Effinger George Alec - Kociątko Schrodingera
-
Upload
lukasz-farysej -
Category
Documents
-
view
234 -
download
0
description
Transcript of Effinger George Alec - Kociątko Schrodingera
George Alec Effinger Kociątko
Schrodingera
Nad zaułkiem, po zachodniej stronie nieba wisiał czysty
sierp księżyca rozpoczynający nowy miesiąc. Jehan miała
dopiero dwanaście lat i była za młoda, by nosić zasłonę na
twarzy, ale ją nosiła. Nigdy dotąd nie przebywała poza domem
o tak późnej porze. Słyszała dobiegające z oddali odgłosy
świętowania, trzydniowego festynu oznaczającego koniec
świętego miesiąca Ramadanu. Dwaj pijacy mijali zaułek ze
śpiewem na ustach; dwaj inni wykłócali się podniesionymi,
rozeźlonymi głosami o cenę jakichś słodkich ciasteczek.
Śmiech i pokrzykiwania docierały do Jehan jakby z innego
świata. Dawniej przepadała za festynami Id-el-Fitr; teraz
jednak w ogóle nie brała w nich udziału i dziwiła się, że są
jeszcze tacy, których to bawi. Po chwili przestała zwracać na
to wszystko uwagę. Tego roku czeka ją spotkanie o wiele
ważniejsze od jakiegokolwiek święta. Westchnęła, wzruszyła
ramionami: za rok znowu będzie festyn. Dzisiejszej nocy,
mając do towarzystwa tylko srebrny księżyc, drżała owinięta
swą niebieskoczarną opończą.
Jehan Fatima Ashufi cofnęła się kilka kroków głębiej w
zaułek, dalej od światła. Wzdłuż całej Ulicy bawili się do
upadłego ludzie, których kiedy indziej nie uświadczyłbyś w tej
dzielnicy miasta. Jehan zadygotała znowu i czekała. Pożądana
chwila miała nadejść o świcie. Teraz niebo ściemniło się
zaledwie na tyle, aby odsłonić księżyc i pierwsze niecierpliwe
gwiazdy. W świecie Islamu noc zaczynała się wtedy, gdy nie
można już było odróżnić nici białej od czarnej; to jeszcze nie
była noc. Jehan zebrała lewą ręką fałdy opończy, ściągając ją
ciasno wokół siebie. W prawej dłoni, skryty w długim
rękawie, spoczywał ostry, zakrzywiony kindżał, który zabrała
z izby ojca.
Była głodna i chętnie kupiłaby sobie coś do jedzenia, nie
miała jednak pieniędzy. W Budayeenie było wiele dziewcząt
w jej wieku, które umiały już same zarabiać; Jehan do nich nie
należała. Rozejrzała się szybko dookoła i zobaczyła tylko
pokryte nieczystościami wilgotne i zabłocone kocie łby.
Smród panujący w zaułku przyprawiał ją o mdłości. Była
znużona, samotna i bała się. I wtedy, jak gdyby cały ten
plugawy świat rozwinął się w coś innego, coś całkowicie
obcego, ujrzała więcej.
Jehan Ashufi miała dwadzieścia sześć lat. Ubrana była w
tradycyjny ciemnoszary wełniany kostium skrojony dłużej i
surowiej, niż to nakazywała moda, ale stosownie dla młodej,
zdolnej fizyczki. Nie uznawała biżuterii, a czarne włosy
zaplatała w długi warkocz spadający na plecy. Każdego ranka,
towarzysząc swemu wybitnemu nauczycielowi i opiekunowi,
wkładała trochę wysiłku w to, by wyglądać możliwie
najzwyczajniej. To Heisenberg wymagał tego od niej; któż w
tamtych czasach uwierzyłby, że piękna kobieta może być
równocześnie wysoce utalentowaną uczoną? Jehan szybko
przekonała się, że jej wysiłki, by nie rzucać się w oczy, na nic
się zdają. Ciemna skóra i akcent zdradzały jej nietutejszość. Z
daleka było widać, że nie jest Europejką. Być może miała
domieszkę krwi lewantyńskiej. Większość ludzi, z którymi się
stykała, brała ją za Żydówkę. Działo się to w Niemczech, w
Getyndze, a był rok 1925. Naziści nie zdobyli jeszcze pełni
władzy. Hitlera zwolniono właśnie z więzienia; przez
spędzone tam miesiące podyktował Mein Kampf, ale jego
marsz ku politycznemu Olimpowi dopiero się zaczynał. Jehan
uważała, że na pewno nie Hitler wymyślił nienawiść. On tylko
opanował idealną metodę manipulowania nią.
Wybitnie zdolny Max Born, który w artykule napisanym
dwa lata wcześniej jako pierwszy użył określenia "mechanika
kwantowa", przewodniczył sympozjum fizyków
uniwersyteckich. Omawiali ostatnie sugestie Maxa Plancka
dotyczące jego własnych teorii z dziedziny
promieniotwórczości. Planck był autorem pewnych założeń
leżących u podstaw powstającej właśnie fizyki kwantowej,
jednak do opisu wzajemnych oddziaływań pomiędzy światłem
a materią stosował klasyczną mechanikę newtonowską. Było
oczywiste, że nie jest to podejście właściwe, ale jak na razie
lepszy sposób nie istniał. Głos zabrał jeden z uczestników
konferencji w Getyndze, Pascual Jordan, przedstawiając
rozwiązanie kompromisowe; zanim jednak Born,
przewodniczący, zdołał odpowiedzieć, Werner Heisenburg
dostał nagłego ataku kichania.
