mego ulubionego kitajca. Mijnheer, uściśnij ich
pan z drugiej strony!
- Owszem, - odpowiedzał grubas, starając się z drugiej strony objąć Chińezyków - ook ik
ben gelukkig. Ja również chcę ich objąć z całej siły i przycisnąć do piersi!
Matuzalem i Ryszard z daleka przyglądli się całej scenie. Tym-czasem poproszono
wszystkich do stołu.
Pokład był uroczyście oświetlony mnóstwem lampionów. Ho-tszang za pozwoleniem
Matuzalema przysiadł się do stołu, aby uważać na shzżbę. Nie widać było dowódcy okrętu, ani
poborcy podatków. Na niebie jasno płonęly gwiazdy. Księżyc przed chwilą ukazał się nad
widnokręgiem. Noc była cicha i pachnąca. Jednostajnie rozle-gały się uderzenia wioseł i pluskanie
wody. Do stołu podawano wyłą-eznie owoce morza, przyrządzone po chińsku. Była to istna uczta,
godna podniebienia mandarynów. Najbardziej przypadła do smaku grubasowi. Zapomniał o
wzruszeniu i tylko od czasu do czasu z ust wyrwało mu się westchnienie błogości, lub krótki
okrzyk radosnego zdumienia. Kiedy już nic nie pozostało na talerzu, mlasnął językiem i orzekł:
- Dat was goed, więcej niż dobre, wyśmienite! Czy zawsze będą nas tak żywić? Czy jutro
rano również?
Tymczasem dżonka przebyła już długą przestrzeń. Mijała właśnie wyspę, zwaną przez
Chińczyków Lu-tsin, a przez ćuropejczyków z Kantonu, Rajem, odgrywającą dużą rolę w
podaniach i baśniach tego 302 kraju.
Wkrótce po kolacji pasażerowie rozeszli się do kajut. Niebawem rozległy się poświsty i
chrapanie mijnheera, niczym przedśmiertne jęki całej gromady konających.
Długo w nocy czuwali obaj bracia, opowiadając sobie w małej ka-jucie swoje przejścia.
Najwcześniej obudził się Matuzalem i Ryszard. Na pokładzie przy-witał ich z największą
czcią ho-tszang. Zaprowadził cudzoziemców do stołu, gdzie podano im gorącą herbatę.
W nocyjeszcze, dżonka wpłynęła na Pe-kiang, czyli Rzekę Północy, zwaną tak ze względu
na swój prostolinijny niemal kierunek pół-nocno-południowy.
Podczas śniadania ukazał się wreszcie poborca podatków. Zamie-rzał poprzednio jechać do
Ing-te, ale teraz oświadczył, że musi wysiąść już tutaj, aby stąd udać się do Se-hoei. Nietrudno było
się domyślić, że ambitny urzędnik nie czuje się dobrze w tym towarzystwie i że woli czekać na
inną sposobność. Dobito zatem do lądu i wysadzono na brzeg kłaniającego się gorliwie
urzędniczynę.
Co się tyczy szeu pi, właściwego dowódcy okrętu, to nie ukazał się na pokładzie niemal
przez cały czas podróży. Matuzalem dowiedział się, że kapitan jest namiętnym palaczem opium.
Pasażerowie w dzień nie opuszczali pokładu, przyglądając się pej-zażom nadrzecznym, z
początku zresztą bardzo jednostajnym. Ciąg-nęła się dookoła gładka równina. Rzeka toczyła fale
między polami ryżowymi, nawadnianymi przez liczne kanały. ‘Ilz i owdzie widać było strzechy
wiosek. Gdzieniegdzie strzelała ku niebu wysoka pagoda. Później okolica stała się górzysta.
Pejzaże były żywsze i ładniejsze, przypominające widoki znad Renu. Brakowało tylko ruin
zamkowych i winorośli.
Pasażerowie podziwiali ciężki trud wioślarzy. Mimo skąpego po-
siłku pracowali bez przerwy w dzień i w nocy. Dopiero w Ing
-te zarządzono kilkugodzinny postój, aby umożliwić pasażerom
303 obejrzenie miasta. Na próżno! W tym mieście bowiem nigdy jeszcze nie widziano
cudzoziemców. Ledwo pasażerowie wylądowali, otoczył ich tłum Chińczyków, tłum coraz bardziej
wzrastający. Nie zachowy-wano się wrogo, wręcz przeciwnie, z najgłębszym szacunkiem przyg-
lądano się dziwnie ubranym przybyszom. Wszystkie głowy schylały się kornie. Ale było tych głów
i tułowi tyle, że ani myśleć o przebrnięciu naprzbd. ‘Iićzeba było więc wracać na okręt, co zresztą
okazało się niemniej utrudnione.
Piątego dnia wieczorem podróżni ujrzeli Szao-tszeu, miasto poło-żone u stóp wzgórza
Nanling. Th musieli rostać się z dżonką, po-nieważ dalsza żegluga po rzece była niemożliwa.
Przed wylądowaniem Matuzalem wręczył ho-tszangowi przyzwoitą sumkę, ale marynarz nie
przyjął jej, powołując się na surowy zakaz swego zwierzchnika ho po-so. Zapewniał zresztą, że
dostojny manda-ryn wynagrodził go już z góry. Matuzalem rozdał więc sumę pomiędzy marynarzy
i żołnierzy. Nie spodziewali się datku. Natrętnie otoczyli pasażerów, całując skraj surduta
Matuzalema.
Dowiedział się, że najwyższy urząd w tym mieście sprawował man-daryn piątej rangi, do
której zaliczali się burmistrzowie miast drugie-go rzędu, cesarscy przyboczni medycy i cesarscy
astronomowie. Od-znakę tej rangi stanowi kryształowa kulka na czapce. Degenfeld zamierzał się
udać wprost do tego dostojnika. Zamówił więc odpo-wiednią ilość palankinów.
Miasto było miniaturą Kantonu, tylko wybrzeże wąskiej rzeki bar-dziej górzyste. Ulice
niczym się nie różniły od kantofiskich, podobnie jak sklepy, domy i ludność.
Tićagarze zatrzymali się pod pałacem, ale pasażerowie nie wysied-li od razu. Matuzalem,
zaopatrzony w paszport cesarski, nie mógł pierwszy składać wizyty mandarynowi piątej rangi.
Tylko Liang-ssi udał się do burmistrza, aby mu zameldować o przybyciu tak dostoj-nych gości. Na
dowód wziął ze sobą kuan.
Burmistrz nie omieszkał zjawić się po chwili; przywitał gości 344 z należnym szacunkiem i
zaprosił ich do swego mieszkania. Jakże się zdumiał, skoro goście wysiedli z palankinów. Nigdy
jesz-cze nie widział tak ubranego człowieka, jak Matuzalem. Twarz jego wyrażała najwyższe
zdziwienie, powieki schowały się niemal pod czapką, a usta rozwarły się do krzyku. Podobnym
oszołomieniem płonęły oblicza licznie zebranej służby.
- No, - szepnął po niemiecku Godfryd - czego tak gały wyłupi-li. Czy mam zapalić fajkę,
czcigodny Matuzalemie?
-‘Idk, zapal ją - odpowiedział student. - Kłóci się to ze zwycza-jem tego kraju, ale spotęguje
szacunek dla nas. Godfryd spełnił polecenie. Matuzalem ujął ustnik i pociągnął z całej mocy.
Dopiero po wypuszczeniu dymu odpowiedział z godnoś-cią na powitanie mandaryna.
‘Ićn zaś ukłonił się jeszcze niżej i zaprosił dostojnych gości do mieszkania. Powolnymi
krokami skierował się ku drzwiom, za nim szedł Matuzalem, za którym znowu kroczył Godfryd,
trzymając faj-kę i obój. Żaden z nich nie raczył nawet spojrzeć na świtę burmistrza, wśród której
znajdowali się mandaryni niższych rang. Turnerstick szedł z rozwiniętym wachlarzem, prowadząc
pod rękę mijnheera, który trzymał otwarty parasol. Potem szli obaj bracia i wreszcie pochód
zamykał Ryszard Stein.
Mandaryn nie wiedział, jak się zachować. Godność zabroniła mu iść za gośćmi. Poprzedzać
ich, a więc kroczyć przed psem, to również nie licowało z jego wysokim urzędem. Usiłował więc
znaleźć się między zwierzęciem a Matuzalemem. Atoli nowofundlandczyk za-trzymał się i
wyszczerzył kły. Mandaryn przeraził się i cofnął, zdecy-dowany iść z tyłu. Potrząsał głową i starał
sobie przypomnieć, czy w literaturze zwyczajów i ceremonii zapisany jest sposób zachowywania
się w stosunku do dszi-ngan, tzn. ekscelencji psa. Przeszli przez obszerny podwórzec i następnie
po szerokich scho-dach weszli na górę. Pies, nie wiedząc, czy ma skręcić na prawo, czy na lewo,
zatrzymał się. Z tych samych względów zatrzymali się 305 przybysze, dzięki czemu mandaryn
mógł wystąpić naprzód i wskazać kierunek, gdzie w tej samej chwili służący rozwarł szeroko drzwi
i runął plackiem na ziemię.
Nowofundlandczyk zrozumiał mandaryna. Stąpając we wskaza-nym kierunku, wszedł do
duźego pokoju przyjęć, rozejrzał się uważ-nie, następnie rozciągnął się na kanapie, pokrytej żółtym
jedwabiem. W domu na pewno otrzymałby cięgi, ale tutaj, w Chinach, Degenfeld patrzał na
samowolę psa przez palce. Sam podszedł do innej kanapy, wiele ich stało dookoła, siadł z powagą,
podczas gdy Godfryd stanął za nim jako wierny giermek.
Pozostali rozmieścili się równie wygodnie. Zabrakło miejsca dla mandaryna. Stał pośrodku
pokoju tak zaskoczony, że goście ledwo się powstrzymali od śmiechu. Szybko jednak opanował się
i zapytał, czy goście czegoś sobie życzą.
Degenfeld pociągnął mocno z fajki i rzekł:
- Jedziemy do prowincji Hu-nan. Dopóki nie przygotujemy się do drogi, będziemy
zmuszeni zabawić u pana. Mam nadzieję, że bę-dziemy mogli zameldować, iż byliśmy u pana mile
widziani! Prawdopodobnie rzecz miała się wręcz przeciwnie, lecz urzędnik odpowiedział
pokornym tonem, głęboko się kłaniając:
- Niegodny sługa oświadczył już, że pozostawia do rozporządze-nia wysokich
rozkazodawców cały swój dom. Każdy z pańskich roz-kazów będzie równie szybko wykonany, jak
gdyby pochodził z moich ust.
-‘Ićgo się spodziewam. Z mego kuanu może się pan przekonać, że jestem tu obcy i że
powinien mi pan udzielić najlepszych infor-macji. W jaki sposób łudzie naszej rangi mogą
podróżować do Hu-nan?
- ‘Pak dostojni panowie mają do wyboru konie, albo palankiny.
Wszystko, czego trzeba, dam więc panom, dobrych przewodników, a także każę któremuś z
najdzielniejszych poruczników eskrotować czcigodnych moich opiekunów aż do granic prowincji,
gdzie 306 dostaną inną eskortę.
- Wojskowa eskorta całkowicie odpowiada naszej randze, ale chciałbym wiedzieć, czy jest
konieczna.
- Wczoraj otrzymałem meldunek, że muzułmanie wtargnęli z Kwei-tszou do Hu-nan.
Aczkolwiek nie wierzę, aby się zapuszczali do granicy naszej prowincji, jednak uważam, że lepiej
będzie zabrać ze sobą straż.
- Nie lękam się tych kuei-tse, lecz przystaję na pańską propo-zycję. Jak długo potrwają
przygotowania do drogi?
- Wielce dostojni panowie będą mogli dziś jeszcze wyruszyć w drogę. Natychmiast
postaram się o odpowiednie zapasy żywności. Gorliwość jego dowodziła, jak bardzo chce się
pozbyć gości. Ato-li Degenfeld odezwał się:
- Pośpiech jest zbyteczny. Dzisiaj zostaniemy tutaj; wyruszymy jutro, jeśli wszystko będzie
przygotowane.
- Będzie, wysoki łaskawco. Z samego rana dostaną znakomici goś-cie wierzchowce i konie
pociągowe. Czy posiadacze długich rodo-wodów będą jeść razem, czy też każdy z osobna?
- Nie rozstaniemy się, póki nie pójdziemy spać.
- W takim razie wskażę już teraz czcigodnym starcom ich pokoje.
Następnie zbiorą się wszyscy panowie w jadalni. Chciałbym tylko wiedzieć, jakich potraw
życzą sobie łaskawi panowie?
- Zostawiam to do pańskiego uznania. Ale proszę przygotować wykaz potraw, abyśmy
mogli przedstawić, gdzie należy, na dowód, że tu w Szao-tszeu szanuje się kuan Syna Niebios.
Mandaryn skłonił się nisko, skierował ku kanapie, na której spo-czywał pies, schylił się
głęboko i zapytał:
- Czy mam wskazać osobny pokój czworonożnej ekscelencji?
- Nie - odpowiedział z całą powagą Matuzalem. -‘Id ekscelen-cja jest moim przyjacielem,
będzie mieszkać i spać ze mną.
- Jakie potrawy zechce jeść?
- Będzie jeść razem z nami i to samo, co my.
- Jeśli sądzić z jej niezwykłych rozmiarów, posiada ekscelencja duszę jakiegoś znakomitego
praprzodka. Prawdopodobnie należy tej ekscelencji okazywać głęboki szacunek?
-‘Pak, przywykła do poważnego i pełnego szacunku traktowania.
Jest bardzo niezadowolona, kiedy nie spotyka się z odpowiednim szacunkiem.
- Będzie ze mnie zadowolona, gdyż będę dbał oto, aby życzeniom tej ekscelencji stało się
zadość.
Wycofał się, twarzą zwrócony w stronę gości. Zanim znikł, złożył przed każdym z
obecnych, nie wyłączając psa, głęboki ukłon. Po kilku chwilach do pokoju weszła służba. Było jej
tyle, ilu gości. Każdy sługa otrzymał polecenie wskazania przybyszom wyznaczonych im poko-
jów.
Matuzalema zaprowadzono do bardzo wystawnie urządzonego pokoju. Stało tu już jedno
łóżko. Drugie wnieśli dwaj służący. Na zapytanie Matuzalema odpowiedzieli:
-Łóżko to jest przeznaczone dla praprzodka, machającego frędz-lami, aby nie mógł się
użalać ita pana domu.
Poczciwi ludzie starali się uniknąć obraźliwych słów dżi i kiuen, oznaczających po prostu
psa; pragnęli też okazać swój szacunek czworonożnemu wcieleniu jakiegoś potężnego praprzodka.
Degen-feld uznał to za rzecz zupełnie naturalną. Nie miał nic przeciwko temu, aby jego ulubieniec
przespał się raz w przyzwoitym chińskim łóżku.
Pozostałym wskazano szereg przyległych pokoi. Niebawem wszyscy zebrali się w pokoju
kapitana.
Każdy trzymał w ustach fajkę.
- Myśli pan może, że tylko pan jeden ma prawo kurzyć fajkę? - rzekł Tlirnerstick do
Matuzalema. - Wie pan, służacy mnie nie zrozumiał, kiedy kazałem mu przynieść tytoniu. Zciaje
się, że miesz-kańcy tej prowincji posługują się jakąś skażoną chińszczyzną. Dopie-ro Liang-ssi
musiał temu hultajowi wytłumaczyć, czego żądam. Jak 3(łć się panu tutaj podoba?
- Bardzo, chociaż nie są nam szczególnie radzi. Ale nie można mieć oto pretensji do
mandaryna.
- Ba, jesteśmy tu na cesarskim utrzymaniu. Czy uwierzy mi pan, że zdarza mi się to po raz
pierwszy w życiu? Cieszę się jednak najbardziej z wierzchowców, które mamy jutro otrzymać.
Muszę pa-nu wyjaśnić, że jestem namiętnym amatorem konnej jazdy. Zdaje się, że wszyscy jeżdżą
konno. Tylko mijnheer robi nieszczęśliwą minę...
- Czemu to, mijnheer van Aardappelenborsch? - zapytał God-fryd.
Grubas złożył ręce na brzuchu, spojrzał w górę, w kierunku nie-bios i odpowiedział:
- Jeśli będę zmuszony jeździć konno, to... umrę.
- A to co znowu?
- Omdat ik niet ruiten kann. Nie umiem jeździć.
- Ba, nauczymy pana.
-Mnie? Mijn Good en Heer! Jestem nieszczęsnym hipopotamem!
- Banialuki! Siedzi się w siodle, nogi wkłada się w strzemiona i pozwala się koniowi mknąć
naprzód.
- O weel! O biada! Jeśli pozwolę koniowi pomknąć, to ja sam znajdę się na matce ziemi i to
od razu.
- Musi pan w każdym razie spróbować.
- Nie! Dziękuję bardzo! Nie chcę spaść!
Nic nie pomogły namowy Matuzalema i innych.
- Zamknijcie usta! - krzyknął z wściekłością. - Nikt mnie nie zmusi do konnej jazdy! Nie
chcę złamać sobie karku, rąk i nóg. Jestem mijnheer Willem van Aardappelenborsch i nie mam
zamiaru dosia-dać ani konia, ani małpy, ani słonia, ani żadnego innego bociana. Nie zamierzam
jechać na żadnym zwierzęciu.
Gestykulował tak żywo i energicznie, że wszyscy zrezygnowali z perswazji. Grube krople
potu na czole świadczyły o strachu.
- No cbż, trzeba będzie pana nieść. - rzekł Degenfeld.
-‘Pdk, - skinął grubas - weźmiemy ze sobą dwóch kulisów, któ-rzy mnie będą nosić.
- O tym niech pan nie marzy. Kulisi nie dotrzymają kroku ko-niom. Będziemy musieli
zawieść pana między parą koni.
- Jak to?
- Palankin będzie przytroczony z obu stron do siodeł.
- A więc mam wisieć między dwoma kofimi?
- Tak.
- Ik dank zeer. Przedni będzie mnie bił kopytami, tylny kąsał. Nie pozwolę się ani kopać,
ani kąsać!
- Przecież będzie pan siedział w palankinie!
-Zoo? Będę siedział w palankinie? To co innego; owszem na, to się godzę!
Naraz wszedł służący i podał każdemu z obecnych kartkę na dwa łokcie długą i pół łokcia
szeroką. Było to zaproszenie na obiad, którego przy stole używało się jako serwetki.
W jadalni przywitał ich mandaryn w gali. Porozsadzał wszystkich przy stole. Osiem krzeseł
oczekiwało siedmiu gości. Ósme wolne krzesło przeznaczone było dla gospodarza, który stanął pod
ścianą, aby doglądać służby.
Kiedy wszyscy już usiedli, mandaryn wskazał na psa i rzekł:
- Czy praprzodek nie usiądzie na krześle, które jest dla niego przeznaczone?
Degenfeld starał się zachować powagę. Na jego skinienie nowofun-dlandczyk wskoczył na
puste krzesło i obejrzał zaproszenie, które położył przed nim służący. Wyglądało to tak komicznie,
że Tiirnerstic-kowi już się policzki wydęły do śmiechu. W porę powstrzymał go wzrok
Matuzalema.
Przyniesiono pierwsze danie, doskonałą zupę rybną. Pies obwąchał talerz. Jarzyny nie
smakowały mu, ale na rozkaz swego pana musiał wszystko zjeść.
‘Ib samo powtórzyło się przy następnych daniach. Pies był dobrze 310 wychowany i już od
dawna musiał się przyzwyczaić do wiktu, nie odpowiadającego jego smakowi. Skoro wzdrygał się
skosztować ja-kiejś potrawy, znacząco spoglądał na swego pana, ale, gdy ten pod-niósł palec,
zjadał wszystko.
A więc nowofundlandczyk nie przepuścił ani jednego dania. Obsłu-giwano go, jak gdyby
był mandarynem najwyższej rangi. Czy było to szyderstwo ze strony gospodarza? Nie obchodziło
to Matuzalema. Nic nie zakłóciło powagi i godności tej wieczerzy, powagi i godności, do której
pies dostroił się znakomicie.
Po wieczerzy mandaryn wręczył Matuzalemowi menu i zapytał, czy goście są zadowoleni.
Otrzymał odpowiedź potwierdzającą, zresztą zupełnie szczerą. Następnie poprosił o pozwolenie
odejścia, ponie-waż uważał się za niegodnego towarzystwa tak oświeconych ludzi. Po oddaleniu
się mandaryna przyniesiono grzane wino, przyrzą-dzone z ryżu. Nie było smaczne. Niebawem
goście opuścili jadalnię i udali się na spoczynek.
Nowofundlandczyk nigdy jeszcze nie miał takiego posłania. Na skinienie swego pana
skoczył posłusznie na łóżko z wyrazem zdzi-wienia w mądrych ślepiach. .
- ‘Ićk - rzekł Godfryd, który krzątał się jeszcze w pokoju Ma-tuzalema, - dzisiaj dobrze ci
się powodzi, bo jesteś czworonożnym przodkiem. Ale w domu wszystko sie odmieni. Będziesz
nadal spał na słomie, a jeśli ci się przyśnią Chiny, to oberwiesz cięgi. Śpij więc w spokoju i obudź
się wcześnie, bo rankiem wyruszamy z tego gniazdka! Dobranoc panu, stary Matuzalemie! Muszę
dziś jeszcze oczyścić fajkę, abyśmy jutro mogli wywrzeć dobre wrażenie w Szao-tszeu. Zgasił
lampę i wyszedł. Nazajutrz byłojeszcze bardzo wcześnie, gdy zbudził swego pana. Zameldował
mu, że na dole stoi już przeszło tuzin koni. Mandaryn pragnął się pozbyć nieproszonych gości jak
najwcześniej.
W jadalni podano gorącą herbatę. Zjawił się sam mandaryn, aby sprowadzić na dół panów
„posiadaczy długich rodowodów”.
Degenfeld przeliczył na dworze piętnaście koni: sześć wierzchowców, dwa silne rumaki,
przeznaczone do palankinu mijnheera, a reszta juczne konie.
Degenfeld obejrzał wierzchowce. Były to drobne brzydkie zwierzę-ta, które jednak później
okazały się bardzo wytrzymałe i przydatne. Uprząż była znośna, lecz siodła miały niewygodny
kształt, a strzemio-na były ciężkie i niezgrabne.
Matuzalem dosiadł kuca, aby go wypróbować. Zwierzę, chociaż nie zapoznało się z tresurą,
szło posłusznie.
- Czy nie zechciałby pan jednak spróbować? - zapytał ‘Iiirner-stick grubasa.
- Ik? - odpowiedział zagadnięty. - Ja? Nigdy, przenigdy!
Sprzęt podróżny był już zapakowany, a więc żywność, kilka bute-lek wódki i znaczna ilość
kołder z najrozmaitszych materiałów. Mandaryn wyprowadził gości na ulicę, gdzie już oczekiwał
porucz-nik z dwudziestoma kawalerzystami. Oficer nosił na piersiach na-szywkę w kształcie
bojowego tygrysa, lecz wygląd jego bynajmniej nie miał nic tygrysiego. Drobny,.wątły, siedział na
kucyku o kędzierzawej grzywie, która go upodobniała do pudla. Za to miecz, wiszący u boku, był
imponująco wielki. Z prawej i lewej strony sterczały z kieszeni olbrzymie pistolety; mimo
rozmiarów znać było po nich, że pudłują, ilekroć zależy na celnym strzale.
Podobne wrażenie robił cały oddział. Umundurowanie i uzbrojenie było różnorodne. ‘Ten
trzymał długą pikę, ów strzelbę o lufie skręconej jak korkociąg. ‘Ii-zeci trzymał dziwaczną brofi,
przypominającą z wy-glądu łapkę na myszy; czwarty maczugę z zardzewiałymi igłami; piąty miał
łuk bez kołczanu, a szósty kołczan bez łuku. Pozostali mieli podobne uzbrojenie. Najbardziej
wojownicze były ich miny, oraz napisy na plecach. Wyraźnymi literami każdy miał napisane: ping
żołnierz.
- Na wszystkich bogów! Co to za wywłoki? - zawołał Godfryd.
- Żołnierze - wyjaśnił Matuzalem.
- I ci mają nam towarzyszyć?
-‘Pdk.
- W jakim celu?
- Aby nas bronić.
- No, chyba nie?
- Dlaczego?
- Wygląda mi raczej na to, że oni szukają naszej opieki. Co tam mają napisane na
grzbietach?
- Słowo „żołnierz”.
- Aha, to takie buty! Co to za dowcipnisie!
- W jakim sensie?
- Nie rozumie pan? Otóż zamiast walczyć, zamiast bronić się, wystarczy im rejterować,
pokazując wrogom tył. Odczytują wrogo-wie siejące lęk słowo „żołnierz” i z przestrachu czym
prędzej zaczną wyrywać. W ten sposób odniesie się wspaniałe zwycięstwo za pomocą obopólnej
ucieczki. Trzeba sobie zapamiętać ten doskonały pomysł i wykorzystać go w ojczyźnie.
Prawdopodobnie dostanę za to najwię-kszy order z najprawdziwszymi brylantami.
- ‘Ićk, ludzie ci więcej nam zaszkodzą, niż się przysłużą. Ale trudno , trzeba ich zabrać,
skoro tego wymaga nasza ranga.
- Ale, cóżby pomyśleli o naszej randze u nas w kraju, gdybyśmy wrócili w tak godnej
kompanii! O Chiny, jakże się na was zawiodłem! Twoi kucharze spisują się nieźle, ale twoi
żołnierze, pożal się panie Boże!
Wbrew tyradzie pucybuta, mandaryn pewnym siebie tonem zagad-nął Degenfelda:
- Czy w kraju oświeconego rozkazodawcy znajdą się tak dziarscy żołnierze?
- A czy oni są dziarscy? - zapytał zagadnięty.
- Ponad wszelką miarę! Nie lękają się nawet tygrysa, ani noso-rożca, ani dzikiego słonia.
- Mam nadzieję, że w drodze przekonam się naocznie o ich 313 męstwie?
- ‘Ićki dowód męstwa składa się kosztem krwi wielu nieprzyja-ciół. Kiedy wielmożni
panowie życzą sobie wyjechać z naszego nie-godnego miasta?
- Kiedy wszystko będzie przygotowane do drogi.
- Wszystko już gotowe. Zechcą jednak czcigodni opiekunowie spożyć u mnie poranny ryż.
„Poranny ryż” oznaczał śniadanie. Składało się ono z mniejszej ilości dań, niż wczorajsza
wieczerza. Mandaryn nie chciał zatrzymy-wać długo gości. Był bardzo zadowolony, że jedzą
niewiele; lecz spojrzawszy na mijnheera, sposępniał. ‘Ićn rozsiadł się na dobre i jadł z taką
gorliwością, jak gdyby oczekiwał go tygodniowy post.
Wreszcie zamknął nóż, schował go do kieszeni i rzekł:
- Zoo! Dziś rano jem po raz ostatni, ale zastrzegam sobie spo-życie przyzwoitego obiadu.
Nie trzeba było płacić za gościnę. Co więcej, obeszło się bez napi-wków, gdyż wyższy
chiński urzędnik nie powinien wynagradzać za usługi, które mu się z ćrangi należą. Kuan zwalniał
także od zapłaty za eskortę, za konie i zapas żywćości.
Matuzalem starał się skrócić czas pożegnania, co zresztą było na rękę mandarynowi.
Degenfeld podziękował za gościnę i przyrzekł wspomnieć o niej, gdzie należy. Mandaryn wyraził
ubolewanie z powodu zbyt krótkiego pobytu znakomitych protektorów. Wreszcie podróżni dosiedli
koni.
Prócz grubasa wszyscy byli obeznani z konną jazdą. Ryszard nau-czył się jej pod
kierunkiem wuja Matuzalema. Można było spokoj-nie wyruszyć, bez obawy blamażu wobec
mieszkaficów Szao-tszeu. Palankin zawieszono między dwoma rumakami wedługwskazówek
błękitno-purpurowego. Holender wsiadł. Godfryd zapalił fajkę, po czym oddział ruszył,
odprowadzony aż do bramy przez kłaniającego się nisko mandaryna i jego podwładnych.
Na ulicy zgromadził się gęsty tłum. Przybycie cudzoziemców nie 314 było wielką sensacją
z tej racji, ze mało kto o nim wiedział. Lecz wkrótce rozeszła się fama o znakomitych mandarynach
z odległych krain, którzy zawitali do burmistrza. Na wieść o wyjeździe mandary-nów mieszkańcy
miasta zbiegli się zewsząd, aby zaspokoić swoją ciekawość.
Mandaryn przewidział manifestację i przedsięwziął odpowiednie środki. Policjanci torowali
drogę, wprawiając w żywy ruch laski i nie szczędząc uderzeń. Utworzyli z obu stron kordony,
otaczające cudzo-ziemców.
Powoli podróżni przebyli ulice i uliczki miasta, i wreszcie po godzinie dojechali do
wschodnej bramy. Stąd prowadziła wzdłuż rzeki droga do Szin-hoa, celu dzisiejszej jazdy.
Przed bramą policjanci rozstali się z oddziałem; natomiast oby-watele miasta w znacznej
liczbie długo jeszcze towarzyszyli dziwnym gościom z zagranicy.
Porucznik przybrał minę i gesty przewodnika i obrońcy powierzo-nych jego opiece
dostojników. Wydawał szereg zupełnie zbytecznych rozkazów, nieraz wręcz sprzecznych,
wyprzedzał oddział o kilkaset kroków, aby upewnić się, czy droga jest bezpieczna i pozostawał w
tyle, aby zbadać, czy nie ma jakiejś zasadzki. Stale alarmował swoich ludzi, chcąc dać dowód
jaśnie oświeconym gościom, że całkowicie odpowiada trudnej i odpowiedzialnej misji, jaką go
obarczono. Droga to biegła w górę, to spadała ku rzece. Była znośnie utrzy-mana. Chińskie władze
bardziej się zajmują systemem kanałów, niż drogami lądowymi, jednakże jest wiele dobrych
traktów. Czasem nawet cudzoziemiec, uprzedzony do chińskich urzędników, musi szczerze
podziwiać doskonałość szlaków i mostów, które przetrwały wieki, tym bardziej godnych podziwu,
że wykonanych w odległych czasach, gdy u nas drogi były jeszcze bradzo prymitywne. Co
dziesięć li, czyli co pięć kilometrów, napotykano strażnice wojskowe o wysokich wieżach. Z
każdej wieży można było się poro-zumieć z dwiema sąsiednimi ża pomocą flag na wysokich
masztach.
Celem ich jest przede wszystkim szybkie przesyłanie wiadomości o buntach, tak często
wybuchających w ogromnym Kraju Niebios. W równie regularnych odległościach rozstawione są
zajazdy, gdzie podróżni, zwłaszcza urzędnicy, znajdują gościnę na koszt pafistwa. W pobliżu
każdego z tych budynków stoją trzy słupy, odpowiadają-ce naszym drogowskazom.
Porucznik minął pierwszy zajazd, nie zwracając nafi żadnej uwagi; ale przed drugim osadził
konia i rzekł:
-‘Ili jest bardzo ładne sie-kia; polecam łaskawym opiekunom zat-rzymać się tutaj.
Mówiąc to, zsiadł z konia, a w ślad za nim żołnierze.
- Kto powiedział, że tu mamy odpoczywać? - zapytał Degenfeld.
- Ja - odparł oficer.
- Czy pan jest zmęczony?
- ‘Pak.
- W takim razie niech pan rozsądniej jedzie, niech pan oszczę-dza siły żołnierzy i koni! Nie
mam zamiaru tutaj się zatrzymywać.
- Ale, łaskawi dobroczyficy, zwyczajem tutejszym jedzie się dwa-dzieścia li, a później się
odpoczywa!
- Nie podoba mi się ten zwyczaj.
- Mamy żywność ze sobą możemy tu jeść i pić. Mamy także maty, na których można
wygodnie spocząć!
- Jeśli zgodzę się z panem, nie dotrzemy do celu nawet za dzie-sięć dni.
- Czy musimy się śpieszyć? Przecież mamy wiele czasu!
- Wy owszem, ale my nie. Jak daleko z Szao-tszeu do Szin-hoa?
- Sto li.
- Musielibyśmy więc zgodnie ze zwyczajem tutejszym cztery razy odpoczywać.
Dotarlibyśmy do Szin-hoa dopiero pojutrze. Ja zaś chcę tam być jeszcze dzisiaj.
- Nie może to być, wysoki praprzodku!
- Dowiodę panu. Odpoczniemy tylko raz jeden, mianowicie
316 w połowie drogi, po przebyciu pięćdziesięciu li.
- Zmęczymy się bardzo. Konie padną z wyczerpania. Już się chwieją na nogach.
-‘Pdk się panu tylko wydaje. Jeśli pan chce tu zostać, niech pan zostanie. Ale my jedziemy
dalej!
Puścił konia galopem; za nim wszyscy jego towarzysze, a także konie juczne, mimo że nie
miały przewodników.
Porucznik stracił głowę. Nic podobnego w życiu mu się nie zda-rzyło. Wskoczył na konia i
wraz z całym oddziałem żołnierzy ruszył za dostojnikami. Odtąd zaniechał wszelkiej brawury i
spokojnie jechał z tyłu.
Koło południa oddział dotarł do miejsca, gdzie rzeka się rozdwa-ja: jedna odnoga płynie ku
Szi-hing, druga w kierunku Szin-hoa. Podróżni pomknęli w tym kierunku. Okolica stawała się
coraz bar-dziej górzysta. Dotychczas wyżyny były pokryte łąkami; stąd zaczynały się lasy.
Zbliżono się więc do właściwych gór Nanling. W połowie drogi zatrzymano się w gospodzie.
Gospodarz, nie-chlujny tłuścioch, wyszedł powitać przybyszów z niezbyt przyjazną mi-ną.
Prawdopodobnie z doświadczenia własnego przekonał się, że na żołnierzach chińskich nie można
wiele zarobić. Ujrzawszy jednak cudzoziemców, zmienił wyraz twarzy. Szeroko otworzył usta i
wbił zdumiony wzrok w przybyszów.
Godfryd zeskoczył z konia, zbliżył obój do ucha gospdarza i wydał tak przerażające tony, że
Chińczyk, głośno krzycząc, umknął co tchu.
- Załatwione! - roześmiał się pucybut. - Wejdźmy do przybytku gościnności!
Dom był przegrodzony na dwie nierówne części. Mniejsza stano-wiła mieszkanie
gospodarza, większa była przeznaczona dla gości. Zajrzawszy do mniejszej, Godfryd cofnął się
czym prędzej.
- Tfu! - zawołał. - Co za pajęczyna! Z rąk tej madonny nic bym nie jadł!
- O co chodzi? - zapytał Turnerstick.
- Matka siedzi przy garnku, trzyma na kolanach młodą lady i grzebie w jej głowie, jak to
zwykły wzajemnie czynić sobie małpy. Zajrzyjmy więc do drugiej połowy!
Była to pusta izba. Stół i dwie ławki stanowiły całkowite umeb-lowanie. Żołnierze
przynieśli maty i chusty. Okryli nimi meble. Kilka mat rozłożono na podłodze, następnie
przyniesiono żywność, którą Matuzalem podzielił na porcje.
Dostojnicy jedli przy stole, ć żołnierze na ziemi, na rozesłanych matach. Ponieważ
Chińczyk niższego stanowiska nie powinien oglą-dać swego zwierzchnika podczas jedzenia, więc
żołnierze usiedli ty-łem do cudzoziemców, na znak szacunku, a nie lekceważenia, jakby się
ćuropejczykom mogło wydawać.
Posiłek trwał pół godziny. Mimo, ze Matuzalem nakazał wymarsz, żołnierze się ociagali.
Matuzalem chciał wynagrodzić gospodarza;
Liang-ssi poszedł go odszukać, ale wrócił z niczym. Lęk przed obojem wygnał z domu
Chińczyka, toteż napiwek wręczono jego żonie. Jechano przez długie i wąskie przesmyki, przez
zbocza gór i do-liny. Popędzano konie, aby przed zmierzchem dotrzeć do celu. Żoł-nierze byli
zmuszeni dotrzymywać kroku cudzoziemcom. Droga była pusta; nigdzie oddział nie spotkał
wędrowca. Od ezasu do czasu mijał jakąś lichą osadę, lub dom na ustroniu. Mieszkańcy
zaciekawionym spojrzeniem odprowadzali dziwacznych podróżników. Matuzalem jechał na
przedzie; przez cały dzień był dziwnie mil-czący. Natomiast jego towarzysze rozmową skracali
sobie czas podró-ży. Spostrzegli, że bacznie przypatruje się okolicy i rozgląda się jak gdyby czegoś
szukał.
Minęło południe, zapadał wieczór, gdy wjechali na ostatnie wzgó-rze. Stąd widać było
miasto Szin-hoa nad brzegiem wąskiej rzeki. Degenfeld kazał oficerowi pomknąć przodem, aby
oznajmić przybć-cie okaziciela cesarskiego kuanu.
Teraz powoli zjeżdżali z góry. Słońce ukryło się za wzgórzami, które rzucały coraz gęstsze i
dłuższe cienie. U stóp góry, podróżników 318 oczekiwały skutki poselstwa porucznika. Zapewne
rozgłosił wiado-mość o przybyciu gości wszem i wobec na ulicach. Wskutek tego ogromny tłum
wyległ na szosę. Galopem dojechano do wrót miej-skich, gdzie czekał oficer, aby zaprowadzić
przybyszów do domu mandaryna. Wzdłuż drogi stali gęstym szpalerem obywatele miasta. Mrok j
uż tak zgęstniał, że nie widać było nic z odległości paru kroków.
Nie płonęły latarnie, gdyż nie było jeszcze stosownego polecenia. Mandaryn przyjął gości
przed drzwiami, przywitał ich z szacun-kiem i zaprowadził do wnętrza. Całodzienna jazda
zmęczyła pod-różnych, nieprzywykłych do długiego przebywania w siodle. Ryszard ledwo mógł
wyprostować nogi. Starał się jednak zamaskować swój aż nazbyt sztywny krok.
Gorzej było z mijnheerem. Jęczał przez cały czas jazdy, atoli nikt nie zwracał nafi uwagi.
ćraz jęki były głośniejsze. ‘Iiwierdził, że nie czuje własnego ciała. Nie mógł wysiąść z palankinu o
własnych siłach. Musiało mu pomóc trzech służących mandaryna. Stanąwszy na no-gach, zachwiał
się i runąłby, gdyby go w porę nie podtrzymano. Na szczęście, pokój przyjęć znajdował się na
parterze i nietrudno go tam było zaprowadzić. Posadzono go w fotelu. Westchnąwszy głęboko,
wymamrotał powoli:
-Ik ben dood; nie żyję. Moja dusza jest po tamtej stronie, zostało tu tylko ciało. Dobranoc,
zły świecie!
Rozmieszczono gości po pokojach. Grubasa zaniesiono do jego izby i położono na łóżku.
Przez cały czas miał zamknięte oczy. Ze względu na powszechne zmęczenie, Matuzalem zamówił
kola-cję na późniejszą godzinę. Każdy szukał spoczynku; nikt nie troszczył się o mijnheera. Kiedy
wreszcie zebrano się w jadalni, zabrakło grubasa. Godfryd poszedł do niego i zastał go w łóżku.
- Mijnheer, śpi pan? - zapytał pucybut.
Nie było odpowiedzi.
- Mijnheer, podnieś się pan! -wołał Godfryd, potrząsając śpią-cego. 319
I - Ik ben gestorven. Umarłem - odpowiedział Holender.
- Czy naprawdę pan umarł?
-‘Ihk, słowo honoru!
- A więc musimy pana pochować.
-‘Pdk, trzeba mnie pochować.
- Szkoda, wielka szkoda! Umrzeć, gdy właśnie na stole pachnie pasztet z wątroby i
pudding z ryżu.
- Pasztet z wątroby i pudding z ryżu! - krzyknął grubas, zrywając się z łóżka na równe nogi .
-Ik ga met, idę szybko! Uchwycił Godfryda za ramię i wyciągnął go za drzwi. W ten oto sposób
dusza grubasa wróciła do swej cielesnej powłoki. Cudu do-kazały dwa zwykłe słowa: pasztet i
pudding.