- Nic ci nie jest, Werner? - spytał, Born.
Heisenberg machnął tylko ręką. Jordan usiłował
kontynuować, ale Heisenberg znowu zaczął kichać. Oczy mu
poczerwieniały, a po policzkach płynęły łzy. Wyraźnie
cierpiał. Zwrócił się do swej dyplomowanej asystentki. - Jehan
- wykrztusił - załatw natychmiast wszystko, co trzeba. Muszę
stąd uciekać. To ten mój przeklęty katar sienny. Chcę od razu
wyjechać.
- Ale kolokwium... - zaprotestował jeden z uczestników
sympozjum.
Heisenberg był już na nogach. - Powiedzcie Planckowi, żeby
poszedł sobie do wszystkich diabłów i żeby zabrał ze sobą de
Broglie'a razem z tymi jego falami materii. To samo tyczy się
Bohra i jego cholernych skaczących elektronów. Mam już
tego po dziurki w nosie. - W kilku chwiejnych krokach opuścił
salę. Jehan została jeszcze chwilę, żeby poczynić kilka notatek
w swoim dzienniku. Potem wróciła za Heisenbergiem do
hotelu.
Budayeen nie miał ani jednego minaretu, ale na zewnątrz
tej otoczonej murami dzielnicy miasta znajdowało się wiele
meczetów. Z wysokich; starożytnych wież silne głosy
nawoływały wiernych do porannych modłów. - Pójdźcie się
modlić, pójdźcie się modlić! Modlitwa jest lepsza od snu!
Jehan, oparta o brudny mur, słyszała śpiewne krzyki
muezinów, ale nie zwracała na nie żadnej uwagi. Wpatrywała
się w martwe ciało leżące u jej stóp, w ciało chłopca kilka lat
starszego od niej, kogoś, kogo widziała już w Budayeen, ale
nie znała z imienia. Ściskała jeszcze w dłoni zakrwawiony
kindżał, który zadał mu śmierć.
Po chwili przez tłum, jaki zgromadził się u wylotu zaułka,
przepchnęło się trzech mężczyzn. Popatrzyli z góry na Jehan.
Jeden z nich był oficerem policji, drugi kadim, który przekłada
starożytne przykazania Islamu na realia współczesnego życia,
trzeci zaś imamem, wiodącym modlitwy, co przybiegł z
małego meczetu znajdującego się niedaleko wschodniej bramy
Budayeenu. W obrębie murów kieszonkowcy, dziwki,
złodzieje i mordercy mogli bezkarnie załatwiać między sobą
swoje ciemne porachunki. Śmierć w Budayeenie: nie
przyciągała wielkiej uwagi reszty miasta.
Oficer policji był wysoki i potężnie zbudowany, nosił gęste
czarne wąsy i miał senne oczy. Zaciekawiony zajściem był
tylko dlatego, że choć dbał o przestrzeganie prawa i porządku
w Budayeenie od piętnastu lat, nigdy jeszcze nie prowadził
śledztwa w sprawie morderstwa popełnionego przez tak młodą
dziewczynę.
Kadi był młody, gładko wygolony, wyraźnie okazywał
szacunek imamowi. Nie było jeszcze całkiem jasne, czy
sprawa ta podpada pod kompetencje władz cywilnych czy
religijnych.
Imam był wysoki, wyższy nawet od oficera policji, ale
chudy i wąski w ramionach; jednak to nie asceza uczyniła go
tak wątłym. Był dobrze znany z dwóch cech: z rozsądku w
rozstrzyganiu codziennych konfliktów oraz z tego, że nie
stronił od ziemskich uciech. On również był zaintrygowany i
zaciekawiony. Miał krótką, szpakowatą bródkę, a jego
łagodne, brązowe oczy kryły się prawie zupełnie w siateczce
zmarszczek, które z wolna poryły mu twarz. Podobnie jak
oficer policji imam nosił kiedyś zawadiacki czarny wąsik, ale
te burzliwe lata dawno już dlań minęły. Teraz miał wygląd
męża przyzwoitego i dobrodusznego. W rzeczywistości nie
był ani jednym, ani drugim; kultywowanie tej opinii uznawał
jednak za pożyteczne.
- O, moja córko - odezwał się teraz chrapliwym głosem. Był
bardzo zdenerwowany. Nad oglądanie tak wulgarnych
widowisk, jak rażące poczucie estetyki trupy w okolicznych
uliczkach, przedkładał wyjaśnianie zawiłych ustępów
świętego Koranu.
Jehan spojrzała nań, ale nic nie .powiedziała. Spuściła
znowu głowę i wpatrzyła się w ciało nieznanego chłopca,
którego zabiła.
- O, moja córko - powtórzył imam - powiedz mi, czy to ty
zamordowałaś to nieszczęsne dziecko?