Miasto Szin-hoa nie tylko wielkością ustępowało miastu Szao-tszeu; wszystko było tu
skromniejsze. Pałac burmistrza był mniej okazały; sam burmistrz nosił zwykłą złotą kulę na czapce
i nie posłu-giwał się wykwintnymi zwrotami. Wieczerza składała się z mniejszej ilości i
skromniejszych dafi, tylko dwaj Chińczycy usługiwali gościom. Burmistrz nie śmiał nawet
asystować przy wieczerzy. Gościom było to ća rękę. Czuli się swobodniej, aczkolwiek musie-li
przez wzgląd na obecność służących pamiętać o powadze. Skoro tylko Chińczycy, przyniósłszy
wódkę, opuścili jadalnię, Godfryd ura-czył swoich towarzyszy opowieścią o wskrzeszeniu
mijnheera. Wszy-scy śmiali się do rozpuku. Sam Holender najżywiej podzielałwesołość
towarzyszy.
- Jesteś pan nieśmiertelny, mijnheer! - podziwiał go pucybut.
-Ik? Istotnie?
- Tak. Skoro pana śmierć łapie za czub, wystarczy przynieść pieczyste, albo serdelki, aby
cię wyrwać z ramion kostuchy. Stanie się pan drugim Żydem Wiecznym ‘Iixłaczem. Z całym
spokojem, nie lękając się śmierci, będzie pan mógł jutro wsiąść do palankinu.
- O, dziękuję bardzo! Nie chcę palankinu. Chcę jechać na koniu.
- Pan? Jechać na koniu? A wczoraj jeszcze zapewniał pan, że 320 umrzesz, skoro
dosiądziesz konia.
-Dat is ook zoo. Na koniu umrę, ale w palankinie też umrę; wo-lę zatem śmierć na koniu.
- Ma pan słuszność, -wtrącił Matuzalem - przynajmniej umrze pan na świeżym powietrzu.
Dostaniemy tutaj nowe wierzchowce. Wy-biorę dla pana dobrego bieguna.
- Zwalę się na ziemię, ledwo ruszę z miejsca!
- Wybiorę cierpliwą szkapę.
- Ik gelou an geen paard! Nie ufam żadnemu koniowi!
- No, to przywiążemy pana do siodła. Nic panu złego nie może się stać.
-Dat is goed! To mi się podoba! Przywiążecie mnie mocno? W ta-kim razie chętnie pojadę.
Incydent z grubasem rozweselił kompanię. Postanowiono wcześ-nie udać się na spoczynek,
ponieważ nazajutrz wypadło ujechać spory szmat drogi. Matuzalem polecił służącemu życzyć
dobrej nocy man-darynowi, który się gościom nie pokazał.
Nazajutrz Godfryd obudził swego ćana. Porucznik postarał się już o zamianę zmęczonych
koni na wypoczęte. Degenfeld wybrał dla Ho-lendra silnego ogiera, którego wiek dawał rękojmię
bezpiecznej i spokojnej jazdy. Osadzono początkującego jeźdźca w siodle i kilka-krotnie
poprowadzono dookoła podwórza. Jeździec jednak wyglądał tak nieszczęśliwie, że nie można go
było pokazać obcym ludziom. Postanowiono więc wieźć go w palankinie aż za miasto. Żegnana
przez zadowolonego burmistrza, kompania ruszyła w drogę. Podobnie jak wczoraj, tłumy gapiów
odprowadziły ją aż do wrót. Droga biegła stromo pod górę. O kilkaset kroków od bram miejskich
spotkano kulisów, którzy, ubiegłszy wraz z mijnheerem od-dział, zatrzymali sie pośrodku drogi.
Holender stał z otwartym para-solem, ze strzelbami, skrzyżowanymi na grzbiecie i z torbą pełną
rozmaitych ziół leczniczych.
- Już dawno gwiżdżę i wołam! - krzyknął ujrzawszy jeźdźców. - I I - Błękitno-purpurowy
Matuzalem 321 Maakt srćelst! Prędzej. Chcę dosiąść konia.
-‘Iićochę cierpliwości! - odparł Godfryd. - Będzie dosyć czasu, aby siedzieć w siodle i być z
niego wysadzonym. Zatrzymano się przy grubasie. Niełatwo było umieścić go na ko-niu,
zważywszy jego wagę i niezaradność.
Wreszcie siedział , ale w jaki sposób! Matuzalem poradził mu zamknąć parasol, bez skutku.
Holender twierdził, że nikt nie pozna jego rangi, jeśli parasol będzie zamknięty. A zatem z
deszczochronem w lewej, a cuglami w prawej ręce rozpoczął niefortunną jazdę, z początku nader
powoli. Poradził sobie w ten sposób, że przywiązał cugle do kuli na siodle i trzymał się napiętego
rzemienia prawą ręką.
-‘1’ak jest dobrze - rzekł zadowolony. - Jestem urodzonym jeź-dźcem.
Rozradowany, że odkrył w sobie zdolności hipiczne, odważył się na żywszy ruch i... od
razu zgubił strzemiona. Kofi zaś, niezadowolony z tych manewrów, wspiął się, zwalając jeźdźca na
ziemię. Na szczęście, ogier nie miał ognistego temperamentu. Odwrócił się, aby obejrzeć swego
pana i nie ruszał z miejsca.
- Ńa miłość Boską, mijnheer, - odezwał się Degenfeld zaniepo-kojony - czy nic złego pan
sobie nie zrobił?
-Ja? Ajakże! -odpowiedział zjękiem mijnheer, trzymającwciąż kończyny w powietrzu. - ‘Ićn
głupi hipopotam zgubił mnie. Ik ben dood. Bezwarunkowo nie żyję!
- Niech pan więc przynajmniej złoży ręce i nogi na ziemi!
-Dat kann ik niet. Nie mogę. Umarłem!
- Spróbujemy wrócić panu siły. Znajdzie się między zapasami bu-telczyna raki. Natrzemy
pana tym trunkiem.
Ale grubas stał już na nogach i wołał:
- Raki? Gorzałka? Nie, nie pozwolę się gorzałką nacierać! Go-rzałkę chcę wypić. Wypita
lepiej działa, niż wtarta. Gdzież jest ta flaszka?
Dostał ją i pociagnął taki haust, że zaniepokoił widzów.
Matuzalem wytwał mu butelkę z ręki i rzekł:
- Chwilowo wystarczy. Widzę, że zmartwychwstał pan jako tako.
Ale jak będzie z dalszą jazdą?
- Jeśli mi dacie do ręki flaszkę, będę lepszym jeźdźcem od naj-lepszego kawalerzysty.
- Dobrze, zobaczymy! Ale pod warunkiem, że będzie ją pan trzy-mał nie w ręce, lecz w
kieszeni. Nadto, jak poprzednio postano-wiliśmy, przytroczymy pana do siodła.
Dostał flaszkę i schował ją do kieszeni. Wsadzono go na koń. Pod brzuchem konia
przeciągnięto powróz i obwiązano nim nogi jeź-dźca. Czuł się pewniej i stwierdził to z miną
zadowoloną:
- Noo, nu is het goed. No, teraz już dobrze. Będziemy mknąć niczym wiatr.
Aczkolwiek nie było tak dobrze, jak sądził mijnheer, to jednak poszło lepiej, niż
poprzednio. Tym bardziej, że zrezygnował z paraso-la. Humor jego poprawiał się z każdą chwilą,
nawet podczas galopu. Śmiał się na całe gardło i uważał za najlepszego jeźdźca, niezrażony
bynajmniej częstą pomocą Godfryda i Turnersticka, kłusujących u jego boków.
Słońce nie piekło mocno. Było tu nawet na wzgórzach dosyć chłod-no, a jednak pot skropił
czoło mijnheera. Sapał jak astmatyk, ale nie tracił humoru.
- ‘Pa jazda świetnie wpłynie na pana zdrowie. Łącznie z potem wydzieli się niezdrowa, zła
krew.
-Het bloed? Krew? Czy to mnie nie osłabi? Czy nie dostanę żół-taczki, albo apopleksji?
- Wręcz przeciwnie. W żyłach pana będzie krążyła zdrowa i jasna krew. Będzie się pan czuł
o wiele lepiej.
- Czy utyję?
- Mam nadzieję.
-1’ak? A więc naprzód! Choćby na skraj świata!
Pod wpływem radości uderzył parasolem wierzchowca, który 323 natychmiast puścił się w
galop. Mijnheer nie to miał na myśli. Wydając przeraźliwe okrzyki, uchwycił się grzywy konia,
gubiąc w drodze czapkę, parasol i torbę z ziołami.
- Help, help! Na pomoc, na pomoc! Przewidziałem, przewidzia-łem! Bądź zdrowa, moja
Holandio! O biada mi, wylatuję w powietrze! Pozbierano zgubione rzeczy i osadzono wreszcie
ogiera. Mijnheer oprzytomniał ze strachu, wytarł pot chustką, włożył czapkę, wziął do ręki parasol,
polecił przywiązać torbę do strzelb, po czym zapytał:
- Hola, moi panowie, czyż nie była to próbka holenderskiej od-wagi i dziarskości? Czyż nie
jestem niezwykłym jeźdźcem?
- ‘Ićk, - odpowiedział przez śmiech Godfryd - szczęście dla pana, żeś był przywiązany i że
trzymałeś się mocno grzywy, inaczej byłbyś na pewno runął. Nie radzę panu nadal dawać próbek
holender-skiej odwagi i dziarskości. Nie potrafi pan jeszcze galopować.
- O, ja muszę tak jeździć, ja muszę utyć!
- Otóż to, jest pan na całkiem fałszywej drodze. Na skutek szyb-kiej jazdy tylko się chudnie.
Natomiast powona jazda dodaje wagi ciału.
- Zoo? Werkelijk? ‘hak? Istotnie? W takim razie będę jeździł powoli.
Po tej przygodzie był ostrożniejszy; starł się dotrzymać kroku towarzyszom, a nie
wyprzedzać ich. Okazało się, że lepiej znosi konną jazdę, niż siedzenie w palankinie. Po godzinie
trzymał się już dosyć znośnie, co w znacznej mierze było zasługą cierpliwego i spokojnego
wierzchowca.
Matuzalem nie zalecał takiego pośpiechu, jak dnia poprzedniego.
Natomiast przyglądał się uważniej okolicy.
Krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty. Przebywano wąskie doliny, zalesione
chojarami, stepy, na których wznosiły się wysokie skały. Jechano pod górę, aby, po osiągnięciu
znacznej wysokości, zjeżdżać w dół nieraz bardzo stromą ścieżką.
Mijano gospody, ustawione w określonych odległościach. Oficer 324 eskortujący nie śmiał
ponawiać wczorajszej propozycji. Lecz w połudć nie sam Matuzalem zatrzymał się przed sie-kia,
aby dać ludziom i koniom godzinny odpoczynek. Z posiadanych zapasów przyrządzono obiad.
Gospodarz nie był tchórzliwy, jak jego wczorajszy kolega. Usłu-giwał góściom. Degenfeld
rozpytał szczegółowo o drogę. Dowiedział się, że za cztery godziny dotrą do granicy prowincji.
Gospodarz wspomniał także o prastarym słynnym moście łaficuchowym, po któ-rym będą musieli
przejechać.
Żywności zabrano ze sobą tyle, że została jeszcze połowa. Nie wiadomo było, po co się
Matuzalem obarczał. W ogóle zachowanie jego wydawało się Godfrydowi zgadkowe. Skoro
wyruszono w drogę, zapytał:
- Słuchaj pan, stary Matuzalemie, wygląda mi pan na meksykafi-skiego poszukiwacza złota.
Od wczoraj przygląda sie pan zbyt uważ-nie chińskiej przyrodzie. Czy mogę panu służyć obojem
dla większej parady?
- Kpisz sobie, a jednak nie bardzo mijasz się z prawdą. W tych gbrach leży zakopany
majątek naszego Ye-Kin-Li.
- Jezus Maria! I dopiero teraz to pan mówi?
- W jakim celu miałem rozgłaszać tę wiadomość? ‘Iićzeba zacho-wać środki ostrożności.
Ryszarda wtajemniczyłem jeszcze wczoraj, ale nie życzę sobie, aby chwilowo ktoś inny o tym
wiedział, słyszysz? Nawet synowie Ye-Kin-Li! Staniemy u celu dziś jeszcze przed wieczo-rem.
Noc spędzimy w najbliższej gospodzie.
- Aha, dlatego zabrał pan tyle żywnoćci!
- Tak, dlatego. Ye-Kin-Li dał mi dokładny plan. Sądzę więc, że znajdziemy łatwo kryjówkę,
a w niej mam nadzieję złoto.
- Czy naprawdę złoto?
- Sztaby złota i srebra, jakie dotychczas kursują w Chinach.
- Ile tego jest?
- Bardzo dużo. Na europejskie pieniądze, około pół miliona 325 franków.
- Na wszystkie dobre duchy! Ye-Kin-Li był tak bogaty?
-‘Pdk. Ukrywał to bogactwo, gdyż mandaryni zdzierają z bogaczy, ile się tylko da. Starczy
na porządny ładunek dla jednego jucznego konia.
Droga wypadła teraz przez skalisty wąwóz, długi na godzinę jaz-dy. Stąd wjechano na
płaskowzgórze pozbawione roślinności. Wresz-cie zatrzymano się nad głęboką, bezdenną
przepaścią. Ściany skalne spadały zupełnie prostopadle. Nie było drogi objazdowej, ani z pra-wej,
ani z lewej strony. Droga wiodła prosto przez most, przerzucony nad przepaścią, ten, o którym
opowiadał gospodarz sie-kia. Był to most łańcuchowy w pełnym znaczeniu tego słowa. Sześć
moc-nych równoległych łaficuchów żelaznych było przytwierdzonych do skał z jednej i z drugiej
strony. Leżały na nich poprzecznie drewniane belki, stanowiące niebezpieczne przejście.
Łaficuchy, z powodu cię-żaru, nie mogły być dobrze naciągnięte. Zwisały pośrodku przepaści
dosyć znacznie. Belki były wytarte i stare. Utworzyły się w nich przegniłe otwory, przez które
nierozważny podróżnik mógł oglądać przyprawiającą o zawrót głowy głęboką przepaść.
Matuzalem zatroskanym spojrzeniem oglądał niebezpieczny most.
Godfryd zaś, przesuwając czapkę na głowie, rzekł:
- Mamy tędy przejechać? Chciałbym zobaczyć budowniczego tego świetnego mostu!
- Po co? - zapytał Ryszard.
- Kazałbym go zakwasić i wyterpentynować. A ponieważ nie ujrzę go nigdy, więc na
wszellki wypadek życzę mu, abyjego duch przebiegał po tym moście tam i z powrotem każdej nocy
między godziną dwuna-sta a pierwszą. Cóż on sobie myślał, że jesteśmy akrobatami, czy
linoskoczkami?
‘Iiirnerstick przesuwał okulary po nosie i mruczał:
- Łaziłem po niejednym maszcie, ale po takim moście jeszcze nigdy. Przy lada wietrzyku
zwalimy się w przepaść. Co pan powie 326 o tym, mijnheer?
-Ik bid, mij aftebinden. Proszę, abyście mnie odwiązali.
- W jakim celu? - zapytał kapitan, spełniając jego prośbę.
-Jestem mijnheervan Aardappelenborsch, mężny Holender. Nie umię jeździć konno, ale za
to potrafię przyzwoicie biegać. Pójdę pierwszy.
Ujął konia za cugle i wprowadził na most. Tbwarzysze chcieli pójść za nim, ale Matuzalem
powstrzymał ich:
- Stój, nie za wielu naraz! Przypuszczam, że most kołysze się. Ja pójdę z dzielnym
mijnheerem. Skoro znajdziemy się po drugiej stro-nie, przejdą dwaj następni.
Ujął za uzdę własnego konia oraz wierzchowca Ryszarda, aby ułat-wić mu przeprawę. Most
miał prawie cztery metry szerokości. Była to jednak szerokość niedostateczna, zważywszy głębię
odchłani, zły stan belek i brak poręczy.
Mijnheer szedł mężnie na przodzie. Koń jego stąpał z namysłem; był zapewne obeznany z
takim terenem; przed każdym stąpnięciem próbował ostrożnie kopytem drewnianej drogi.
Degenfeld szedł tuż za Holendrem.
Aczkolwiek posuwali się bardzo ostrożnie, most rozkołysał się w obie strony.
- Czy nie odczuwa pan zawrotu głowy, mijnheer? - zapytał stu-dent.
- Nie - odpowiedział Aardappelenborsch - wiem przecież, jak się należy zachować.
- Mianowicie?
- Zamykam jedno oko, a drugim patrzę wprost przed siebie.
Niech pan robi to samo !
W ten sposób unikał widoku przepaści. Matuzalem poszedł za jego przykładem. Wreszcie
szczęśliwie wydostali sie na stały ląd. Następnie przeszli Godfryd i Ryszard, a za nimi ‘Iimnerstick
i Jin-tsian. Liang-ssi kłócił się z oficerem. Okazało się, że żołnierze 327 żądali zapłaty za przejście
na drugi brzeg. Kiedy Liang-ssi odmówił kategorycznie, naradzali się dosyć długo. W końcu
pomknęli ostrym kłusem przez most, który chwiał się i kołysał na wszystkie strony.
Prawdopodobnie nieraz już przebyli tę drogę, jak zresztą przypusz-czał Liang-ssi. Na drugim
brzegu oficer ponowił prośbę wynagrodze-nia, ale Matuzalem ofuknął go.
- Dostanie pan kom-tsza nie prędzej, aż staniemy u celu. I to tylko w tym wypadku, jeśli
będziemy z was zadowoleni. Nie zapominaj o posłuszeństwie, ktoreś nam winien.
Droga biegła w stronę lasu, na skraju którego wznosił się budynek gospody. Degenfeld
kazał się tam zatrzymać.
- Na dzisiaj dosyć jazdy. Przenocujemy w tej gospodzie.
Chińczycy zeskoczyli na ziemię, wypędzili konie na łąkę i weszli do budynku.
Nieco dalej droga prowadziła przez krótki most kamienny; prze-rzucony nad wąską, ale
głęboką doliną. Wskazując w tym kierunku, Matuzalem szepnął Godfrydowi:
- W pobliżu mostu ukrył swoje skarby Ye-Kin-Li. ‘Teraz jest go-dzina czwarta, a dopiero 0
ósmej się ściemnia. Mamy więc sporo czasu na poszukiwania. Skoro się oddalę, ty i Ryszard
pójdziecie za mną. Spotkamy się pod wielką sosną, której wierzchołek wznosi się tam ponad inne
drzewa. Powiem naszym przyjaciołom, że idę zbierać miejscowe rośliny.
Głośne gniewne okrzyki dobiegały z budynku. Matuzalem wszedł do izby i ujrzał
następującą scenę: trzej żołnierze przyciskali do ziemi jakiegoś człowieka. Pozostali żołnierze
otoczyli ich kołem, a oficer wyciągnął swój sarras i uderzał płaska klingą, błagającego o litość
nieznajomego.
- Cóż tu się dzieje? - zapytał Degenfeld. - Co wam zawinił ten człowiek?
- Czy nie widzi dostojny rozkazodawca, co to za człowiek? Czyż nie nosi na ubraniu
półksiężyca? 328
Ów powalony na ziemię był to mężczyzna leciwy o typowych chiń-skich rysach twarzy. Na
ubraniu miał naszywkę w kształcie półksięży-ca. Broni nie posiadał. Dwaj żołnierze
przytrzymywali go za ręce i nogi, a trzeci ciągnął za warkocz.
- Widzę ten znak - odpowiedział Matuzalem. - Cóż oznacza?
- Że jest to kuei-tse, mahometanin którego musimy zabić.
- Cóż wam złego uczynił?
- Nam? Nic. Ale należy wytępić wszystkich kuei-tse.
- Kto tak rozkazał?
- Cesarz, który jest Synem Niebios i Światłem Rozumu.
- No dobrze! Czy Syn Niebios ma prawo cofnąć rozkaz?
-1’ak. Kto mógłby mu zabronić? Syn Niebios jest wszechwładny.
-A gdzie nie może osobiście rozkazywać, tam udziela prawa swe-mu pełnomocnikowi. Mój
kuan stanowi tego rodzaju cesarskie peł-nomocnictwo. Rozkazuję wam puścić tego człowieka!
Trzeba wiedzieć, że muzułmanie prowincji Yun-na przy okazji powstania tajpingów usiłowali
wywalczyć dla siebie wolność kultu. Ale rozgromiono ich i tysiąc dusz wytępiono. Wówczas,
zorganizo-wawszy się dla wspólnej obrony, zdobyli główne miasto Yun-nan-fu i utworzyli własne
państwo. Nazywają siebie pan-tse, przeciwnicy zaś zowią ich kuei-tse, synami diabła.