Jehan znowu podniosła na starca spokojny wzrok. Skrywała
ją chusta, zasłona na twarz i opończa; widać było tylko jej
czarne oczy i długie, cienkie palce zaciśnięte na rękojeści
noża.
- Tak, o Mędrcze - powiedziała. - To ja go zabiłam.
Oficer policji zerknął na kadiego.
- Czy modlisz się do Allacha? - zapytał imam. Nigdy nie
zadałby tego pytania, gdyby nie był to Budayeen.
- Tak - odparła Jehan. I nie kłamała. Modliła się kilka razy w
swoim życiu przy różnych okazjach i być może jeszcze kiedyś
będzie się modlić.
- I wiesz, że istnieje zakaz odbierania człowiekowi życia,
które Allach uczynił świętym?
- Tak, o Mędrcze.
- I wiesz jeszcze, że Allach wyznaczył karę dla tych, którzy
złamią to prawo?
- Tak, wiem.
- A zatem, o moja córko, powiedz nam, dlaczego zabiłaś
tego biednego chłopca.
Jehan rzuciła zakrwawiony kindżał na bruk zaułka.
Upadając, zadźwięczał głośno, a potem znieruchomiał przy
nodze trupa.
- Zabiłam go, bo skrzywdziłby mnie w przyszłości -
oznajmiła.
- Groził ci? - spytał kadi.
- Nie, o Czcigodny.
- A zatem...
- A zatem skąd wiesz, że wyrządziłby ci krzywdę? -
dokończył za niego imam.
Jehan wzruszyła ramionami. - Widziałam to wiele razy.
Powaliłby mnie na ziemię i pohańbił. Widziałam to w wizjach.
Pomruk przeszedł przez tłum cisnący się wciąż u wylotu
zaułka, za plecami trzech mężczyzn i Jehan. Imam przygarbił
się. Oficer policji czekał cierpliwie. Kadi wyglądał na
zniechęconego.
- A więc nie chciał cię skrzywdzić dzisiejszego ranka? -
zapytał w końcu imam.
- Nie.
- No i jak sama mówisz, n i g d y d o t ą d nie chciał cię
skrzywdzić?
- Nie. Nie znam go. Nigdy nie zamieniłam z nim słowa.
- A mimo to - wtrącił kadi wyraźnie już zniechęcony
zamordowałaś go na podstawie tego, co ci się przywidziało?
Jak we śnie?
- Jak we śnie, o Czcigodny, ale bardziej prawdziwie niż w
wizji.
- Sen - mruknął imam. - Prorok, niech będzie błogosławione
jego imię i spokój, nie przewidział żadnej łaski za morderstwo
sprowokowane tylko snem.
- Ale ona ma dopiero dwanaście lat! - krzyknęła jakaś
kobieta z tłumu.
Imam odwrócił się i przecisnął przez ciżbę.
- Sierżancie - powiedział kadi - oddaję tę dziewczynkę pod
twoją pieczę. Słowa Proroka jasno określają, co mamy czynić.
Sierżant skinął głową i postąpił krok naprzód. Związał
dziewczynie przeguby i popchnął ją przed sobą ku wylotowi
zaułka. Tłum fellachów rozstąpił się, robiąc im przejście.
Sierżant zaprowadził Jehan do małej, wilgotnej celi, gdzie
miała przebywać aż do chwili przesłuchania przez religijną
radę starszych, która sądzić ją będzie wedle zaleceń Szarijatu,
ówczesnego kodeksu praw zaczerpniętych ze starożytnego i
szlachetnego Koranu.
Jehan nie cierpiała w swej niezdrowej celi. Żyjąc od
urodzenia w Budayeenie nauczyła się znosić niewygody.
Czekała cierpliwie; co postanowi w jej sprawie Allach.
Nie czekała długo. Wezwano ją na kolejne krótkie
przesłuchanie, podczas którego rada zadawała jej prawie te
same pytania, co imam. Odpowiadała na wszystkie bez
wahania. Sędziowie byli zasmuceni, ale musieli wydać wyrok.
Dali jej szansę zmiany zeznania, ale nie skorzystała z niej. W
końcu najstarszy członek rady stanął przed nią i przemówił
głosem pełnym bólu: - O młódko, Prorok, błogosławione
niech będą jego imię i spokój, powiedział: "Kto zabija
wiernego, zapłatą będzie mu wieczne potępienie" i powiedział
jeszcze: "Kto zabija istotę ludzką za przewinę inną niż
morderstwo albo zepsucie, będzie to, jakby zabił cały rodzaj
ludzki". A zatem, gdyby ten, którego zabiłaś, nosił się z
zamiarem popełnienia na tobie czynu nierządnego, twój
postępek byłby usprawiedliwiony. Jednak ty temu
zaprzeczasz. Opierasz się na swych snach, na wizjach. Taka
wątła obrona może skłonić obecną tu radę tylko do orzeczenia
twej winy. Musisz ponieść sprawiedliwą karę, jak to jest
zapisane. Zostanie wykonana jutro rano, tuż przed wschodem
słońca.