Uciskani przez wszystkich, pod wodzą dzielnych przywódców na-padali na sąsiednie
prowincje, aby powetować sobie straty. W owym czasie widziano ich gdzieniegdzie w sąsiedniej
prowincji. Degenfelda ten konflikt miejscowy nie obchodził. Poprostu chciał ocalić napad-niętego.
Oficerowi nie było to w smak. Potrząsał głową i rzekł:
-Jesteś pan wysokim urzędnikiem, ale obcym. Skoro chodzi o ku-ei-tse, nie jesteśmy
zobowiązani do posłuchu.
-‘Pdk? Istotnie? - zapytał groźnie błękitno-purpurowy.
- Ten syn diabła wpadł w nasze ręce!
Umilkł, spojrzawszy na Matuzalema, który przysunął się doń 329 groźnie. Ustąpił wraz z
żołnierzami. Muzułmanin podniósł się tym-czasem. Zbliżył się do Matuzalema, schylił głowę i
rzekł:
- Allah niech błogosławi czyny twoich rąk i kroki twoich nóg, wielki rozkazodawco.
Uratowałeś mnie. Nie odmawiaj mi nadal swej łaski, pozwól mi się oddalić!
- Czy jesteś pewny, że po drodze nie wpadniesz w podobną opres-
- Przyszedłem tutaj, aby wypocząć. Ale zamiast wypoczynku zna-lazłem groźbę śmierci.
Lecz dalej nic mi już nie grozi.
- A więc idź sobie z Bogiem i unikaj podobnych spotkafi!
Kłaniając się do ziemi, muzułmanin wymknął się z gospody. Żoł-nierze nie widzieli, jak
wychodził, gdyż ukryli się za węgłem domu. Nie ośmielili się pokazać na oczy dostojnikom, póki
ich Liang-ssi nie zapewnił, że nie narażą się na gniew. Oficer uświadomił sobie, jak wielką popełnił
przewinę wobec cesarskiego kuanu. Prosił o wybacze-nie, które też otrzymał po odpowiedniej
reprymendzie. Kompania zajęta się przyrządzaniem wieczerzy, tymczasem zaś Matuzalem oddalił
się, aby jak twierdził zbadać miejscową florę. W chwilę potem ulotnił się Godfryd, a za nim
Ryszard. Spotkali się pod umówionym drzewem. ‘Iićzymał w ręku plan kupca Ye-Kin-Li i po-
równywał go z okolicą.
POSZUKIWANIE SKARBÓW
- Dobrze, że przybywacie. Nie będziemy tracić czasu - rzekł Matuzalem. - Oto jest ten plan,
bardzo dokładnie wyrysowany. Zna-kiem zasadniczym jest wielkie przeszło tysiącletnie drzewo sa-
lisburia andiantifolia, którego pień składa się właściwie z pięciu zrośniętych drzew. Oto widzicie je
przed sobą, to potężne drzewo o dziesięciome-trowym obwodzie. Oznaczone są także dwa inne
drzewa, mianowicie timu, dokoła którego owija się roślina leu, oraz dziki sang: W kierunku tych
drzew, a więc w zachodnim, trzeba przejść czterdzieści kroków, aby znaleźć się w hoei-hoei-keu,
gdzie ma stać poszukiwana przez nas ruina. Od niej zaś powinniśmy iść po linii prostej ku dolinie,
aby znaleźć lao-hoei-hoei-miao, meczet mahometański, który stanowi cel naszej wycieczki.
Kierując się według tego planu, dotarli do starej dziwacznej ściany, zasłoniętej gęstym
żywopłotem krzewów i wysokich traw. Zakreślała okrąg o średnicy niespełna dwumetrowej. Dach,
którego można było dosięgnąć ręką, był sklepiony okrągło, wbrew zaleceniom chińskiego stylu, a
wejście było tak niskie, że trzeba było się mocno schylać przy wchodzeniu. Cały budynek miał
półkolistą formę na podobiefistwo chat Kafrów i Hotentotów. Nie mógł to być w żadnym razie
meczet, czyli, jak Chińczycy go zowią, li pai-sse.
- Jesteśmy na miejscu - orzekł Matuzalem. - Przede wszystkim poszukamy tsza-dse,
zakopanego przez Ye-Kin-Li. Tsza-dse to ostry nóż. Ye-Kin-Li wydrążył nim kryjówkę, w której
ukrył swoje skarby. Potem zakopał narzędzia w odległości dziesięciu kroków, na wprost drzewa,
pod korzeniami rośliny leu. Po chwili Degenfeld znalazł się w posiadaniu zakopanego noża. Był
jeszcze bardzo ostry, aczkolwiek nieco zardzewiały. Obaj jego przyjaciele przyglądali się w
skupieniu. Ryszard zapy-tał:
- A gdzie leży skarb?
-‘Pdm w budynku. Przypuszczam, że był to grobowiec jakiegoś po-bożnego muzułmanina,
czyli tzw. marabu, gdyż Ye-Kin-Li, szukając miejsca dla skarbów, wykopał jakieś kości i wrzucił
je do wody. W tej miejscowości wielu jest wyznawców islamu, a było ich dawniej jeszcze więcej.
Chodźcie za mną do mauzoleum.
Weszli. Głową omal nie sięgali sufitu. Podłoga była wyłożona szlifowanymi kamieniami.
Matuzalem spojrzawszy na swój plan i rzekł:
- ćzeba usunąć sześć kamieni, tworzących prostokąt. Zobaczy-my, czy depozyt jest jeszcze
na miejscu.
Dosyć trudno było usunąć spojone kamienie. Poradziwszy sobie z tym, Matuzalem wziął się
do rozkopania ziemi.
Wszyscy byli bardzo podnieceni. Gorączkowe oczekiwanie wzma-gało się z każdą chwilą.
Wreszcie, wreszcie ujrzano dwa skórzane worki , z wierzchu pokryte lakiem, który zachował je w
dobrym sta-nie.
Matuzalem nie bez wysiłku wyciągnął jeden z tych worków i otwo-rzył go. Olśnił go blask
złotych baryłek i sztabek. Wszystkie były zaopatrzone w rządowe pieczęcie mówiące o próbie
złota.
- Bogu niech będą dzięki! - rzekł Degenfeld, odetchnąwszy głę-boko. - Szczęśliwie
wykonaliśmy tę część naszego zadania.
- Cieszę się! - dodał Ryszard. - Ye-Kin-Li posiada niewielki 332 kapitał. Złoto bardzo mu
się przyda.
- Przypuszczam - odezwał się Godfryd. - Mnie by się też przy-dało. Kazałbym pozłocić
obój, a nawet siebie samego. Cóż! Przejdę przez życie bez pozłoty. Bywają większe nieszczęścia.
Czy zabierzemy ze sobą te worki do gospody?
- Nie - odrzekł Matuzalem. - Zostawimy je tutaj.
- Zostawimy tutaj? Jak pan to rozumie?
- Nie możemy inaczej postąpić. Przekonaliśmy się, że sztaby są na miejscu. Chwilowo to
wystarczy. Nie możemy przecież wlec ich za sobą, nie wiemy bowiem, jakie przeciwności losu
jeszcze nas oczeku-ją. Zakopiemy je znowu i musimy w drodze powrotnej przejechać tędy.
Nie można mu było odmówić shzszności. Przywrócono wszystko do poprzedniego
wyglądu, nie zostawiając śladu swej tajemnej dzia-łalności.
Zakopano także nóż Ye-Kin-Li w miejscu, w którym poprzednio leżał. Matuzalem nie
ukończył jeszcze tej roboty, gdy w zagajniku rozległ się rozkazujący głos:
- Ta kik hia! Powalcie ich!
Z otaczających ich zarośli wypadło dziesięciu ludzi. Uzbrojenie ich nie było zbyt groźne:
stare szable, jeszcze starsze strzelby, piki i jedna maczuga.
Matuzalem zerwał się z błyskawiczną szybkością. Uchwycił za ręce swych towarzyszy i
pociągnął ich w stronę drzewa. Dobył oba rewol-wery i skierował na napastników. Tb samo
uczynili Ryszard i Godfryd. Chińczycy byli oszołomieni i zatrzymali się w miejscu. Jeden z nich
przyłożył karabin do ramienia, wszakże Matuzalem ostrzegł go:
- Precz z tym, bo kula moja trafi cię prędzej, niż twoja zdąży opuścić lufę! Cośmy wam
złego wyrządzili, że na nas nastajecie? Napastnik, który zdawał się być przywódcą bandy, nie ufał
swej broni; opuścił lufę i odparł:
- Zbezcześciliście nasze ma-la-bu! Czegoście tu szukali?
Miał więc słuszność Matuzalem: budynek był istotnie marabu, gro-bowcem pobożnego
muzułmanina.
- Czy jesteście hoei-hoei? - zapytał.
-‘1’dk.
- Nie powinniście nas zatem traktować wrogo. Szanujemy waszą wiarę i nie chcemy jej
obrażać.
- A jednak kopaliście w świętej ziemi!
- Nie po to, aby was obrażać. Udaliśmy się do lasu szukać roslin leczniczych. Zobaczyliśmy
w tym miejscu rękojeść noża, sterczącego z ziemi. Obejrzeliśmy go i zamierzaliśmy na powrót
wetknąć w tym samym miejscu, gdyście się zjawili. Powiedz, czyśmy zgrzeszyli?
- Pokaż nóż!
Obejrzał go dokładnie, zbadał miejsce rozkopane, po czym rzekł:
- Tb jest tsza-dse, zapewne schowane tu przez jakiegoś robotni-ka. Sądziłem, że szukacie
pao-ngan, zakopanego skarbu. Budda-min są głupimi ludźmi i nie szanują naszych wierzeń i
świętych miejsc.
- Nie jesteśmy buddystami.
- Nie? Kim więc jesteście?
- Jesteśmy tien-szu-kiao-min, zwolennikami religii Pana Nie-bios.
-Jeśli to prawda, to zmienia sytuację. Zarówno myjak i chrześci-janie czcimy prawdziwego
Boga, którego prorokami są Mahomet i I-sus. Sądząc z waszej religii i z waszych odzieży,
przybywacie z dalekiego kraju. Czy macie przy sobie paszport?
-‘Pdk. Posiadam wielki, szczególny kuan wielkiego władcy.
Było to wynurzenie wysoce nierozsądne.
- Oszukałeś mnie, - rzekł zmienionym tonem muzułmanin - tego rodzaju kuan może
posiadać jedynie Chińczyk. Zbadam to do-kładnie, a teraz musicie iść za mną.
- Jako więźniowie?
-‘Pdk. Opór wyjdzie wam tylko na złe. Spójrzcie w górę, na most!
Dopiero teraz spostrzegli na górze pięćdziesięciu jeźdźców, któ-rzy trzymali za cugle
rumaki swych towarzyszy. Mimo to Degenfeld odparł:
- Wcale się was nie lękamy. W tym drobnym orężu mamy tyle kul, że będziemy mogli was
wszystkich zabić. Ale ponieważ mówiliśmy prawdę, więc pójdziemy z wami.
- Chodźcie z nami i nie próbujcie umknąć!
Skierował się ku mostowi i podniesioną ręką dał znak, jeźdźcy ruszyli w ich kierunku.
Jeńców umieszczono w środku. Wkrótce wjechano na górę; po-przez drzewa można było
dojrzeć gospodę przy drodze. Kilku żołnie-rzy stało przed domem. Zobaczywszy oddział, zaczęli
uciekać, krzy-cząc:
- Kuei-tse lai! Kuei-tse lai! Suk tsz-kiu nimen!
Wkrótce ukazało się więcej ludzi. Pobiegli ku koniom. W następ-nej chwili umknęli w
galopie i to w kierunku, skąd przybyli.
- Nasi obrońcy drapnęli - skonstatował Godfryd. - Kto wie, czy ich jeszcze w tym życiu
zobaczymy!
- Wątpię - rzekł Degenfeld. - Szczęście, że nie zabrali ze sobą naszych zwierząt!
- Nie starczyło im czasu. Życzę im zdrowia i długiego żywota!
Większość mahometańskich jeźdźców rzuciła się za żołnierzami. Reszta zatrzymała się na
drodze w oczekiwaniu wodza. Między nimi znajdował się starszy mężczyzna, którego ocalił
Degenfeld. Pozna-wszy swego wybawcę, puścił konia naprzód i rzekł:
- Czy ci trzej panowie są w niewoli? To moi dobroczyńcy! Ocali-li mi życie.
- Tb ci właśnie? Allah z nimi! Należy tylko zbadać, czy istotnie są chrześcijanami, w co
zresztą nie wierzę, albowiem posiadają kuan cesarski.
Tymczasem liirnerstick, mijnheer i obaj bracia wyszli z domu.
- Co to znaczy? - zawołał kapitan, ujrzawszy całą scenę.
- Wzięto nas w niewolę - brzmiała odpowiedź.
- Uwolnimy was!
- O nie. Nieporozumienie wnet się wyjaśni. Chodź pan z nami!
Udano się do izby. Nie widać było nigdzie gospodarza. Ulotnił się w obawie przed synami
diabła. Uratowany przez Matuzalema mu-zułmanin zdał relację ze swej przygody. Wódz słuchał go
z uwagą.
Zmierzył jeńców od stóp do głów, po czym rzekł:
- Z jakiego kraju przybyliście?
- Z kraj u ‘Pao-tse-kue - odparł Degenfeld.
- Czy to prawda? Znam pewnego ‘Pao-tse-kue, bardzo bogatego i życzliwie dla nas
usposobionego. Nieraz ratował naszych prześla-dowanych braci od nędzy i śmierci.
- Jak się nazywa?
- Tii nazywają go Szi, w ojczyźnie swej nazywał się Sei-tei-nei.
- Posiadacz ho-tsingu?
- Niejednego. Czy go znasz?
-‘Idk. ‘Ićn oto mój towarzysz jest jego pracownikiem, a ten dru-f. gi jest bratankiem Sei-
tei-nei.
;..:
- ‘Ib się zgadza. Wiem, że Sei-tei-nei nie ma syna i że chciał sprowadzić do siebie swego
bratanka. Jedziecie zatem do Ho-tsing-ting?
-‘Pak.
- Uwierzylibyśmy wszystkiemu, gdyby nie kuan. Cesarz jest na-szym gnębicielem i każdy
kogo on miłuje, jest naszym wrogiem. ‘ - Być może, nie wyraziłem się dosyć dokładnie, ponieważ
słabo władam chińskim językiem. Chciałem powiedzieć, że mam kuan kró-la, a nie cesarza. Oto i
on.
Zamiast cesarskiego, podał kuan króla żebraków. Muzułmanin zawołał z najwyższym
zdumieniem:
- T’eu-kuan! ć’eu jest naszym najlepszym przyjacielem i obroń-cą. Paszport jego znajduje
wśród nas największe poszanowanie. Lecz -- skłonił się głęboko - skoro stary pan posiada kuan
t,eu, musi być
336 nader znakomitym człowiekiem. Uważaj nas za swoich niewolników i rozkazuj nam, co
mamy czynić. Czy mamy panu wskazać drogę stąd do Ho-tsing-ting?
- Dziękuję bardzo. Mój towarzysz Liang-ssi zna dobrze tę okoli-cę.
- A więc pozwól nam jechać swoją drogą!
- Jedźcie z Bogiem!
- Wyruszymy za parę chwil. Wybaczcie mi, że mimo woli narazi-łem was na przykrość.
Ponieważ eskortujący was żołnierze zbiegli, więc pojedzie z wami nasz brat, któremu uratowaliście
życie. Jego obecność może się wam bardziej przydać, nii cały pułk cesarskich żołnierzy, jeżeli
natkniecie się na naszych.
Niebawem muzułmanie odjechali. Natychmiast zjawił się gospo-darz, któremu polecono
przynieśćwrzątek; po czym podróżni zasiedli do wieczerzy.
Degenfeld wypytywał muzułmanina o stosunki miejscowe. Czło-wiek ten był wyznawcą
Konfucjusza i dopiero niedawno, z zemsty za gnębienie jego krewnych, przystał do hoei-hoei.
Pochodził z pro-wincji Kwei-tszou; zmuszony był wywędrować do Hu-nan. Niedawno znów wrócił
do swego kraju. Mieszkał w wiosce między Kun-jang a Kue-tong.
- W pobliżu celu naszej podróży - rzekł Liang-ssi.
- O tak. Będziemy musieli przejechać przez naszą wioskę. Nie-dawno byłem u Sei-tei-nei.
Czy nie pracuje u niego pewien ‘Pdo-tse-kue?
- Nie. Ten, którego ma pan na myćli, pochodzi z kraju, zwanego Belgią.
Mijnheer nie rozumiał po chińsku. Słowo „Belgia” jednak zainte-resowało go wielce.
Okazało się, że u stryja Daniela pracuje pewien inżynier, rodem z Belgii, który przybył na
wezwanie Steina ze Stanów Zjednoczonych i objął kierownictwo techniczne nad zakładami na-
ftowymi!
- Dat is goed! Świetnie! - zawołał zachwycony Holender. - ‘Ib bardzo mnie cieszy! Proszę
was, czy włada holenderskim?
-‘Pdk, włada angielskim, francuskim, niemieckim, a także holen-derskim.
- O więc śpieszmy się, chciałbym sobie z nim pogwarzyć!
Po wieczerzy rozmawiano jeszcze przez kwadrans, po czym z róż-nych mat i kołder
urządzono posłania. Niebawem ułożono się do snu. Liang-ssi lękał się dzikich psów, które
grasowały w tych stronach i mogły napaść na konie. Matuzalem uspokoił go:
- Nie troszcz się pan! Słyszysz, jak hałasuje nasz mijnheer? O, na pewno żaden zwierz nie
odważy się zbliżyć na odległość tysiąca kro-! ków.
Miał słuszność. Grubas tak chrapał, że miało się wrażenie, iż dom się chwieje. Cokolwiek
robił, robił rzetelnie.
Nazajutrz wyruszono bardzo wcześnie. Mijnheera znów przywią-zano do siodła. Zjeżdżano
w dół ku dolinie.
Matuzalem jechał obok muzułmanina. Rozmawiali ze sobą o roz-maitych sprawach. Na
pytanie Matuzalema, czy ma dzieci, hoei-hoeż odpowiedział:
- Nie, nie jestem nawet żonaty. Mimo to mieszkam z rodziną, z daleką krewną i jej córkami,
które pozwalają mi zapomnieć o braku
6,..., własnych dzieci. Mąż tej kobiety musiał uciekać, ponieważ oskarżono go niewinnie o
udział w rokoszu.
-‘Pakie wypadki zdarzają się tu dosyć często.
- Niestety, tak, panie. Kogo się schwyta podczas rozruchów na ulicy, tego bez ceremonii
skazuje się na śmierć. Nie tylko jego, ale także jego najbliższych krewnych.
- Jakie to okrutne i niesprawiedliwe.
-‘Idk. ‘Ićn mój krewny był z pewnością niewinny. Uwięziono jego, ć’i,’ żonę, córki i
synów.
- Czy ktoś z nich został zgładzony?
- Na szczęście, nikt. Skazaniec miał przyjaciela mandaryna, który
338 wspomógł bliźnich w nieszczęściu. ‘Ihn to mandaryn uwolnił najpierw ojca, a po kilku
dniach także obu synów. Polecił im czekać w pewnym umówionym miejscu na matkę i na siostry.
- No i co, spotkali się?
- Niestety nie. Mandaryn natknął się na różne przeszkody, chło-pcy zaś nie mogli długo
czekać. Ulotnili się gdzieś i przepadli bez śladu. Matka i córki, po oswobodzeniu, przyszły na
umówione miejsce za późno. Odtąd nic już o obu chłopcach nie słyszeliśmy.
- A cóż matka?
- Musiała, oczywiście, uciec do innej prowincji. Tiiłając się po świecie o kiju żebraczym,
przybyła któregoś dnia do mnie. Zapy-tałem ją o nazwisko i pochodzenie. Okazało się, że to moja
krewna. Jej ojciec był kuzynem mego ojca. Uprzykrzyła mi się samotność, przygarnąłem więc ich
do siebie. Wkrótce potem zmuszony byłem opuścić Hu-nan. Wyruszyłem do Yu-nan, skąd
niedawno znów wró-ciłem.
- I te trzy kobiety mieszkają u pana?
- 1’ak.
- Nazwisko ich rodowe brzmi Seng-ho?
-‘hak.