Na twarzy Jehan nie drgnął ani jeden mięsień. Nic nie
powiedziała. W wielu swych wizjach była wcześniej
świadkiem również i tej sceny. Czasami, jak teraz, skazywano
ją; czasami uniewinniano. Tego wieczora przyniesiono jej
dobry posiłek, lepszy od większości tych, jakie spożywała
dotąd, żyjąc w nędzy. Przespała całą noc i kiedy rano przyszli
po nią przedstawiciele władz cywilnych i religijnych, była już
gotowa. Przemawiał do niej długo imam cieszący się wielkim
szacunkiem, ale Jehan nie słuchała go uważnie: Ostatnie
czynności i ruchy jej życia wydawały się mechanicznie
uporządkowane i nie przykładała do nich wielkiej wagi.
Poszła tam, gdzie ją zaprowadzono, odpowiedziała
machinalnie na zadane jej pytanie i wspięła się na
podwyższenie ustawione na dziedzińcu wielkiego Meczetu
Szimaal.
- Czy czujesz skruchę? - spytał imam kładąc łagodnie dłoń
na jej ramieniu.
Jehan uklękła i szykowała się do położenia głowy na pniu.
Wzruszyła ramionami.
- Nie - odparła.
- Czy czujesz nienawiść, o moja córko?
- Nie.
- Niech zatem Allach w Swym miłosierdziu ześle ci pokój.
Imam odstąpił. Jehan nie widziała kata, ale słyszała zbiorowe
westchnienie wydobywające się z piersi zebranych, kiedy w
pierwszych bladych promieniach świtu wielki topór uniósł się
wysoko, a potem ostrze spadło.
Jehan dygotała w zaułku. Obserwowanie własnej śmierci
zawsze wywoływało u niej wyjątkowo nieprzyjemne uczucie.
Godzina była jeszcze dość wczesna; nie tak dawno ucichło
piąte i ostatnie wezwanie do modłów i zapadła już noc.
Świętowanie wokół niej trwało z jeszcze większym
natężeniem. To że czyn, jaki zamierzała popełnić, może
zawieść ją na pień katowski, nie odwiodło jej od raz powziętej
decyzji. Modląc się, by czas płynął szybciej, ściskała mocno
kindżał i myślała o innych sprawach.
Pod koniec maja 1925 roku zatrzymali się w hotelu na
maleńkiej wysepce Helgoland, oddalonej jakieś pięćdziesiąt
mil od wybrzeży niemieckich. Jehan odpoczywała w
komfortowo wyposażonym pokoju. Gospodyni kazała mężowi
zanieść bagaże Heisenberga i Jehan do najlepszego i
najdroższego apartamentu. Heisenberg żywił wielką nadzieję
na pozbycie się swych dolegliwości alergicznych. Zamierzał
również przemyśleć ów niejasny konglomerat teorii i przeciw
teorii wygłoszonych przez kolegów na sympozjum w
Getyndze. Tymczasem przy każdym spotkaniu gospodyni
rzucała Jehan ponure, wściekłe spojrzenia, ale nic nie mówiła.
Sam Herr Doktor był zbyt zaabsorbowany, by przejmować się
czymś tak trywialnym, jak przyzwoitość, zasady moralne,
reputacja w swym miejscu odosobnienia na Helgolandzie, czy
spokój sumienia Jehan. Jeśli ktoś unosił brwi widząc ten
układ, Heisenberg, w swoim transie, na pewno tego nie
zauważał; włóczył się po okolicy, jak gdyby był ślepy na
wszystko prócz zawartości w powietrzu pyłków kwiatowych
drażniących jego drogi oddechowe oraz napotykanych od
czasu do czasu stromych urwisk, z których szczęściem udało
mu się nie spaść.
Jehan zdawała sobie sprawę z dezaprobaty starej. Jednak po
dwudziestu jeden latach pełnego, nie usłanego różami życia
czyjeś uniesienie brwi plasowało się nisko w jej hierarchii
rzeczy, którymi należało się przejmować. Widziała już zbyt
wielu ludzi skazanych na śmierć głodową, zbyt wielu
wypędzonych i zmuszonych do żebractwa, zbyt wielu
niewiernych zamordowanych w imię Allacha, zbyt wielu
okaleczonych lub skróconych o głowę przez pogmatwane
zasady islamskiego wymiaru sprawiedliwości. Przez
wszystkie te lata Jehan przechowywała zakrwawiony ojcowski
kindżał, upchnięty teraz gdzieś między swetrami z
szetlandzkiej wełny i nadal tak śmiercionośny jak zawsze.
Klimat wyspy służył Heisenbergowi, a z ich pokoju
roztaczał się przepiękny widok na morze. Nastrój uczonego
poprawiał się szybko. Pewnego ranka, kiedy spacerowali
razem wzdłuż wybrzeża. Jehan przeczytała mu ustęp ze
świętego Koranu. - Ta sura zwie się "Trzęsienie Ziemi" -
powiedziała. - "W imię Allacha Łaskawego, Miłosiernego.
Kiedy Ziemia zadrży w swej ostatniej konwulsji i kiedy
Ziemia wyda z siebie swe brzemię i człowiek powie: Co jej
dolega? Tego dnia ona opowie swe dzieje, bo tak natchnie ją
Pan. Tęgo dnia rodzaj ludzki podzieli się na osobne grupy,
żeby ukazane im były ich czyny. A kto uczynił dobro na
ciężar atomu, ujrzy je. A kto uczynił zło na ciężar atomu,
ujrzy je".