- A osobiste Pang?
-‘Ićk, panie - potwierdził Chińczyk zdumiony. - Skąd pan wie?
- Mam wrażenie, że słyszałem coś o tym przypadku. Czy ucieki-nier nie był kupcem,
imieniem Ye-Kin-Li?
-‘Pak.
- Jego żona nazywa się Hao-keu, synowie Liang-ssi i Jin-tsian, a córki Mei-pao i Sim-ming?
- Wielki władco, nie umiem sobie wytłumaczyć, skąd pan, cudzo-ziemiec, zna tak dokładnie
wszystkie imiona!
- Później panu opowiem. Proszę pana, abyś chwilowo zachował naszą rozmowę w
tajemnicy przed moimi przyjaciółmi.
Trudno sobie wyobrazić radóść Matuzalema. Nareszcie odnalazł
całą rodzinę swego chińskiego przyjaciela!
Koło południa dojechano do miasta Kue-jang, nie zatrzymano się w nim. W dwie godziny
poźniej jeźdźcy dotarli do rzeki Lai-kiang, która wyznaczała kierunek ich marszruty. Noc spędzono
w gospodzie nad rzeką. Nazajutrz, skoro świt, znów wyruszono w drogę.
Rzeka wypływała z gór Nan-ling. Po prawej jej stronie rozciąga się płaskowyż, a po lewej
łaficuch górski odcina ją od rozległej kotliny, w której europejscy specjaliści na pewno od razu
szukaliby pokładów węgla. Od rzeki prowadzą do tej kotliny wąwozy, biegnące między ogniwami
łaficucha górskiego. Płynie tam rzeczka Dszang, nad którą leżało osiedle stryja Daniela.
W tej kotlinie Stein odkrył bogate źródła ropy naftowej. Chifi-
czycy znali ropę od dawna. W starym, z XVIII wieku chińskim pod-
ręczniku geografii, zwanym Szen-si-king, czytamy: W owej prowincji
znajduje się miasto Yen-gan fu, gdzie z ziemi wyplywa ciemna, źle pach-
nąca oliwa, która plonie w lampach i latarniach, dając światło lepsze i
tańsze, niż zwykłe świece i lampy oliwne. Wkrótce po południu doje-
ć(„. chano do małego sioła. Hoei-hoei oświadczył, że mieszka tu właśnie
wraz z wielu innymi muzułmanami.
Można to było poznać po smukłej, przewyższającej wierzchołki
drzew, drewnianej wieży minaretu.
II, Matuzalem postarał się tego dnia nie dopuścić do rozmowy między
obu braćmi a hoei-hoei. Chciał im sprawić miłą niespodziankę.
Na lewo rzeka toczyła fale. W tym miejscu była szeroka i miała 7;r,..
kształt jeziora. Po wodzie pływały łodzie rybaków.
Na prawo ciągnęły się chaty i ogrody. Wioska sprawiała wrażenie bardzo czystej i
zamożnej.
Tylko zapach unosił się niemiły. Pochodził z licznych czarnych
zaolejonych łodzi, obładowanych ciemnymi beczkami. Zawierały naf-
i:... d szła ku Kin- an lub lkzan -sza, ab stamtąd znów na
tę, która stą g , g y wielkich dżonkach spławić się do Jangcy-kiang.
Ów zapach nafty był pierwszą jaskółką osiedla stryja Daniela.
Hoei-hoei przeprosił, że nie móże ich przyjąć na noc. Jego do-mostwo nie pomieściłoby
tylu gości. Zapewnił, że w gospodzie znajdą dosyć miejsca i że noc tam spędzą dobrze. Natomiast
zaprosił do siebie na wieczerzę, która miała być gotowa za godzinę. Chyba nie trzeba nadmieniać,
że mieszkańcy wioski zbiegli się na widok cudzoziemców. Nawet rybacy przybili do brzegu, aby
się do-kładnie im przyjrzeć.
Gospoda była utrzymana wcale czysto. Gospodarz zakrzątnął się, umieścił konie i postarał o
herbatę.
Mijnheer chodził z kąta w kąt. Był lekko podniecony.
- No jakże tam, panie Matuzalemie? - zapytał. - Czy nie jes-tem dobrym jeźdźcem?
- Niezłym - brzmiała odpowiedź.
- Jazda konna wpływa dobroczynnie na zdrowie. Czy utyłem?
- Zdaje się, że tak.
-Zeer? Bardzo?
- Dosyć znacznie.
- Czy urosłem również?
- O parę centymetrów.
- Powietrze tutaj jest bardzo, bardzo dobre. Ik ben oneindig gezond. Jestem nieskończenie
zdrbw. Chętnie bym tutaj został.
- Może pan to uczynić. Chce pan nabyć coś w Chinach?
-Aanhijen? Nabyć? Ale co i gdzie?
- Niech pan odkupi przedsiębiorstwo Steina! Będzie pan mógł zostać księciem nafty,
milionerem!
Grubas szeroko otworzył usta i dopiero po chwili odparł:
- ćen olieprins? Książe nafty? Do licha! 1ó świetne! To nadzwy-czajne!
Był bardzo wzruszony i chodząc po pokoju mruczał wciąż słowa „książe nafty” i „bardzo
dobrze”. Pomysł Matuzalema, aczkolwiek był wypowiedziany w formie dowcipu, padł na grunt aż
nazbyt podatny. Gospodarz przyniósł pachnącą herbatę w drobnych, ozdobnych 341 filiżankach.
Można było wypić tylko po jednej filiżance, gdyż był to napój powitalny. Wnet ukazał się hoei-
hoei. Godfryd zapalił fajkę, i mały oddział ruszył w wielokrotnie opisanym porządku ku domowi
muzułmanina, budząc po drodze podziw licznie zgromadzonych ga-piów, którzy w pełnym
szacunku milczeniu szli za cudzoziemcami i mimo, że tamci znikli w domostwie swego
przewodnika, długo jeszcze stali na zewnątrz.
Wnętrze budynku składało się z jednej, bardzo czysto utrzymanej izby i mniejszej komórki,
która była pokojem dla kobiet i zarazem kuchnią. Żadna z kobiet nie ukazywała się, zgodnie z
chińskim zwy-czajem tym bardziej tutaj przestrzeganym, że właściciel domu był wyznawcą islamu,
co bynajmniej nie znaczy, aby trzymał się innych zwyczajów przepisanych przez Koran;
przeciwnie, wszystko tu się odbywało po chińsku. Sam hoei-hoei nie przysiadł się do stołu, zajęty
obsługiwaniem gości.
Była to istna uczta biedaka, który, podejmując bogatego gościa, gotów się zastawić. O
jakiejś rozmaitości menu w tak małej wiosce nie można było zresztą marzyć.
Biesiadnicy prowadzili ożywioną rozmowę. Gospodarz był szczę-ę śliwy z zadowolenia
gości. W pewnej chwili Matuzalem zwrócił si do niego:
- Nie uszła naszej uwagi, pana niezwykła gościnność i jesteśmy panu bardzo wdzięczni.
Zwyczaj naszego kraju w takich okolicz-nościach wymaga od nas pewnej grzeczności, którą
chcielibyśmy speł-nić, o ile pan nam pozwoli.
- Pozwolić? O panie, pana rzecz rozkazywać; moja słuchać.
- Istotnie? Bardzo nas to cieszy. Przepisy naszego kraju każą po uczcie podziękować
osobiście pani domu i jej córkom. Zechce pan zatem poprosić owe trzy kwiaty pafiskiej rodziny,
aby nie odmówiły nam swego widoku, dając nam możność wyrażenia im wdzięczności i naszego
szczerego szacunku.
- Panie, tylko nie to! - błagał gospodarz z przestraszoną miną.
- Nie jest to zgodne z tutejszymi zwyczajami.
- Nie sądzę, skoro potężny tong-tszi z Kuang-tszeu=fu przedsta-wił nas swojej małżonce.
- Ale to przeczy przykazaniom mojej religii.
- A czy pafiskie krewne również wyznają islam?
- Nie.
- No, to w takim razie pafiskie zastrzeżenia są nieistotne. Do-tychczas można było o panu
myśleć, że jest pan bardzo gościnny. Czy chce pan sam zniweczyć tę opinię, a poza tym obrazić
nas, odmawiając naszej prośbie?
Muzułmanin nie od razu odpowiedział. Walczył widocznie ze sobą.
Wreszcie odezwał się:
- Nie, mój władco, nie chcę was obrazić. Wolę raczej złamać tu-tejsze zwyczaje. Zaraz
wrócę z kobietami. Udał się do drugiego pokoju.
- Nie powinien był pan tego żądać - rzekł Liang-ssi. - Naru-sza pan, istotnie, tutejsze
zwyczaje.
- Wiem o tym - uśmiechnął się Matuzalem. - Mam jednak pewne powody do takiego a nie
innego działania, powody, które pan sam na pewno zaaprobuje.
Zamienili te zdania po niemiecku, a więc rozumieli je wszyscy.
- Cóż to znaczy? - zapytał Tiirnerstick. - Czego paw nie powi-nien był zrobić?
- Żądałem, aby ukazały się kobiety tego domu, gdyż chcę im po-dziękować.
- I to ma być jakimś grzechem? A czy przyjdą?
-‘Pak.
- To pięknie - wtrącił Godfryd. - Nie wątpię, że okażemy się dżentelmenami. Prawda,
mijnheer?
-‘Pdk. Z przyjemnością powiem damom parę komplementów. A znam bardzo piękne i
wyszukane.
Chińczyk wrócił dopiero po dłuższej chwili, gdyż kobiety musiały 343 się przebrać. Miały
twarze typowo chińskie, uszminkowane zgodnie z obyczajem wyższych klas na biało i czerwono.
Rzęsy wydawały się wydłużone, dzięki kunsztownemu makijażowi. Włosy, w kształcie motyla,
przytrzymywały liczne grzebienie i szpilki. Wierzchnia szata szła pod samą szyję i szerokimi
fałdami spadała aż na ziemię. Ręce były głęboko schowane w rękawach. N6g nie widać było, ale
chód świadczył, że nie były zdeformowane.
Ukłoniły się głęboko, w milczeniu. Nawet pod szminką rysy córek odznaczały się
młodzieńczą świeżością. Natomiast twarz matki no-siła liczne ślady zmartwień i trosk.
Wszyscy goście powstali z miejsc. Zanim Degenfeld zdążył otwo-rzyć usta, wysunął się
kapitan, ukłonił się z godnością i rzekł:
- Myladies ing mademoiselles, czujemyng sięg bardzong szczęśli-wing, żeścieng sięg
raczyłyng ukazacing. Jedliśmyng ing piliśmyng, za cong chcemyng...
- Ik oolć ik ook! Ja też, ja też - przerwał mu mijnheer, kłaniając się głęboko, - ja też jadłem i
piłem!
- Milcz pan, nie przerywaj mojej chińskiej oracji ! - ofuknął go kapitan.
Chciał coś dodać, ale Matuzalem uprzedził go i rzekł po chińsku:
- Wiem, iż działałem przeciw zwyczajom waszego kraju, pragnąc panie ujrzeć. Ale
chciałem wyrazić wam naszą wdzięczność i przepro-sić za fatygę. Poza tym inna jeszcze przyczyna
skłoniła mnie do takiego postępowania. Chodzi oto, że mam dla pani list. Matka, do niej to były
skierowane słowa Matuzalema, spojrzała na niego ze zdumieniem.
- List? Od kogo?
- Od tego, którego już dawno uważałyście za straconego.
- Od mego... od mego małżonka i pana? - rzekła ledwo dosły-szalnym szeptem.
- ‘Idk - rzekł Matuzalem. - Czy czuje pani się na siłach wys-łuchać treść listu? Proszę, niech
pani siada. 344
Podsunąłjej krzesło. Uprzejmość Matuzalema znalazła dwóch naś-ladowców. ‘Iiirnerstick
podsuną: swoje krzesło jednej z córek, mó-wiąc:
- Proszęg panienkęg, niechang paning siadang! Zechceng paning zającing miejsceng!
Również mijnheer ustąpił swego krzesła drugiej córce, prosząc z najsłodszym uśmiechem
na ustach:
- Proszę bardzo, aby zechciała pani usiąść na krześle, na moim krześle. Chętnie ustąpię go
pani.
Dziewczyny, oczywiście, nie zrozumiały ani słowa, chociaż domyś-liły się, o co chodzi.
Usiadły z obu stron matki, obaj zaś salonowcy cofnęli się o krok, przy czym ‘Iizrnerstick szepnął
grubasowi na ucho:
- Wspaniała dziewczyna, jak Boga kocham! Zrozumiała mnie najzupełniej. Widocznie w
tym domu rozmawia się najlepszą chińsz-czyzną.
Degenfeld wyciągnął list. Ponieważ jednak w Chinach nawet kobie-ty najwyższych klas są
analfabetkami, więc podał list gospodarzowi z prośbą o przeczytanie.
Muzułmanin, ledwo rzucił okiem na list, zawołał zdumiony:
- O wszechmocy Opatrzności! O dobroci Niebios! Czcigodny pan powiedział prawdę. Czy
mam czytać?
Z tym zapytaniem zwrócił się do kobiety. Skinęła tylko głową.
Gospodarz zaczął czytać:
Do Hoa-keu z rodu Pang, z pokolenia Seng-ho, do utraconej pani mojej duszv i matki moich
zaginionych synów i córek od Ye-Kin-Li, zbiegłego z Tszin.
To był dopiero adres. Gospodarz nie mógł dalej czytać: rozległy się cztery okrzyki. Obu
synów i obu córek. Matkę całkowicie opuściły siły. Córki objęły ją i zaczęły płakać.
- To była za nagła wiadomóść. Tyle szczęścia! Zaniesiemy j ą do jej pokoj u - rzekł hoei-
hoei.
Podniósł na rękach nieprzytomną i wyniósł do drugiego pokoju.
Dziewczęta poszły za nim. Synowie otoczyli Matuzalema. Jin-tsian odezwał się:
- Panie, to list naszego ojca?
-‘Idk.
- A ta niewiasta jest naszą matką?
-‘Idk. Dziewczęta zaś są waszymi siostrami.
- O Niebiosa! Bracie, chodźmy do nich.
Wyszli czym prędzej z pokoju, Degenfeld wyjaśnił całe to zdarze-nie swoim przyjaciołom,
którzy nic poprzednio nie rozumieli.
- Co za zdarzenie! - krzyknął ‘Iiirnerstick. - Ale pan nies-łusznie postąpiłeś, ukrywając to
przed nami. ‘Idk nas oszołomiłeś, że mogliśmy łatwo wpaść w omdlenie!
- Co to, to nie - rzekł Godfryd. - Nie jestem zwolennikiem omdlewania. Ale ja również
jestem niezadowolony z pana, stary Ma-tuzalemie. Skoro wtajemniczyłeś mnie w historię złota,
powinieneś był i w tę sprawę wtajemniczyć. Nie można tak dorosłego człowieka ciskać od jednego
wzruszenia do drugiego! Serce to nie piłka, niepra-wdaż, mijnheer?
- ‘Idk - odparł grubas, który swoją czapeczką bezustannie tarł swoje drobne oczęta. ć
Posiadam serce i to serce nie byle jakie, dobre, bardzo dobre. Radość mnie tak osłabiła, że muszę
usiąść.
Zamierzał wykonać tę zapowiedź, atoli Matuzalem uprzedził go:
- Nie siadać, mijnheer! Nasza obecność będzie dla nich tylko przeszkodą. Pozostawmy ich
samych i usuńmy się po cichu. ‘Pak też uczynili. Przed domem stało jeszcze sporo ludzi. Ustąpili
przed cudzoziemcami i odprowadzili ich aż do samej gospody.
POD OPIEKĄ KRÓLA ŻEBRAKÓW
Mijnheer był tak wzruszony, że wymagał szczególnie obfitej wie-czerzy. Błękitno-
purpurowy przywołał zatem gospodarza, aby mu wydać odpowiednie zlecenia. Tymczasem
rozległy się przed gospodą głośne okrzyki i słychać było, jak pierzcha gromada gapiów.
- Cóż to znaczy? - zapytał Degenfeld gospodarza.
- Nie wiem. Zaraz zobaczę, co się stało.
Wyszedł. Po chwili wrócił i zawołał radośnie:
- Wie pan, kto przybywa, dostojny władco?
- Kto?
- Teu, sam t,eu!
- Aha! Król żebraków?
- Tak! Król żebraków. Już jest późno, więc zatrzyma się tutaj.
Muszę wyjść, aby go powitać.
Rzekłszy to, wybiegł.
Wszyscy podeszli do okien, ciekawi widoku tak znakomitego goś-cia.
Głosy stawały się coraz donośniejsze. Słychać było tętent koni. Istotnie, wkrótce ukazało
się dziesięciu dobrze uzbrojonych jeź-dźców, bynajmniej nie wyglądających na żebraków.
Dosiadali rą-czych rumaków, odzież zaś ich, świadczyła o dostatku.
Jeden z nich ubrany był wyłącznie w jedwabie. U pasa wisiała bardzo kosztowna szabla,
uprząż zaś konia była obita srebrem. Mógł liczyć sobie jakieś sześćdziesiąt lat. Powierzchowność
jego była pełna godności, do czego przyczyniała się długa broda, sięgająca piersi. Chociaż na
czapce nie świecił guzik mandaryna, postać przybysza nakazywała posłuch.
Zeskoczył z konia i podszedł do drzwi gospody, gdzie gospodarz przywitał go głębokim
ukłonem. T’eu pozdrowił go, jak równy rów-nego, podał mu rękę, po czym ukłonił się i położył
ręce na jego ramionach.
Degenfeld odszedł od okna i wraz z towarzyszami usiadł na ławce, przeznaczonej dla gości.
Wkrótce potem wszedł król żebraków ze swoimi towarzyszami. Zdumiał się na widok
cudzoziemców. Ukłonił się nisko. Odpowiedzieli mu równie niskim ukłonem.
- Zamierzam u was przenocować - rzekł t’eu do gospodarza. - Czy macie wolne
pomieszczenia?
- Niestety, nie. Wszystkie zajęli ci oto panowie, najwyższy obroń-co.
- W takim razie przenocujemy w izbie gościnnej.
W tyrn momencie wtrącił się Matuzalem:
- Potężny władca ubogich nie powinien z naszego powodu być na-rażony na niewygody.
Odstąpimy mu chętnie pokoju.
- Wiecie kim jestem? - zapytał tamten.
- Wiemy. Wiemy również, jaki szacunek należy panu okazywać.
- W takim razie słyszeliście chyba, że t’eu nigdy nie uchybia nakazom grzeczności. Dlatego
nie mogę skorzystać z waszej wspa-niałomyślnej propozycji.
- A czyż grzeczność nie nakazuje młodszym ustępować starsze-mu?
- ‘Pdk, ale także niższym ustępować wyższemu. A wyższym jest chyba pan, niezawodnie.
- O nie, pan jest królem.
- Królem, ale tylko ubogich i nieszczęsnych. Czy mogę wiedzieć, jak brzmią wasze
nazwiska?
- Oto one, spisane na kuanie cesarskim.
To mówiąc, podał mu kuan. T’eu, ujrzawszy podpis i pieczęć, uk-łonił się trzykrotnie aż do
samej ziemi. Następnie przeczytał nazwi-ska, ukłonił się ponownie, zwrócił paszport i rzekł:
-Jest to najwyższy u nas dokument. Pozwolę sobie zaproponować panom swoje niegodne
usługi.
- Bardzo jestem z tego rad, gdyż wiem, iż przyjaźń potężnego t’eu więcej potrafi zdziałać,
niż kuan cesarza.
- To prawda, że czasem się mogę komuś przysłużyć. Wasze nazwis-ka mają obce
brzmienia, ale jedno jest mi znajome. Który z was nazywa się Sei-tei-nei?
Ten oto młody człowiek. Jest bratankiem pana Sei-tei-nei z Ho-tsing-ting, którego pan
zapewne zna.
- Znam go i szanuję. Chcecie go chyba odwiedzić?
-‘Ićk. Jutro rano pojedziemy do niego.
T’eu zaofiarował powtórnie podróżnym swoją opiekę.
- Przekonaliśmy się już o jej skuteczności - oświadczył Degen-feld. - Groziło nam
niebezpieczeństwo, ale nasi wrogowie pojed-nali się z nami i zawarli przyjaźń, skoro tylko
dowiedliśmy, że pan udzielił nam swej opieki.
Teu zapytał ze zdziwieniem:
- O kim to mowa?
- O kuei-tse. Spotkaliśmy ich w drodze.
-‘Ićk, jestem z nimi zaprzyjaźniony. Alejak pan mógł się na mnie powołać? Jak mogłeś
dowieść, że jestem waszym obrońcą?
- Pokazałem im ten oto kććan.
‘Iiwdno opisać wyraz twarzy t’eua na widok swego własnego kuanu.
- Jak to? M6j własny kuan! - zawołał. - I to kuan pierwszej klasy! Poznaję, że to paszport
mego zięcia.
-‘Pdk, Hu-tsina, jubilera. Wyświadczyłem mu drobną przysługę.
349
Wywdzięczył się, dając nam swój kuan.
- Wyświadczyliście Hu-tsinowi jakąś przysługę? Nie mogła być drobna, skoro rozstał się z
tym dokumentem. Czy mogę wiedzieć, jak to się stało? Oto gospodarz przynosi herbatę. Zapraszam
panów. Pomówimy o moim zięciu.
- Chętnie panu opowiem, ale zdarzenie to wymaga dyskrecji.
- Ci panowie są moimi zaufanymi i przyjaciółmi. Nie mam przed nirni tajemnic.
Oprócz herbaty, gospodarz przyniósł także fajki. Kiedy zapalono je, po wypiciu pachnącego
trunku, Matuzalem zaczął opowiadać. Rozpoczął od listu przekazanego za pomocą Ye-Kin-Li,
następnie w krótkich słowach zdał sprawę ze wszystkich przygód w podróży. Po skończeniu
podniósł się t’eu, ukłonił się głęboko i rzekł:
- Tb, cośmy teraz usłyszeli, dowodzi, że w ojczyźnie panów mie-szkają podziwu godni
ludzie, odważni, rozumni i prawi. Przysługa, wyświadczona memu zięciowi, zobowiązuje nas do
najwyższej wdzię-czności. Prosimy, abyście pozwolili nam jutro towarzyszyć sobie do Ho-tsing-
ting. Poza tym, zapraszamy was dzisiaj na kolację. Śpieszę wydać konieczne polecenia.
Mimo sprzeciwu Matuzalema, postąpił zgodnie ze swą zapowie-dzią.
Degenfeld wyjaśnił swoim towarzyszom sytuację. Oczywiście, byli ucieszeni życzliwością
t’eua. Grubas zapytał nawet:
- Mijnheer Matuzalemie, czy ten dobry król zechce mnie uścis-nąć?
- To znaczy, czy zechce się panem opiekować? Oczywiście!
- Doskonale. Przyda mi się jego opieka, gdy odkupię źródła naf-towe.
- Postanowił pan odkupić? - zapytał Matuzalem zdziwiony.
- Odkupię cały Ho-tsing-ting. Powietrze jest tu niezwykle dobre.
Tyje się z tutejszego powietrza.
- Ale będzie pan musiał słono zapłacić, o ile zresztą Daniel Stein 350 zechce w ogóle
sprzedać.
- Nie brak mi gotówki!
Matuzalem wysłał posłańca po obu braci i po hoei-hoei, zaprasza-jąc ich w imieniu króla
żebraków. Wkrótce też przybyli. Wieczerza wymagała długiego przyrządzenia. Zabijano ten czas
rozmową.
Grubas stał przy oknie i przyglądał. się rybakom. Nie używali ani sieci, ani wędki, lecz
posługiwali się ptakami szczególnego gatunku, które zręcznie łowiły ryby i znosiły je do łodzi.
Mijnheer był zachwy-cony.
- Heiza ! Hej tam! - zawołał. - Znowu ta gęś złapała śledzia!
- Śledzia? - roześmiał się Godfryd. - Skąd pan wie, że to śledź?
- De haring is doch een visch! Śledź przecież jest też rybą!
-‘Ićk, każdy śledź jest rybą, ale nie wszystkie ryby są śledziami.
Sądziłem dotychczas, że śledzie można znaleźć jedynie w morzu. ‘Iićtaj są inne ryby: karpie
i forele.
- Co? Karpie i forele? O, muszę je zjeść. Zaraz kupię trochę tych ryb.
- Nie wolałby pan sam je złowić?
- Tćangen ? Ik mij zelf? Kan ik dat? Złowić? Sam? Czy potrafię?
- Czemu nie? Nigdy pan jeszcze nie łowił ryb?
- Neen.
- No, to chodź pan ze mną! Wynajmiemy łódkę i ptaka na godzinę.
- Owszem. Chętnie.
Sięgnął po parasol, strzelby, plecak i mimo sprzeciwu Godfryda zabrał je ze sobą. Poszedł z
nimi także ‘Iićrnerstick i Ryszard. Tłum się znacznie przerzedził, dzięki czemu dostęp do rzeki był
wolny. Nie bez trudności, bo dopiero po wyczerpaniu swego całego zasobu chińsz-czyzny,
wynajęli łódź, mogącą pomieścić osiem osób. Chińczyk skierował ją na środek rzeki. Na dnie
łodzi stała beczka na ryby. Na okrzyk wioślarza ptaki frunęty w górę i po chwili zanurzyły się w
wodzie.
Owe ptaki tszu-tsze w nauce znane pod nazwą Phalacrocorax st-nensis, doskonale nurkują i
potrafią długo przebywać pod wodą w pogoni za zdobyczą.
Chińczycy tresują je do masowego łowienia ryb. W takich wypad-kach wzbijają się
najpierw w górę, kreśląc koła, a następnie każdy ptak gwałtownie nurkuje prostopadle pod
powierzchnię wody i goni rybę ku środkowi koła, gdzie chwyta ją dziobem i zanosi na łódź. Tszu-
tsze potrafi schwytać dużą rybę. Jeśli jednak zdobycz jest zbyt ciężka na siły jednego ptaka, to
odpowiednim głosem zwołuje na pomoc inne.
Aby nie pożerały złowionych ryb, nakłada im się na szyję żelazną obręcz lub ciasny
kołnierz skórzany.
Nie upłynął kwadrans, a już beczułka była tak pełna, że nie mogła zmieścić ani jednej ryby
więcej- Przeważnie były to karpie dosyć znacznych rozmiarów.
- Śliczny połów - rzekł Godfryd. - Gospodarz odpowiednio te ryby przyrządzi.
-‘Idk, dobrze nam,poszło. Wrócimy na ląd. Ja sam zajmę się ry-bami. Nikt inny tego nie
potrafi.
Kapitan podniósł się, nim jeszcze łódź dobiła do brzegu. Jako wilk morski, był do tego
przyzwyczajony. Ale, na nieszczęście, naśladował go mijnheer. Wpatrzony w beczułkę, zapomniał,
że niebawem musi nastąpić zderzenie z brzegiem. Stojąc w najwęższym miejscu łódki, po chwili
już stracił równowagę i... zniknął w wodzie. Wioślarz rzucił Godfrydowi linę, sam zaś skoczył za
mijnheerem.
Po paru minutach wyłonił się z wody, trzymając mocno tonącego. Wydobyto go na brzeg i
ułożono na trawie. Turnerstick wyłowił pływającą na powierzchni czapkę mijnheera.
Mimo, że nie stracił przytomności, mieszkańcy wioski zanieśli go na rękach do gospody.
Matuzalem w pierwszej chwili zląkł się nie-zmiernie. Położono Holendra na ławce i ‘Iiirnerstick
opowiedział o wypadku.
Nieustanne kichanie Holendra świadczyło wymownie, że całe nie-szczęście polegało
wyłącznie na zimnej kąpieli. To uspokoiło Matu-zalema.
- Podnieś się pan! - rzekł.
- Ik kan niet; ik ben erdronken! Nie mogę, utonąłem! - odpo-wiedział mijnheer.
Tymczasem nadszedł wioślarz z rybami.
- Oto i ryby! - rzekł Godfryd. - Nie możemy przecież uczto-wać, skoro nasz przyjaciel
utonął. A więc ryby są nam niepotrzebne. Niechaj ten Chińczyk wrzuci je z powrotem do rzeki!
Grubas zerwał się na równe nogi i zawołał:
- Wrzucić ryby do wody? Nigdy w życiu, nieszczęsny hipopotamie!
- Sądziłem, że pan nie żyje!
-Dood? Nie żyję? Ba! Ja sam będę smażył te karpie!
- Niech się pan wraz z rybami na ogniu usmaży, abyś nieco wy-sechł. Wyglądasz, mijnheer,
jak rynna.
Teraz dopiero żarłoczny nieboszczyk obejrzał się dokładnie. Zau-ważył kałużę, która się
utworzyła pod jego nogami.
- Sprawiedliwe niebiosa, cóż to znaczy! Jestem nieszczęsnym hi-popotamem. O, moja
odzież, moja bielizna! Mój surdut, moje spod-nie i moja kamizelka i mój piękny krawat.
- 1’ak, pięknie nam pan wyglądasz. Wszystko z pana zwisa!
- ‘Pdk zeszezuplałem! - zawołał przestraszonym głosem Holen-der. - O, moje kości i ciało!
Panie Matuzalemie, co powiada leksykon o utonięciu?
- Że trzeba natychmiast zmienić odzież i wypić kilka filiżanek gorącej herbaty - odrzekł
zagadnięty.
- Dajcie mi więc herbaty i suchą odzież! Mam nadzieję, że nie umrę, bo powietrze tu jest
dobre i zdrowe.
Spełniono jego życzenie. Wynagrodzono wioślarza za uratowanie mijnheera. Drobny datek,
który otrzymał, był dlań niepospolitym skarbem, więc dziękował aż do uprzykrzenia.
Kiedy wkrótce potem mijnheer wrócił , nie można się było na jego widok powstrzymać od
śmiechu. Niepodobna było znaleźć dlań dość szerokich spodni. W Chinach otyłość jest synonimem
urody, lecz w całej wiosce nie było tak urodziwego człowieka, żeby mógł konku-rować pięknością
z mijnheerem. A jednak ubranie było konieczne i to takie, które odpowiadałoby godności „obcego
przodka”. Gospo-darz poradził sobie w ten sposób, że posłał do bonzy po zasłonę ćwiątyni. Na
szezęście, kapłan nie był zbyt gorliwy i wnet już świątob-liwa zasłona znalazła się na plecach
Holendra.
Zasłona ta była wymalowana w fantastyczne zwierzęta, kadłuby potworów i najrozmaitsze
wyobrażenia, przy czym warstwa farby była tak gruba, że materiał z trudem układał się w fałdy.
Wyglądało to tak, jak gdyby grubas był otoczony nieprawidłowo załamanym murem chińskim, zza
którego wydobywały się jedynie głowa i ręce. A na tej głowie siedziała wysoka stożkowata czapka
żołnierska z metalowym znakiem, wyobrażającym smoka. Z obu stron spadały na-uszniki, które
mijnheer związał pod brodą.
Kiedy, tak przyodziany, ukazał się oczom swoich przyjaciół, z wielkim trudem
powstrzymali się od śmiechu.
- Oto jestem - rzekł. - Wykąpałem się, więc się czuję zdrów jak ryba, a głód odezuwam tak
wielki, że żołądek mój wydłużył się aż do samych nóg. Kiedy zasiądziemy do kolacji?
-Zaraz, mój czcigodny-odparł z szelmowską miną Godfryd. - Zechciej pan spocząć.
- Nie mogę, bo mój cesarski płaszcz się złamie.
- Więc musi pan stać, dopóki pańska odzież nie wyschnie. Pańską broń już oczyściliśmy.
Zawartość plecaka musieliśmy poprostu wy-lać.
- Wat? Was zoo vel water daarin? Co? Tyle było wody’?
- Tak.
- O, nieszczęście!
- Co się stało? - zapytał Matuzalem. - Czemu pan tak biada?
354
- Co? Ja tam przechowywałem banknoty.
- Banknoty? Chyba zaszyte?
-‘Pdk, niestety. O, biada!
- A więc czym prędzej należy je wydobyć z plecaka!
Teraz wyjaśniło się, ezemu grubas nie chciał się nigdy rozstać ze swoją torbą. Degenfeld
rozpruł szwy i wyjął pieniądze, które jak się okazało nie ucierpiały dzięki temu, że płótno było
woskowane.
- Schowaj je pan tymczasem. W moim płaszczu nie ma kieszeni
- rzekł mijnheer.
A więc mijnheer wyszedł zupełnie cało z tej nieprzyjemnej prze-prawy. Nawet ezapka
odnalazła się; Turnerstick wsadził ją na głowę grubemu bożkowi domowemu, który królował w
kącie pokoju. Tymczasem zmierzchało się i gospodarz przyniósł lampy naftowe. Przygotowano
stoły i przyniesiono pierwszą potrawę, rzadką zupę rybią.
Następne dania składały się z ryb i mięsa, owego zwierzęcia wzgar-dzonego przez
muzułmanów i Żydów, a bardzo poszukiwanego przez Chińczyków. Mijnheer podzielał gust
Chińczyków. Jadł jeszcze wów-czas, kiedy wszyscy odstawili talerze. Na deser podano wódkę i
wino ryżowe. Towarzystwo przez chwilę jeszeze siedziało przy stole, paląc fajki. Liang-ssi i Jin-
tsian poszli odwiedzić matkę i siostry. Czas było udać się na spoczynek. Teu nie przyjął
ostatecznie propozycji Matuzatema i wraz z towarzyszami nocował w izbie goś-cinnej.
Sypialnie składały się z czterech pustych ścian i kilku prycz, które podniesiono do godności
łóżek. Matuzalem znalazł się obok Godfry-da i mijnheera. Ten ostatni, skoro odzieźwyschła, czym
prędzej pozbył się chińskiej zasłony.
- Nigdy już nie wpadnę do wody. Gdyby powietrze nie było tu tak dobre, umarłbym na
zapalenie płuc i wątroby!
- To prawda - potwierdził Godfryd, śmiejąc się, - powietrze tu jest wyśmienite. 355
- Dlatego właśnie mam zamiar tu zostać.
- Czy istotnie chce pan odkupić przedsiębiorstwo?
- Tak. Ale chwilowo chcę spać.
W dziesięć minut później chrapał już tak mocno, że Godfryd przez całą noc śnił o
kanonadzie i trzęsieniu ziemi.
Kiedy nazajutrz podróżni weszli do izby gościnnej, zastali już t’euu przy pracy.
Poprzedniego dnia jeszcze rozesłał gońców do okolicz-nych miejscowości, wskutek czego z
samego rana przybyli sołtysi z okupem.
Wiele było przy tym sporów w których brali udział również przy-boczni króla. Teu
wypowiadał tylko ostateczna decyzję. Matuzalem zaobserwował, że okup był nieznaczny; wynosił
niespełna grosz od rodziny. Taki okup uwalniał dane miejsce na przeciąg kwartału od żebraków.
Chiński t’eu nie ścierpi żebraka, który zechciałby działać na własną rękę.
Po załatwieniu spraw służbowych i śniadaniu wyruszono w drogę. Łatwo się domyślić, że
ludność odprowadziła podróżników aż na trakt, do wąskiej doliny. Dolina ta wiodła do
wspomnianej już kotliny, zasobnej wwęgiel i naftę. Teu zapewniał, że po południu jeszcze dotrą do
Ho-tsing-ting.
Matuzalem przez całą drogę rozmawiał z królem żebraków. Do-wiedział się od niego wielu
ciekawych szczegółów. Chwilami tylko zwracał się do swoich przyjaciół, ilekroć nie mogli się
porozumieć z otoczeniem t’eu.
Tylko Ryszard i Godfryd potrafili wypowiedzieć kilka chińskich słów. Mijnheer
porozumiewał się doskonale przyjaznymi uśmiecha-mi, a ‘Iinnerstick na próżno tłumaczył im coś
w swojej wyśmienitej chińszczyźnie, aż wreszcie, zniechęcony, opuścił ich, pomrukując pod
nosem.
Matuzalem przyłączył się do swoich towarzyszy w chwili, gdy Ry-szard mówił do
Godfryda:
- Jakże się żdziwi mój stryj, kiedy nagle zobaczy Niemców.
356
Pozna nas chyba po studenckich ubiorach.
-‘Ić ubiory są noszone również przez studentów innych narodo-wości - rzekł Degenfeld. -
Żresztą, nie chciałbym, aby wiedział, kim j esteśmy.
- Dlaczego?
- Aby mu zrobić niespodziankę. Możemy uchodzić za angielskich burszów, którzy
wyruszyli w podróż dookoła świata.
-ćn ik? A ja? Za kogo ja mam uchodzić? - zapytał mijnheer.
- Pan? - odezwał się Godfryd. - Pan jest nikim innym, tylko grubym wodzem Kafrów,
Zetewayo, którego chcemy zawieźć do Lon-dynu, aby nauczyć przyrządzania puddingu.
- Zoo? ć’ak? A pan, mój panie? Jesteś nieszczęsnym hipopota-mem i będę pana pokazywał
w Londynie za pieniądze. Będę brał po szylingu od przyzwoitych ludzi, a połowę od rozmaitych
obiboków i studentów!
- Świetnie! - roześmiał się Godfryd. - To mi pan rogów natarł.
I słusznie. Możemy więc wzajemnie się pokazywać i zarabiać na tym grubą gotówkę.
Nieprawdaż?
- Dosyć tego. Chcę wiedzieć, czym mam być w Ho-tsing-ting?
-Jaką rolę będzie pan odgrywać? Jeść i pić, tak będzie najlepiej.
- Owszem, owszem, jesteś pan, widzę, moim prawdziwym przyja-cielem, i bardzo za to
pana lubię. Rzekłszy to, podał rękę Godfrydowi.
- W to mi graj! - zawołał Matuzalem. - Przyjaciele nie powin-ni się kłócić. A ty,
Godfrydzie, trzymaj język na wodzy. Rozpuściłeś go, niczym dziadowski bicz.
- Wcale mi się tak nie wydaje. To, co powiedziałem mijnheerowi, było tylko drobną zemstą.
- Za co?
- Za jego grzmoty.
- Aha! Chrapał tak bardzo?
- Czy chrapał? Istne trzęsienie ziemi!
13 -- Btękitno-purpurowy Matuzalem 357
- Daarvan wet ik niets. Nic o tym nie wiem - zaprotestował grubas.
- Rozumie się, śpi pan jak siedmiu śpiących braci. Próbowałem już trzymać pana za nos, ale
i to nie pomaga, gdyź zaczął pan chrapać ustami. Nie dziw się więc, że nie byłem do pana dobrze
usposobiony i wskutek tego wyrwał mi się ten gruby wódz Kafrów. Przejdźmy nad tym do
porządku dziennego. Rozmawialiśmy o stryju Danielu. Chciałbym wiedzieć, w jakich
okolicznościach odkryjemy mu nasze tak zwane tożsamości?
- Przy pierwszej okazji. ‘Ilćudno z góry przewidzieć - rzekł De-genfeld.
- A jednak! Powiedzmy, że pan Stein połoźy się spać, nie bacząc na symfoniczny koncert
mijnheera. O czym będzie śnił? Jako dobry Niemiec, oczywiście, o swej ojczyźnie. I podczas gdy
duch jego będzie oglądał Prusy, Saksonię, Bawarię, Baden i miasta hanzeatyckie, my, stojąc pod
oknami zaintonujemy jakąć niemiecką piosenkę, jakiś tercet, jaki śpiewaliśmy niejednokrotnie w
domu, o ile przypadkiem nie byliśmy wszyscy trzej zachrypnięci. Co pan sądzi o tym pomyśle?
- Wcale niezły.
- Doskonały -wtrącił Ryszard. - Wybierzemy jakąś melodyjną, rzewną pieśń.
-Aja myśłę, - rzekł Matuzalem -że trzeba wybrać coć, co chwy-ta za serce. Na przykład
Lorelei Heinego.
- Świetnie. Akurat na mój bas! - stwierdził Godfryd.
Zaintonował pierwszą zwrotkę tak głośno, że jeźdzcy odwrócili się zaniepokojeni.
Zadowolony z wrażenia, dodał:
- Znamy doskonale wszystkie zwrotki. Ileż to razy ćpiewaliśmy tę pieśń razem?
- A ja? - zapytał mijnheer. - Ja też chcę śpiewać.
- A czy pan potrafi? - wątpił Godfryd.
- Jeszcze jak! Śpiewam i gwiżdżę jak słowik.
- Ale nie po niemiecku!
358
- Ok duitsch. Po niemiecku również.
- Gdzie się pan nauczył?
- W Kolonii. Byłem członkiem „Lutni”.