I Jehan zapłakała wiedząc, że ile by dobra uczyniła, nie
przeważy ono zła, jakiego już się dopuściła.
Ale Heisenberg tylko patrzył na szare, przewalające się fale
oceanu. Nie słuchał uważnie świętych wersetów i dotarło doń
jedynie kilka słów wypowiedzianych przez Jehan. - A kto
uczynił dobro na ciężar atomu, u j r z y je - wymamrotał,
kładąc nacisk na to jedno słowo. W kącikach jego ust błąkał
się niepewny, nikły uśmieszek. Jehan otoczyła go ramieniem,
bo sprawiał wrażenie, że jest mu zimno, i odprowadziła do
hotelu. Ochłodziło się i w powietrzu unosiła się mgiełka
wilgoci nawiewanej znad morza; słuchali razem wrzasków
mew nurkujących za rybami albo unoszących się z piskiem
nad spłachetkiem plaży. Jehan rozmyślała o tym, co
przeczytała, o końcu świata. Myśli Heisenberga krążyły tylko
wokół jego początku i wokół jego wciąż ściśle strzeżonych
sekretów.
Oboje przepadali za codziennymi, długimi spacerami po
wyspie. Właśnie teraz, częściej niż kiedykolwiek w swym
życiu, Jehan nosiła przy sobie egzemplarz Koranu i często
czytała mu krótkie wersety. Choć były tak różne od znanej mu
literatury biblijnej, Heisenberg wysłuchiwał cytatów ze
świętej księgi Islamu bez komentarzy. Wydawało mu się
jednak, iż znaczenia pewnych zawartych w nich wyobrażeń
dedykowane są właśnie jemu.
Jehan widziała przynajmniej,, że naukowiec czuje się lepiej.
Heisenberg oddał się znowu bez reszty rozsupływaniu
splątanego węzła, jakim był obecny stan fizyki kwantowej.
Taka była. już jego praca i relaks. Wyznał Jehan, że najtęższe
naukowe umysły świata pracują gorączkowo nad stworzeniem
przybliżonego modelu matematycznego, który umożliwiałby
opisanie wszystkich obserwowanych zjawisk. Żadne z
podejść, jakich dotąd próbowali, nie pozwoliło uwzględnić
wszystkich danych. Jednak o n znajdzie taki klucz; był o tym
przeświadczony. Nie bardzo jeszcze wiedział, jak tego
dokona; ale przecież nie poświęcił się jeszcze bez reszty temu
zadaniu.
Jehan wcale nie chciało się śmiać. Przeczytała mu: - "Czyż
nie widziałeś takich, którzy twierdzili, iż wierzą w to, co jest
im objawiane, i w to, co było im objawione, a którzy zwracają
się o rozsądzenie swych sporów do fałszywych bóstw, chociaż
nakazano im się ich wyrzec? Szatan zwiedzie ich na
manowce".
Heisenberg roześmiał się serdecznie. - Twój Allach nie
nawiązuje chyba do tego sympozjum w Getyndze? -
powiedział. - Nie ma też chyba na myśli Bohra i Einsteina w
Berlinie?
Jehan żachnęła się na te bluźniercze słowa. Oburzył ją brak
szacunku i ignoranckie kpiny ze strony tego niewiernego.
Uderzyło ją, że ta stara religia, której tak naprawdę nigdy się
nie podporządkowała, nadal stanowi nieodłączną jej cząstkę.
Ciekawa była, co by czuła spacerując znowu po tych
wszystkich latach wąskimi, zatłoczonymi, hałaśliwymi
uliczkami Budayeenu. - Nie wolno ci tak mówić - wyrzuciła z
siebie w końcu.
- Hmmm? - mruknął Heisenberg. Zapomniał już całkiem, co
jej przed chwilą powiedział.
- Spójrz tam - ciągnęła Jehan. - Co widzisz? - Ocean -
powiedział Heisenberg. - Fale.
- Te fale stworzył Allach. A co t y możesz o nich
powiedzieć?
- Mógłbym określić ich częstotliwość - odparł naukowiec. -
Mógłbym zmierzyć ich amplitudę.
- Zmierzyć! - krzyknęła Jehan. Wyimaginowana zniewaga
jej wiary przesłoniła nagle długie lata studiów naukowych. -
Popatrz na to - mówiła dalej, nie dając mu dojść do słowa.
Garść piasku. To Allach stworzył ten pianek. Co t y możesz o
nim powiedzieć?
Heisenberg nie bardzo rozumiał, o co chodzi Jehan. -
Dysponując odpowiednimi przyrządami - zaczął niepewnie,
nie chcą jej urazić - odpowiednio wyregulowanymi, mógłbym
pobrać każde z tych ziarenek piasku z osobna i powiedzieć
ci... - Urwał nagle. Dźwignął się powoli na nogi, jak starzec.
Spojrzał najpierw na morze, potem pod nogi, na wybrzeże i
znowu na bezmiar wód. - Fale - mruknął - cząsteczki, co za
różnica? Liczy się tylko to, co naprawdę potrafimy zmierzyć.
Nie potrafimy zmierzyć orbit Bohra, bo one w rzeczywistości
n i e i s t n i e j ą! A zatem linie widmowe, które
obserwujemy, powstają na skutek przejść pomiędzy dwoma
stanami. Tak, pomiędzy parami stanów; ale w takim razie do
opisania ich potrzebna byłaby całkowicie nowa forma zapisu
matematycznego odwołująca się do tabel grupujących każdy
możliwy...
- Wernerze. - Jehan wiedziała, że teraz dla niego nie istnieje.
- Same obliczenia zajęłyby wiele dni, jeśli nie tygodni.
- Wernerze, w y s ł u c h a j mnie. Ta wysepka jest tak mała,
że mógłbyś dorzucić kamieniem do jej przeciwległego brzegu.
Nie zamierzam siedzieć na tej mroźnej plaży ani tam na górze,
na twoim łysym, posępnym urwisku, kiedy ty dokonywać
będziesz swojego genialnego przełomu w nauce, cokolwiek on
ze sobą niesie. Żegnaj.
- Co? Jehan? - Heisenberg zamrugał powiekami i wrócił do
świata materialnego.
Nie mogła już na niego patrzeć. Przesypywała garść piasku
przez palce drugiej dłoni. I wtedy przyszła jej do głowy ta
myśl: jeśli nie ma się wody, aby dokonać niezbędnej ablucji
przed modlitwą w kierunku Mekki, dozwolone jest obmycie
się zamiast tego czystym piaskiem. Zaczęła szlochać. Nie
słyszała, co mówi do niej Heisenberg - jeśli w ogóle coś
mówił.
W zaułku upłynęły już dwie godziny i zrobiło się jeszcze
chłodniej. Jehan owinęła się opończą i przechadzała tam i z
powrotem. Wizje tej właśnie szczególnej nocy, obrazy
możliwych jej zakończeń nawiedzały ją od czterech lat.
Czasami młody mężczyzna dostrzegał ją w zaułku tuż po
świcie, a czasami nie. Raz go zabijała, innym razem nie. I
oczywiście pozostawało bez odpowiedzi pytanie o to, czy jej
postępowanie doprowadzi do jej ułaskawienia czy do
egzekucji.
Kiedy miała pierwszą wizję, nie wiedziała ani co się dzieje,
ani co widzi. Zdawała sobie tylko sprawę ze swego strachu, z
bólu i z przerażenia. Chłopak powalił ją brutalnie na ziemię,
zdarł z niej ubranie i zgwałcił. Na tym wizja się skończyła.
Jehan nikomu o niej nie powiedziała; rodzina wzięłaby ją za
szaloną. Potem, jakieś trzy miesiące później, wizja powróciła;
tylko że tym razem różniła się nieco od poprzedniej.
Znajdowała się jak przedtem w zaułku, ale tym razem
uśmiechnęła się do chłopaka i przywołała go gestem.
Odwzajemnił się jej uśmiechem i wprowadził głębiej w
zaułek. Kiedy położył jej rękę na ramieniu, dobyła kindżału
ojca i zatopiła go w brzuchu chłopca. Tyle wtedy pokazała jej
wizja. Przeraziła ją jeszcze bardziej, niż scena gwałtu z
poprzedniej.
Z biegiem czasu wizje przybierały coraz to inne formy. Była
teraz pewna, że nie zawsze obserwuje swoją przyszłość,
przyszłość, jaka na pewno ją czeka, ale jakąś n i e o k r e ś 1 o
n ą przyszłość, równie prawdopodobną, jak każda inna. Nie
wszystkie wizje musiały się sprawdzić. W niektórych widziała
siebie żyjącą do późnej starości w mieście, dokładnie tutaj, w
tej podłej dzielnicy Budayeen. W innych poruszała się po
nieznanych miejscach nie wyglądających wcale na islamskie i
rozmawiała językami zdecydowanie nie arabskimi. Nie miała
pojęcia, czy te wykluczające się nawzajem wizje chcą jej coś
przekazać, czy przed czymś ostrzec. Jehan modliła się o
wyjawienie, którą z tych wersji naprawdę będzie musiała
przeżyć. Wkrótce potem, jak gdyby w nagrodę za jej wiarę;
zaczęły ją nawiedzać wizje mniej brutalne: mogła zaglądać w
niedaleką przyszłość i odszukiwać zagubione przedmioty lub
ostrzegać przed planami niefortunnej podróży, albo też
przepowiadać wzrost bądź spadek cen zboża. Sąsiedzi,
zaciekawieni z początku, zaczęli się jej w końcu obawiać.
Matka poradziła Jehan, aby nigdy nie rozmawiała z nikim o
swoich "snach", bo inaczej mogą ją zamknąć w jakimś
przerażającym odosobnieniu. Jehan nigdy nie mówiła' o
swych wizjach ojcu, bo ojcu nie zwierzała się z niczego. W tej
rodzinie, tak samo zresztą jak w innych rodzinach z
Budayeenu, ojciec nie przejmował się zbytnio problemami
córek. Jego dumą byli synowie i mocno wierzył, iż któregoś
dnia ci trzej silni chłopcy niepomiernie powiększą prestiż i
majątek rodziny Ashufi. Jehan wiedziała, że jest w błędzie, bo
widziała już, co się stanie z braćmi dwóch zginie w wojnach z
Żydami, trzeci zaś będzie tchórzem, słabeuszem i zbiegnie do
Stanów Zjednoczonych. Ale Jehan nic nie powiedziała.