-‘Idak! Ale tej pieśni pan nie zna?
- Tę znam najlepiej.
- I co za głos pan posiada?
- Pierwszorzędny i niezwykły.
- Ale bas, tenor, czy baryton?
- Posiadam co najmniej sopran, albo nawet i wyżej.
- W takim razie chciałbym pana usłyszeć.
- Czy mam teraz zaśpiewać?
- Prosimy, ale coś ładnego.
- Zaśpiewam niemiecką pieśń o jutrzence.
Kilka razy chrząknął, dotknął palcami gardła, zamknął oczy i krzyk-nął:
- iiorgezien! Uwaga! -jak gdyby groziło komuś okrutne niebez-pieczeństwo. Następnie
otworzył usta, ale w tej samej chwili Matuza-lem zawołał:
- Jeszcze nie, mijnheer! Poczekamy do wieczora.
Lękał się bowiem kompromitacji poczciwego Holendra. ‘Ićn za-mknął usta, otworzył oczy i
rzekł:
- Nic nie mam przeciwko temu. Mogę ćpiewać wieczorem. Nie wpłynie to na tembr mego
głosu.
Zadowolony z tego zakończenia, Matuzalem wrócił do króla że-braków, przy którym mniej
mógł wprawdzie się uśmiać, ale za to wię-cej nauczyć.
Ujczysta piosenka
Oddział posuwał się po równinie bardzo rozległej. Gdzieniegdzie widniały dachy licznych
osad. Widać było sporo drzew owocowych. Pola były przedzielone bambusowymi płotkami.
Dobrze utrzymany trakt prowadził wzdłuż rzeczki, aż wreszcie rozstał się z nią, aby skierować się
ku rzece Dszang, nad której dopływem znajdował się Ho-tsing-ting.
Tuż przed południem zatrzymano się, aby napoić konie. Droga co-raz wyraźniej świadczyła
o obecności źródeł ropy naftowej. Pełno było hałd węglowych i cystern. Spotykano robotników o
poczerniałych twarzach, a powietrze było przesycone niezbyt przyjemnym zapachem oleju
skalnego.
-Dat riekt goed. Tb świetnie pachnie - rzekł mij nheer. - Bardzo lubię ten zapach. Służy
płucom.
- ‘Pak, - potwierdził Godfryd - nafta jest pierwszorzędnym środkiem przeciw schudnięc;iu.
- Toteż osiedlę się tutaj.
- Dobre powietrze zastąpi zarówno wszystkie pańskie ziółka, jak i leksykony. Bardzo
prędko odzyska pan zdrowie. Przejeżdżano koło wioski ostatniej przed Ho-tsing-ting. Przed
gospodą dosiadał właśnie konia mężczyzna może trzydziestoletni, 360 ubrany po chińsku, lecz
pozbawiony warkocza.
- Hola! Panie van Berken! Jedzie pan do domu? - zapytał Liang-ssi po niemiecku.
Wezwany obejrzał się. Spostrzegłszy Liang-ssi oraz króla żebra-ków, skierował ku nim
rumaka, ukłonił się i rzekł po chińsku:
- Co za niespodzianka! Nareszcie pan wraca, Liang-ssi! Sądzi-liśmy, że spotkało pana
nieszczęście.
- Nie bardzo pomyliliście się. Byłem w niewoli u piratów.
- Do pioruna! Jak się pan uwolnił?
- Zawdzięczam swoją wolność tym oto panom, którzy chcieliby poznać pana Steina. Jeden
jest Holendrem, a czterej Anglikami. Mijnheer van Aardappelenborsch był bardzo zachwycony,
kiedy się dowiedział, że spotka Belga.
- Jak to? Jest pan Holendrem, mijnheer? - zapytał inżynier.
-‘Pak, - odpowiedział grubas - a pan skąd pochodzi?
- Z Belgii, z Mecheln. Jestem dyrektorem przedsiębiorstwa pana Steina.
- Dat is goed! Doskonale! Czy włada pan holenderskim?
- Tak.
- Więc rozmawiajmy w moim języku ojczystym.
- Bardzo chętnie.
- Powiedz mi pan, jak się jada w Ho-tsing-ting?
- Wyśmienicie! Po chińsku, ale również i po niemiecku.
- Bardzo to się chwali stryjowi Danielowi.
- Nazywa go pan stryjem? I zna pan jego imię?
- Ponieważ... ze względu... gdyż... bo... widzi pan... - plątał się mijnheer, nie wiedząc, jak
naprawić swój błąd.
- Objaśnię pana - odezwał się Matuzalem. - Nie chcieliśmy się z tym właściwie zdradzić;
ale pan nas nie wyda, a zresztą może będziemy potrzebowali pafiskiej pomocy. Nie jestećmy
Anglikami, lecz Niemcami.
- Niemcami! Aha! Ale chyba nie...?
361
Owszem. ‘Ićn ofo młodzieniec jest bratankiem pańskiego patro-na.
- Co za niespodzianka! Witam was, panowie, jak najserdeczniej!
Ale jak wam się udało w takiej odzieży dotrzeć aż do nas?
- Czemu nie?
- Musieliście chyba wywołać wściekłą sensację.
- Tó prawda, ale nie narażało nas to na żadne większe nieprzy-jemności.
- I skądby się wzięly? - wtrącił Godfryd. - Grunt, że mamy pieniądze, grube pieniądze, my,
to znaczy nie ja, ale nasz Matuzalem.
- Matuzalem? - zapytał zdziwiony inżynier.
- ‘ćPdk. Nie przedstawilićmy się jeszcze. Ja jestem Godfryd de Bouillon, ten sam, który
swego czasu bił niewiernych. A ten pan jest owym Matuzalemem, o którym pisano w Starym
Testamencie. Wprawdzie od tego czasu postarzał się jeszcze bardziej, ale jego zdolności na tym
nie ucierpiały. Jest dobrym, miłym...
- Milcz! - przetwał mu Matuzalem. - Ja sam się przedstawię, gdyż z twego gadania nic
zrozumieć nie można. Zresztą, Chińczycy ubiegli nas o szmat drogi. Zamierzał pan się udać do Ho-
tsing-ting? Jedźmy więc. W drodze wszystko panu wytłumaczę. Ruszono dalej w drogę. Inżynier,
słuchającwyjaśnień Matuzalema, nie mógł wyjść z podziwu. Uważał swoich nowych znajomych za
is-tnych bohaterów z powieści awanturniczej. Matuzalem poprosił go 0 dochowanie tajemnicy.
- Rozumie się, - rzekł inżynier - ale miejcie się na baczności.
Pan Stein jest przemyślny i może was doskonale rozszyfrować.
- Będziemy ostrożni. Ale, powiedz mi pan, czy w obcowaniu z Chińczykami nie spotykacie
żadnych trudności?
- Dawniej byly znaczne; przezwyciężyliśmy je dzięki pomocy kró-la żebraków,
posiadającego wpływy wprost niezwykłe. Pan Stein jest obecnie jednym z najbardziej poważanych
obywateli prowincji i cie-szy się przyjaźnią największych mandarynów. Jego zakłady tak się
362 rozszerzyły, że ja już nie daję sam rady. Wkrótce przybędzie mój brat, również
inżynier. Węgiel i nafta stały się błogosławiefistwem dla całej okolicy. Zatrudniamy biednych
ludzi, których nam poleca t’eu. Zbu-dowaliśmy im mieszkania i staramy się zaspokajać ich
podstawowe potrzeby. Dawniej rnoże było trochę niebezpiecznie mieszkać wśrbd nich, ale pan
Stein zadomowił się tutaj i przyswoił sobie ich tryb życia. Pozyskał sobie nie tylko urzędników i
t’eu, ale również buntowniczych muzułmanów. Jest naprawdę zręcznym dyplomatą.
- Podobno niedomaga?
- Raczej duchowo niż cieleśnie. Sądzę, że powodem jego niedo-magań jest tęsknota do
ojczyzny. Wróciłby do Niemiec, gdyby nie krępowało go przedsiębiorstwo. Poczytuje sobie za
obowiązek zos-tać nadal dla swych robotników tym, czym jest obecnie. Gdyby chciał nawet
sprzedać przedsiębiorstwo, nie znalazłby odpowiedniego na-bywcy. Chińczyk nie rozporządza ani
takim kapitałem, ani doświad-czeniem.
- O, ilć heh geld! O, ja mam pieniądze! Dużo, bardzo wiele pie-niędzy! - odezwał się
mijnheer.
- Brzmi to tak, jakby pan zamierzał nabyć interes pana Steina.
-‘Idkjest! Posiadam sporo pieniędzy. Odebrałem staranne wyksz-tałcenie. Mam ogromne
doświadczenie. Nie jestem głupi. Jestem mądrym człowiekiem, bardzo mądrym!
- Wierzę, ale to jeszcze nie powód do kupna Ho-tsing-ting.
- Kupuję, ponieważ powietrze tu jest dobre i zdrowe. Jestem słaby i wątły. Chcę
wyzdrowieć i utyć, Utyć przede wszystkim.
Van Berken zmierzył grubasa od stóp do głów i rzekł z uśmiechem:
- No, sądzę, że tu będzie mógł się pan dobrze utuczyć.
- Oto mi właśnie chodzi. Chcę jeść i pić, abym był tak gruby jak hipopotam!
Inżynier zrozumiał, jakżego ma przed sobą oryginała. Ponieważ zbliżył się do nich t’eu,
więc musiał przerwać zabawną rozmowę. Od Ho-tsing-ting dzielił ich kwadrans drogi. Wznosiły
się tu 363 wysokie wzgórza i przeróżne fabryczne budowle. Dalej, na którejś wyżynie, stał dom
zbudowany w stylu chińskim, lecz przypominający ćuropejczykom coś bliskiego.
-‘Ib dom mego patrona, - objaśnił inżynier - a tam dalej roz-ciągają się osady robotnicze.
Widzi pan, jak czysto i estetycznie wyglądają.
- A co to za tłum przed domem? - zapytał Godfryd.
-‘Ib robotnicy przychodzą po zapłatę. Dzisiaj wcześnie skończo-no pracę, bo jutro jest
święto.
- Jakie?
- Urodziny pana Steina.
- Urodziny! Słyszysz, Ryszardzie, jak to się świetnie składa!
Ryszard nie odpowiedział, ale znać było po nim wzruszenie. Tym-czasem zauważono ich z
domu. Robotnicy głośnymi okrzykami witali przybycie t’eu. Wielu rzuciło się naprzeciw, inni
utworzyli szpaler. Niebawem ujrzano przy stole, na którym leżały pieniądze, starszego już pana,
chudego i długiego, wyglądającego na lat sześćdziesiąt. Był siwy jak gołąbek. Liczne zmarszczki
świadczyły o burzliwym życiu. Ostre rysy mówiły o stanowczym, samodzielnym charakterze,
niepo-zbawionym wszakże łagodnej dobroci.
Przywitał się z t’eu po chińsku. Był zdumiony widokiem pozosta-łych przybyszy:
-Nguot? Yjin! Co widzę? Cudzoziemcy!
- Tak, ćuropejczycy! - potwierdził inżynier.
- Pozwolę ich sobie panu przedstawić, ponieważ ja ich najpierw poznałem i zawdzięcżam
im życie - odezwał się Liang-ssi. - Ale o tym później. Przede wszystkim wymienię nazwiska tych
panów. Ten oto w stroju chińskiego mandaryna to kapitan Frick Turnerstick z Londynu, na którego
okręcie pozostali panowie odbywają podróż dookoła świata. Są to studenci uniwersytetu w... w...
w... ‘Ili geograficzne wiadomości nie dopisały Chińczykowi.
- W Oxfordzie - uzupełnił Matuzalem.
364
- Thk, w Oxfordzie, są to panowie...
Teraz wymienił pietwsze lepsze nazwiska, o brzmieniu angielskim, jakie mu przyszły na
myśl.
Ceremoniał przedstawienia odbył się w chińskim języku. T’eu ze swojej strony dodal, ie
przybysze wyświadczyli mu znaczne przysługi, wskutek czego darzy ich szczególną przyjaźnią: że
przybyli ponoć w tym celu, aby zwiedzić zakłady.
Stein podziękował za zaszczyt i zaprosił ich do siebie. Tymczasem robotnicy odprowadzili
do stajni wierzchowce.Goście weszli do salona przyjęć.
Był urządzony po chińsku. Mnóstwo stołów i krzeseł świadczyło 0 tym, że stryj Daniel
często przyjmował licznych gości. Oddalił się na chwilę, aby wydać odpowiednie polecenia. Teu i
Liang-ssi poszli za nim.
- A więc to jest ten stryj Daniel! - rzekł Godfryd. - Jakże ci się podoba?
Ryszard, do którego pytanie było zwrócone, nie odpowiedział.
- Ghipie pytanie! - ofuknął Godfryda Matuzalem.
-‘Iak. ‘Ićraz jestem mister Jones z Oxfordu. Lepszego nazwiska Liang-ssi nie mógł dla mnie
znaleźć. Wydaje mi się, że pan Stein jest bardzo nieostrożny. Zostawił na stole pieniądze, a tu
dookoła tylu Chińczyków!
- Tb nie szkodzi, - odpowiedział inżynier ć nikt z nich nie weźmie ani jednego li. Szanują
swego patrona.
Tymczasem wrócił gospodarz wraz z t’eu i Liang-ssi. Podziękował przybyszom za
uratowanie Liang-ssi, o czym się przed chwilą do-wiedział i prosił, aby zostali u niego jak
najdłużej. Zaprowadził ich na piętro do gościnnych pokojów. Najpierw pokazał im własne
mieszka-nie, urządzone po europejsku. Składało się z jadalni, sypialni, i gabi-netu.
ć Mam jeszcze jeden pokój, przeznaczony dla ćuropejczyków, -
rzekł Stein. - Czasem przyjeżdża do mnie jakiś biały z Kantonu, lub
Hong-Kongu, a czasem nawet mandaryn jakiś, goszcząc u mnie, pragnie mieszkać po
europejsku. Pokój ten przeznaczam dla pana, panie Williams.
‘Ićk bowiem Liang-ssi nazwał Matuzalema.
Pokój był naprawdę wygodny. W sąsiednim został ulokowany God-fryd i Ryszard, a w
następnym Turnerstick i mijnheer. Matuzalem i Ryszard, władali dobrze angielskim i mogli
uchodzić za Anglosasów. Podobnie Turnerstick. Natomiast Godfryd musiał trzymać język za
zębami.
Tymczasem obowiązek dokończenia wypłaty wezwał gospodarza do robotników. Z gośćmi
został van Berken. Zaproponował im zwie-dzenie zakładów.
Propozycję przyjęto. Wszyscy z grubasem na czele byli ciekawi produkcji nafty. Inżynier
okazał się świetnym przewodnikiem. Szczególnie był zachwycony mijnheer. Oglądał wszystko,
niemal dotykał, kalkulował, w końcu zapytał zdecydowanym tonem:
- Powiedz mi pan, czy brat pański rozmawia również po holender-sku i czy istotnie wkrótce
przybędzie?
- Owszem, rozmawia, a będzie tu w przyszłym tygodniu.
- W takim razie zostaję tu i kupuję wszystko. Będę miał przy sobie dwóch ludzi, z którymi
będę mógł rozmawiać po holendersku. Inżynier pokazał im także swoje własne mieszkanie,
zajmujące parter bardzo miłego domku. Pomieszczenia na piętrze były przez-naczone dla jego
brata.
Upłynęło kilka godzin, zanim wrócili do domu fabrykanta. Zapadł zmierzch. W oknach
świeciły lampy naftowe. Przed domem było ci-cho i spokojnie, ale w domach robotników panował
gwar i ruch. Liang-ssi, bardzo lubiany w osadzie, opowiedział kilku majstrom, co zawdzięcza
obcym mandarynom. Wieść ta obiegła w lot osadę. Ro-botnicy zakrzątnęli się koło przygotowań do
dziękczynnej parady. W Chinach tego rodzaju przygotowania przede wszystkim dotyczą rakiet.
Każdy Chińezyk jest urodzonym pirotechnikiem. Przy każdej 366 okazji puszcza się wspaniałe
race i sztuczne obnie w kształcie węży, księżyców, płonących żab, smoków i gwiazd. Otóż
robotnicy z Ho-tsing-ting postanowili uczcić przybycie gości podobną iluminacją. Tymczasem
goście zasiedli do stołu. Stofy, nakryte po europejsku, były dwakroć wyższe od chińskich, a
zamiast pałeczek podano noże, widelce i łyżki. Między wspaniałą chińską porcelaną stały butelki z
winem, które wprawiły w szczegóiny zachwyt mijnheera. W głębi stało pianino. Było własnością
van Berkena, który otrzymałje w podarunku na Boże Narodzenie od stryja Daniela, pod
warunkiem, że będzie stało w jadalni fabrykanta. Stryj Daniel był miłośnikiem muzyki, chociaż
sam nie umiał grać.
Przy stole Matuzalem zajmował honorowe miejsce. Potrawy przy-rządzono po europejsku,
kucharz bowiem był Francuzem z Hong-Kongu. Jego arcydzieła trafiły mijnheerowi do smaku.
Czerwona twarz Holendra rozpromieniała się z każdym nowym daniem. Nie mógł znaleźć słów
pochwały. Kiedy zaś zaperlił się szampan, osiągnął najwyższy szczyt błogostanu.
Po uczcie fabrykant podniósł się, podszedł do pianina i poprosił inżyniera, aby coś zagrał.
Rozległy się wnet tony tanecznej melodii. Przed otwartymi oknami zgromadził się tłum
robotników. Ledwo śmieli oddychać. Skoro Matuzalem zasiadł do pianina, podziw ich wzmógł się
znacznie. Matuzalem bowiem był wcale niezłym pianistą i grał bez porównania lepiej od inżyniera.
Kiedy przebrzmiały ostatnie tony, rozległy się pochwalne okrzyki słuchaczy, a zaraz potem głośne
syczenie, trzaskanie, zgrzyty i Swisty. Rozpoczęła się iluminacja. Wszyscy wylegli na ulicę. Nie
mogli wyjść z podziwu. Zaczęło się od zwykłych rac, od żab, kół i kul ognistych, od pocisków.
Następnie kule układały się w słowa i obrazy, wiły się długie ogniste węże, a jednocześnie płonące
smoki krążyły dookoła siebie; wreszcie wybu-chły i rozsypały się na setki drobnych węży i
smoków. Powoli wzniósł się na niebo kulisty papierowy lampion; po środku zdawała się płonąć
mała świeczka. Na znacznej wysokości zatrzymał się i wypuścił z siebie 367 księżyc, który żaczął
powoli krążyć dookoła, a następnie gwiazdy, które zakreślały szersze koła. Wreszcie lampion
przeobraził się w jasne słofice, przy którego Swietle można było doskonale przeczytać
najdrobniejsze pismo.
Goście byli zdumieni wspaniałym widokiem. Skończyło się po go-dzinie. Wrócili do
pokoju, gdzie znów zaczął się lać szampan. Ryszard, na skinienie Matuzalema, zagrał na pianinie.
Godfryd, zwracając się do kapitana, szepnął:
- Skoro wszyscy się popisują, to dlaczego i ja nie miałbym się popisywać?
- Pan? Może na oboju?
- A co pan myśli? Nie wierzy pan? Uważaj więc!
Wyszedł na chwilę, po czym wrócił z fagotem w ręku.
Zbliżył się do Ryszarda, który w tej chwili przestał grać i szepnął:
- Spróbujemy razem, chłopcze?
- Spróbujemy, ale coś poważnego.
Godfryd rzadko grał na oboju coś poważnego, ale kiedy to czynił, zasługiwał na prawdziwy
podziw. Był mistrzem w swoim rodzaju. Wystudiował wszystkie zalety i wady swego instrumentu,
i umiał wykorzystać je doskonale. Z Ryszardem grał niejednokrotnie. ‘Ićraz Ryszard rozpoczął, a
Godfryd zaakompaniował. Rozległy się czyste, przepiękne tony, jakich trudno było się spodziewać
po starym oboju. Była to produkcja tym bardziej zadziwiająca, że instrument ten nie nadaje się do
solowych popisów.
Słuchacze byli zdumieni. Melodia ojczystej pieśni ogromnie wzru-szyła stryja Daniela.
Ledwo powstrzymał łzy, cisnące się do oczu. Skoro przebrzmiał finał, serdecznie wyraził swoją
wdzięczność i za-chwyt.
- A więc gra pan również niemieckie pieśni? - zapytał Godfry-da.
- Yes - odparł pucybut.
- Czy nauczył się pan tego w Anglii?
- Yes.
- Czy śpiewa się i gra w Anglii niemieckie pieśni?
- Yes.
- Nie zechciałby pan zagrać jeszcze czegoś?
- Yes.
Było to jedyne słowo angielskie, które wymawiał prawidłowo. Za-czął więc znowu grać.
Melodie usposobiły Steina melancholijnie. Obawiając się jednak, że wpłynie to ujemnie na nastrbj
gości, prosił o zagranie czegoś wesołego.
Tbteź na zlecenie Matuzalema Godfryd zaintonował wesołą pieśń w spoób tak komiczny, że
całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Naśladował gdakanie kur, pianie kogutów, gęganie gęsi,
gruchanie gołębi, parskanie koni, miauczenie kotów, szczekanie psów, beczenie kóz, straszny
zwierzęcy wrzask, który wdzierał się i zagłuszał poważną melodię, graną przez Ryszarda.
Humory znacznie się poprawiły. Przy tym nie lano za kołnierz. Wreszcie, kiedy t,eu uznał
godzinę za stosowną do spoczynku, pod-niesiono się zza stołu.
- Jeść i pić już nie potrafię więcej, niestety, - rzekł mijnheer - ale spać też nie mogę.
Chciałbym z panem pomówić, panie Stein. Pójdźmy do pafiskiego pokoju.
- Z miłą chęcią. Niech pan poczeka na mnie, dopóki nie odprowa-dzę gości do ich pokojów.
Naraz grubas przypomniał sobie, że umówiono się śpiewać pod ok-nami Steina. Poprawił
się więc:
- Zresztą jestem senny. Odłóżmy rozmowę do jutra.
Wprowadzając Matuzalema do jego pokoju, gospodarz wyraził się:
- Długo będę pamiętał o tym wieczorze. Dziękuję panu. ‘Pdkich godzin niewiele ostatnio
przeżyłem.
- Czy zrezygnował pan z powrotu do ojczyzny?
- Niestety. Nie znajdę odpowiedniego nabywcy na swój majątek.
-Powinien pan przynajmniej sprowadzić jakiegoś krewnego 369 z kraju.
- Właśnie niedawno pisałem w tej sprawie, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Miałem brata,
który był nauczycielem. Umarł już. Wdo-wa po nim z dziećmi nie mogła pewnie wyżyć ze skąpej
emerytury, wskutek czego prawdopodobnie rozprosryli się po świecie. Zostałem ukarany za to, że
tak długo nie dawałem o sobie wieści. Oto jutro, a raczej dziś już, zaczynam sześćdziesiąty szósty
rok. Niewiele lat mi pozostało do życia i nadziei. Wasza obecność była niespodziewanym i
wspaniałym darem urodzinowym. Jutro będziemy świętować. Jutro jest dziefi bez pracy. Teraz
ułóżcie się do snu. Do wesołego zobaczenia po przebudzeniu!
Odszedł.
- Jeszcze przed przebudzeniem, a nawet przed zaśnięciem, mruknął pod nosem Matuzalem.
Po kwadransie, kiedy cisza zaległa dom i kiedy zamierzał pójść do Ryszarda, uchyliły się
drzwi jego pokoju i wszedł Godfryd. Za nim wsunął się Ryszard, ‘Iićrnerstick i grubas. Na
korytarzu stali jeszcze Liang-ssi, jego brat oraz inżynier.
- Świetnie! - rzekł Degenfeld. - Czy pan Stein jest już w sy-pialni?
-‘Pak. Liang-ssi przystawił drabinę do okna i zajrzał do pokoju.
Przed chwilą stryjek położył się do łóżka.
- Chodźmy więc, ale cicho!
- Und ik zal ook met zingen? A czy ja będę mógł śpiewać? - za-pytał grubas.
- Niech pan lepiej milczy.
- Kiedy ja śpiewam, śpiewam cudownie!
- Być może. Aie pan jeszcze nie dał nam się poznać, przeto le-piej będzie, jeśli dziś
będziesz tylko słuchał. Wszyscy razem podeszli po cichu do mieszkania Steina. Na lewo drzwi
prowadziły do sypialni. Były uchylone.
- Kto tam? - padło pytanie po chińsku.
Zamiast odpowiedzi, zabrzmiał bas Matuzalema. Godfryd i Ry-szard dopełnili trio. Ale już
po dwunastym takcie umilkli zdumieni. Nie śpiewali sami. Do ich trzech głosów dołączył się
wspaniały tenor, tak niezwykły, subtelny, a jednocześnie potężny, że wszyscy się odwró-cili.
‘Ib śpiewał grubas. Istotnie mijnheer umiał śpiewać! Pieśń umilkła. Stein stał we drzwiach.
Jego twarz była istnym znakiem zapytania. Wargi zarumieniły się, oczy błyszczały z pod-niecenia.
Drżącym głosem zawołał:
- Śpiewacie tę wspaniałą pieśń! Śpiewacie po niemiecku! Znacie zatem język niemiecki!
Dlaczego nie powiedzieliście mi wcześniej?
- Aby pana oszołomić - odpowiedział Godfryd. - Spójrz pan na tego młodzieńca... Biada!
Już go trzyma! Nic z mojej pięknej mówki!
To Ryszard nie mógł się dłużej powstrzymać, rzucił się w objęcia Steina, który
znieruchomiał z radości.
- M6j bratanek... Ty... ty... jesteś moim bratankiem!
- Wynośmy się! - szepnął Degenfeld do przyjaciół. - Jesteśmy tu zbyteczni. Idziemy spać.
Wyszli na korytarz. Degenfeld wrócił do swego pokoju. Nie zdążył jeszcze zasnąć, kiedy
znowu zapukano do drzwi. Na pytanie, odezwał się głos Ryszarda.
- Stryju Matuzalemie, chodź ze mną do stryja Daniela. Zejdziemy do jadalni. Opowiesz
wszystko.
- Gdzie są nasi przyjaciele?
- Mam ich również sprowadzić.
- Zostaw ich w spokoju i przeproś stryja, że i ja nie przyjdę. Nie powinniśmy wam
przeszkadzać. Zresztą, ty sam możesz wszystko opowiedzieć. Dobranoc!
Nazajutrz obudziło go pukanie w drzwi. Spojrzał na zegar, była godzina siódma.
- Kto tam? - zapytał niezadowolony.
-Ja - odpowiedział Godfryd. - Chcę zameldować, że gruby mij-nheer znikł, jak kamień w
wodzie.
- Poczekaj, zaraz wstanę!
Ubrał się szybko i wyszedł na korytarz, gdzie zastał Godfryda, Ryszarda i ćrnersticka.
- Przecież nasz grubas spał z kapitanem - rzekł Degenfeld. - Chyba uprzedził pana, że
wychodzi?
- Nic podobnego. Kiedy się obudziłem, nie było go już w łóżku.
Wraz z nim znikła jego broń, torba, oraz parasol. Tb mnie zanie-pokoiło.
- Ba, mijnheer nigdy się nie rozstaje z tymi akcesoriami. Niczego to nie dowodzi. Czy stryj
Daniel już wstał?
- Zapewne - rzekł Ryszard. - Siedziałem z nim do rana.
- Zobaczymy.
Służba nic nie wiedziała o zniknięciu grubasa. Wyszli zatem przed dom. W tej samej chwili
nadszedł mijnheer, obarczony obiema strzel-bami i tornistrem. ‘Ifzymał otwarty parasol. Szedł ze
stryjem Danie-lem i wiódł z nim ożywioną rozmowę. Stryj Daniel zawołał z daleka:
- Dzień dobry, moi panowie! Jak się czujecie? Jestem wam niez-miernie wdzięczny.
- Przepraszam - przerwał Matuzalem. - Nie ma powodu do szczegblnej wdzięczności.
Sprowadziliśmy panu bratanka, za co ko-rzystamy z pańskiej gościnności. Jesteśmy skwitowani.
- Ale skądże znowu! Wasze przybycie wywołało przełom w moim życiu, zwłaszcza w
związku z rozmową z tym panem.
- Z mijnheerem? Szukaliśmy go właśnie. Powiedz pan, gdzie pan dzisiaj zniknął, mijnheer!
- Chciałem kupić naftę.
-‘Ićk - potwierdził stryj Daniel. - Mijnheer dziś bardzo wcześ-nie wstał; ja zaś wcale nie
spałem tej nocy. Skoro świt, spotkaliśmy się na schodach i pomówiliśmy o interesie. Wyznaczyłem
cenę. Mijnheer chce jeszcze się porozumieć z inżynierem i zajrzeć do książek.
-‘Iak. Jestem bardzo słaby i wątły, a pragnę być zdrowy i gruby.
Powietrze tutaj jest dobre.
- Bardzo mi to na rękę - rzekł znowu Stein. - Myślałem, że nie znajdę już odpowiedniego
reflektanta. Ciężar spadł mi z serca. Moi robotnicy dostaną dobrego patrona, mogę więc spokojnie
wrócić do ojczyzny. Polecę mijnheera opiece t’eu, a także hoei-hoei nie odmówią mu poparcia. Co
do języka, to ma tłumacza w osobie naszego inży-niera. ‘Tymczasem idziemy na śniadanie, a
potem wysłucham waszych opowieści.
Grubas solennie postanowił sobie nabyć majątek Steina. Krzątał się, wszystko badał i zyskał
nawet wkrótce sympatię robotników. Po trzech tygodniach odbył się akt kupna. Oczywiście, nie
obeszło się bez całodziennego świętowania i uczt dla gości, mandarynów i robotni-ków.
‘Ijćmczasem Ryszard napisał do swojej matki list, Matuzalem zaś napisał do Ye-Kin-Li.
Oczywiście, także Liang-ssi i jego brat nie omieszkali nawiązać korespondencji z ojcem. Stryj
Daniel wysłał te Iisty przez gońca do Kantonu, skąd miały odejćć pierwszym okrętem. Rozumie
się, że taki człowiek, jak Stein, niełatwo rozstawał się ze swoim dziełem. Podobnie goście ciężko
rozstawali się z Ho-tsing-ting. Polubili bardzo Holendra. Żegnając się z nim, byli pewni, że się już
nigdy w życiu nie zobaczą. Przekonali się, że mijnheer wbrew pozo-rom jest bardzo dzielnym i
zdolnym kupcem.
Był bardzo zmartwiony, gdy się z nimi żegnał.
- Nie mogę z wami jechać, muszę tu zostać. Nie mogę siebie przemóc, muszę narzekać.
Jedźcie z Bogiem, moi drodzy i mili przy-jaciele, i przypomnijcie sobie czasem waszego słabego i
wątłego Aar-dappelenborscha!
W wiosce, gdzie mieszkała żona i córki Ye-Kin-Li, znów powtórzy-ła się scena pożegnania.
Tb hoei-hoei z trudem rozstawał się ze swymi krewnymi. Proponowano mu udać się do Niemiec,
ale odmówił. Matuzalem obdarował go przed odjazdem. Wręczył mu sto tysięcy li, 373 co zresztą
stanowiło nie więcej, niż cztery tysiące franków. Wyłożył je w zastępstwie Liang-ssi, który nie
miał pieniędzy, a chciał się wywdzię-czyć za opiekę nad matką i siostrami.
- Ależ, panie - krzyknął Liang-ssi - to ogromna suma! Skąd pan wie, czy będę mógł je
kiedyś zwrócić?
- U nas, w ćuropie, sto tysięcy li to niewiele. Zwrócenie tej sumy będzie dla pafiskiego ojca
drobnostką. Zresztą, tu w Chinach macie własne pieniądze.
-‘Tii? Jak to?
- Pański ojciec był dawniej bardzo zamożny. Uciekając, zakopał swój majątek. Obaj bracia
popatrzyli na siebie zdumieni.
- Ktoś j uż pewnie wykopał! - zawołał Liang-ssi.
- Wiem na pewno, że nikt. Byłem na tym miejscu i przekonałem się, że pieniądze są
nietknięte. Schowek znajduje się w górach, nieda-leko miejsca, gdzie napadli nas hoei-hoei.
- I nic pan nam nie powiedział o tym?
- Nie chciałcm wam powiedzieć, nie zaznalibyście spokoju.
Noc spędzono w znanej już nam gospodzie, gdzie się miano spot-kać z t’eu, który podjął się
odprowadzić podrbżnych aż do samego Kantonu. Przyjechał też w nocy z większym oddziałem
jeźdźców. Rano wyruszono w dalszą drogę. Bagaż pafi oraz rzeczy stryja Da-niela wysłano już
naprzód.
Skoro dotarli do gospody, znajdującej się w pobliżu zakopanego skarbu, Degenfeld kazał
się zatrzymać. Wyruszono do wąwozu, gdzie znajdował się marabu. Matuzalem wydobył oba
worki z pieniędzmi.
Bracia rzucili się na nie, aby je otworzyć. Matuzalem zauważył:
- To złoto należy do waszego ojca. Przeliczycie pieniądze w do-wód, że nic następnie nie
będzie brakowało. Potem zaś biorę je pod swój nadzór. W tym celu zabrałem ze sobą jucznego
konia. Przeliczono monety, następnie Matuzalem związał worki i kazał je zanieść do gospody.
Nażajutrz wyruszono w dalszą podróż.
Wieczorem przejechano przez Szin-hoa, a noc spędzono w następnej gospodzie.
Pod wieczór podróżni dotarli do Szao-tszeu, gdzie, za poprzednim pobytem, otrzymali
wojskową eskortę. Przyjęto ich z jeszcze wię-kszymi niż swego czasu honorami, a to na skutek
obecności t’eu. Musieli tu spędzić noc, ponieważ dopiero nazajutrz odpływała dżon-ka.
Wczesnym rankiem statek odbił od brzegu. Żeglował także pod-czas nocy, wskutek czego
podróż tym razem była znacznie skrócona. Wreszcie pewnego pogodnego dnia przybyli do
Kantonu. Matuzalem, jego towarzysze oraz Jin-tsian nie mogli się ukazać w mieście. T’eu tedy
podjął się zawiadomić o ich przybyciu tong-tszi oraz ho po-so. W dwie godziny później wrócił z
tym ostatnim. Ho po-so radził im jak najprędzej opuścić Kanton. Wystarał się też dla nich o
miejsca na okręcie, który zbliżył się do dżonki, aby niepost-rzeżenie przyjąć pasażerów i bagaż.
Pożegnano się serdecznie z królem żebraków i z ho po-so. Degen-feld chciał zwrócić t’eu
kuan, ale t’eu zostawił mu go na pamiątkę. Przed rozstaniem t’eu przyrzekł opiekować się
mijnheerem. Wkrótce potem okręt rozwinął żagle i odbił od brzegu. Nazajutrz, skoro świt,
dopłynęli do Hongkongu.
Podróżni udali się do gospody, w której spotkali się z mijnheerem. Hotelarz poznał ich i
przywitał serdecznie, rozpływając się w uśmie-chu.
Na propozycję Godfryda uraczyli się piwem.
Ulegając namowom Turnersticka, odpłynęli następnego dnia na jego statku, aczkolwiek na
parowcu podróż odbyłaby się znacznie szybciej. Dzielny kapitan chciał swoich przyjaciól
odprowadzić do samego domu. Zanim wyruszyli w dalszą drogę, sporządzono obszer-ne
sprawozdanie z przebiegu podróży i wysłano je do Niemiec poś-piesznym parowcem.
Następnego dnia statek wypłynął na pełne morze. Kapitan nie 375 nosił już chińskiej
odzieży: był ubrany w swój zwykły frak i w kołnie-; rzyk z muszką. Odstąpił swoją własną kabinę
damom i wystarał się o dobre pomieszczenia dla reszty pasażerów. Kiedy statek odbijał od brzegu,
wszyscy pasażerowie znajdowali się na pokładzie i wpatrywali w oddalający się ląd, którego chyba
już nigdy nie mieli ujrzeć. Timner-stick zdjął okulary i rzekł, przecierając oczy ręką:
- Dziwny kraj i dziwni ludzie! Nie znają nawet ojczystej mowy; nie mają pojęcia o
prawdziwych chińskich końcc5wkach! A jednak odpływam z ciężkim sercem. Być może dlatego,
że został tam mij-nheer...
- Słusznie, - odrzekł Godfryd - gdybym nie był tak bardzo przywiązany do swego oboju,
zostawiłbym go mijnheerowi na pa-miątkę. Ja również odczuwam żal. Ale cieszy mnie, że
spełniliśmy nasze kong-kheou. Witałem Chiny okrzykiem: tszing-tszing, a żeg-nam: tszing-leao, co
znaczy: niech cię Bóg ma w swej opiece, kraino skośnych oczu. Żal mi ciebie, albowiem tracisz
swego najpiękniejsze-go Godfryda.
I TO BYŁOBY NA TYLE
Rzecz niepojęta, zdumiewająca! Panowie profesorowie i docenci kiwali głowami i nie
mogli zrozumieć; ani jednego studenta w całym uniwersytecie! Fakt, który zdarzył się po raz
pierwszy, a więc zadawał kłam nieomylnej mądrości starego Ben Akiby.
Gdyby jednak poszli do „Pocztyliona z Niniwy”, nie dziwiliby się zgoła. Rzecz miała się
tak. Kiedy Matuzalem i jego przyjaciele znik-nęli z miasta, rozmawiano o tym długo, snuto
domysły, ale w końcu przestano się tym interesować. Naraz przyszły z Chin pomyślne listy. Wieść
o nich powędrowała po mieście, budząc na nowo sensację i stając się tematem do rozmów.
Oczywiście, powracających bohate-rów postanowiono przywitać godnie.
Domyślając się tego, Matuzalem chciał przyjechać niespodziewa-nie. Atoli Godfryd w
tajemnicy przed nim, nadał na adres „Pocztylio-na z Niniwy” depeszę następującej treści:
Dziś wieczorem pociągiem wracanry Matuzalem, czterech panów, tfzy Chinki, dwóch
Chińcryków, jeden pót-Chińcryk i jeden pies. Godfiyd de Bouillon.
Gospodarz studenckiej karczmy był tak uradowany, że natychmiast puścił depeszę w obieg
pomiędzy swoich gości. Oczywiście tego dnia, nikt nie poszedł na wykłady. Zebrano się w
gospodzie, aby uradzić 377 ceremoniał powitania.
Tymezasem Matuzalem, nieświadom tego stanu rzeczy, wsiadł w Hamburgu do pociągu,
zajmując wraz z towarzyszami osobny prze-dział. W pobliżu celu podróży Godfryd przygotował
fajkę, włożył plecak na psa, a kufel dał mu do pyska. Wreszcie ukazał się dworzec. Pociąg stanął.
-Do licha! -krzyknął błękitno-purpurowy. - Co tam się dzieje!
Roi się od kolorowych ezapeczek!
A tu już spostrzeżono jego charakterystyczną głowę. Otwarto drzwi przedziału i rozległo się
potężne: - Salve Methusala ! - Mimo sprzeciwu, wyciągnięto go z pociągu.
Zapłonęły pochodnie. Zakołysała się ludzka gromada.Wnet utwo-rzył się pochód. Na
przodzie orkiestra, następnie dwunastu studen-tów z pałaszami w ręku; za nimi pies a dalej
Matuzalem, Godfryd de Bouillon, Ryszard ze stryjem Danielem, Tixrnerstick i obaj Chińczycy,
wszyscy trzej ubrani po chińsku, trzy dorożki z Chinkami, tragarze z bagażem i wreszcie tłum
studentów.
Orszak stanął przed domkiem Steinowej. Nastąpiły powitania. Ryszard rzucił się w objęcia
matki, Chińczycy dyskretnie zniknęli w sklepie Ye-Kin-Li, gdzie również wniesiono worki ze
złotem. Przed domem został tłum studentów. I znowu rozległy się donośne okrzyki:
- Matuzalem do okna! - Powtarzano je wielokrotnie, dopóki w oknie nie ukazała się twarz
bohatera dnia. Zażądano od niego, aby natychmiast wraz z Godfrydem przyszedł do „Pocztyliona z
Niniwy”. Musieti iść pod groźbą kociej muzyki. Poszedł z nimi także kapitan Tiirnerstick.
Dopiero nad ranem Matuzalem, Godfryd, kapitan i pies wrócili do domu, mocno chwiejąc
się na nogach. Kapitan jeszcze przez sen od czasu do ezasu wołał:
Nieng chrapang grubasieng! Futusit, Matuzatong!
Koniec