Była druga w nocy i kompanii dotrzymywały jej tylko
dobiegające z oddali pijackie nawoływania. Czasami wizje
były udręką, kiedy indziej przynosiły ukojenie. Teraz powitała
je z zadowoleniem, jako wypełnienie samotności; ale
przyniosły jej więcej niż kiedykolwiek rozmaitych możliwości
tego, co może zdarzyć się nad ranem. Której, z nich mogła
zawierzyć? Na którą się przygotować? Czy miała się radować
w sercu, czy bać? Zmówiła modlitwę do Allacha, czego nie
robiła zbyt często, a była to najżarliwsza modlitwa w jej
krótkim życiu. Potem oddała się znowu czekaniu.
Wizja: Było tuż po świcie. Młody mężczyzna - którego
imienia Jehan nigdy nie poznała - szedł brukowaną uliczką w
kierunku zaułka. Jehan wiedziała to, chociaż nie wyjrzała
jeszcze za róg. Wciągnęła w płuca głęboki oddech. Podeszła
kilka kroków w stronę uliczki, spojrzała w lewo i napotkała
jego oczy. Uczyniła nieznaczny gest, odwróciła się i zanurzyła
głębiej w cieniste ustronie zaułka. Była 'pewna, że pójdzie za
nią. Bolał ją żołądek, burczało jej w brzuchu i wyczerpana
nerwowo, drżała na całym ciele. Kiedy młodzieniec kładł dłoń
na jej ramieniu wymrukując nieskromne propozycje, jej ręka
pełzła w kierunku ukrytego kindżału, ale nie pochwyciła za
rękojeść. Powalił ją brutalnie na ziemię, zdarł z niej ubranie i
zgwałcił. Potem zostawił ją tam. Leżała jak sparaliżowana
przeklinając i roniąc łzy na mokre, cuchnące kamienie.
Znalazły ją jakiś czas potem dwie kobiety i zaprowadziły do
lekarza. Potwierdziły się ich najgorsze obawy: jej cześć
skalano nieodwracalnie. Jej życie, w sensie stania się
normalną, dorosłą kobietą w tej islamskiej społeczności, było
praktycznie skończone.
Jedna z kobiet odprowadziła Jehan do domu, żeby podzielić
się wieścią z jej matką, która z kolei musiała powiedzieć ojcu.
Jehan skryła się w izdebce dzielonej z siostrami. Słyszała
trzask łamanvch mebli i wulgarne słowa wykrzykiwane przez
ojca. Nie dało się już nic zrobić. Jehan nie znała nawet imienia
swego gwałciciela. Była zrujnowana, mniej niż
bezwartościowa. Młoda kobieta nie będąca dziewicą nie
mogła domagać się żadnego wykupu. Tyle lat utrzymywania
bezwartościowej córki w nadziei na zwrot tej inwestycji w
kontrakcie ślubnym - wszystko się teraz rozwiało. Trudno się
dziwić, że ojciec Jehan czuł się zdradzony, że uważał się za
ojca bezrozumnego stworzenia. Nie było tu miejsca na
współczucie Jehan; prawdziwa historia, jakąkolwiek była, nie
mogła zmienić faktów. Poczynając od tego ranka Jehan była
już zawsze odtrącana i w końcu wypędzono ją z domu.
Pozostało jej tylko zawodzenie sióstr i matki. Ojciec i trzej
bracia nawet nie spojrzeli na nią ani się z nią nie pożegnali.
Lata mijały teraz szybciej. Jehan została ulicznicą. Przez
jakiś czas, dzięki swej młodości i urodzie, zarabiała na znośne
życie. Potem, gdy lata odcisnęły na niej swe niezatarte piętno,
miała już trudności z zapracowaniem nawet na kawałek chleba
i kąt do spania. Starzała się, robiła coraz bardziej zgryźliwa i
coraz bardziej nienawidziła samej siebie. Czy nienawidziła też
ojca i reszty rodziny? Nie, taki los, jakkolwiek trudno byłoby
jej to pojąć, wyznaczył jej Allach, a może skazała się nań
sama w tej jednej chwili zawahania, wiele lat temu, tam, w
zaułku, kiedy miała szansę wyboru przeznaczenia. Nie
potrafiła tego rozstrzygnąć. Bez względu na to, jaka była
odpowiedź, nie mogła teraz korzystać ani z daru
jasnowidzenia, ani ze swej mądrości. Jej życie było, jakie
było, i wiodła je wedle niezbadanych wyroków Allacha
Miłosiernego. Nie musiała niczego rozumieć.
W końcu znaleziono ją martwą, wynędzniałą i zagłodzoną.
Jej trup był zniekształcony, skulony z zimna i dziwnym
zbiegiem okoliczności leżał w tym samym zaułku, w którym
kiedyś młody mężczyzna tak bezmyślnie zniszczył wszelkie
szanse na szczęście jakie miała na tym świecie Jehan. Po
śmierci nikt jej nie opłakiwał. Może użalił się nad nią Allach
Wspaniałomyślny, litując się nad tą, która nie zaznała litości
od bliźnich, wśród których żyła: Dla Jehan było to zawsze
zimne miejsce.
Zrażona na jakiś czas do Heisenberga, Jehan pracowała w
Zurychu z Erwinem Schrodingerem. Idee Schrodingera
powodowały zrazu zamęt w jej głowie, bo stały w
sprzeczności z wieloma podstawowymi założeniami
Heisenberga. Na razie Heisenberg odrzucał jeszcze każdy
prosty model budowy atomu, a właściwie wszelkie modele.
Schrodinger, starszy i bardziej konserwatywny niż członkowie
grupy z Getyngi, pragnął wyjaśnić zjawisko kwantowe nie
posługując się nową matematyką i złudną wyobraźnią.
Potraktował elektron jako funkcję falową, jednak innego
rodzaju niż uważał de Broglie. Własności fal w świecie
fizycznym były już dobrze poznane i nie kryły w sobie
żadnych tajemnic. Kiedy jednak Schrodinger przystąpił do
wyliczania wpływu zmiany poziomu energetycznego na swoją
falę elektronową, wyniki nie zgadzały się z danymi
uzyskiwanymi z obserwacji.
- Czyżbym coś przeoczył? - zapytał.
Jehan potrząsnęła głową. - Tam gdzie się urodziłam,
mawiają: "Nie wylewaj wody z bukłaka na widok
fatamorgany".
Schrodinger przetarł zmęczone oczy. Spojrzał na trzymany
w dłoniach plik papierów. - A skąd mam wiedzieć, czy ta
woda warta jest zachowania, czy też nadaje się tylko do
ścieku? Jehan nie odpowiedziała mu na to i Schrodinger,
niezadowolony z wyników, zawiesił swoje prace. Kilka
miesięcy później w kilku artykułach wykazano, iż po
uwzględnieniu efektów relatywistycznych, obliczenia
Schrodingera zgadzają się jednak zadziwiająco dobrze z
wynikami eksperymentalnymi.
Schrodinger tryumfował. - Czuję się usatysfakcjonowany
powiedział. - Cały czas miałem nadzieję, że znajdę sposób
ściągnięcia Borna i Heisenberga z powrotem na Ziemię, do
fizyki klasycznej. Miałem przeczucie, że fizyka kwantowa
okaże się światem realnym, a nie królestwem zjaw,
rządzonym przez widmowe siły.
- Dopiero teraz wydaje mi się ona czymś nierealnym -
powiedziała Jehan. - Powiadając, że elektron jest falą, mówi
pan, iż jest on zjawą. W oceanie faluje woda. W przypadku
dźwięku, fale przenosi-powietrze. A co może być falą w
pańskich równaniach?
- Born twierdzi, że to fala prawdopodobieństwa. Sam
jeszcze nie w pełni to rozumiem - odparł - ale moje równania
wyjaśniają zbyt wiele spraw, aby były błędne.
- Proszę pana - powiedziała Jehan marszcząc czoło - może
być tak, że w tym przypadku fatamorgana znajduje się w
pańskim bukłaku, a nie przed panem, na pustyni.
Schrddinger roześmiał się. - Może to i prawda. Może będę
jeszcze musiał odrzucić swoje konstrukcje myślowe, ale nigdy
nie wyprę się swojej matematyki.
Było parne popołudnie, dławiące dech w piersiach. Skwar
zdawał się nie przeszkadzać miejscowym Arabom, ale mała
grupka Europejczyków zaczynała już cierpieć katusze. Ich
statek przycumował w małym porcie i zorganizowano
wycieczkę do miasta położonego jakieś osiemdziesiąt
kilometrów na południe. Dwie godziny później turyści doszli
do wniosku, że wyprawa była pomyłką.
Wśród nich znajdował się David Hilbert, niemiecki
matematyk, od 1895 roku wykładowca na uniwersytecie w
Getyndze. Towarzyszyła mu żona Kathe i ich służąca
Clarchen. Z początku byli zauroczeni egzotyką miasteczka,
nieznanymi widokami, dźwiękami i zapachami; ale wkrótce
ich zmysły przesyciły się nowością i to co z początku było dla
nich egzotyczne, teraz wydawało się godne ubolewania.
Przepychając się noga za nogą przez bazary ocienione
nieskutecznie markizami lub wątłymi daszkami z patyków,
tęsknili za choć jednym powiewem chłodnego wietrzyka.
Arabscy mężczyźni odziani w długie białe chałaty
pokrzykiwali wrzaskliwie nie spuszczając oka z
Europejczyków. Nie sposób było zrozumieć, co mówią.
Niektórzy ciągnęli małe wózki wyładowane brudnymi
kubkami i bańkami - wody? herbaty? lemoniady? Wszystko
jedno. Cholera czyhała w każdym straganie; od każdego
żebraka, który złapał cię za rękaw, można się było zarazić
tyfusem.
Żona Hilberta wachlowała się bez przekonania. Była u kresu
sił i bliska upadku. Hilbert rozglądał się rozpaczliwie dookoła.
- Dawidzie - wymamrotała służąca Clarchen, jedyna
kochanka męża, jaką Frau Hilbert tolerowała - chyba już
dosyć daleko zabrnęliśmy.
- Wiem - odparł - ale nigdzie nic... nie widzę...
- Tam są jacyś panowie i panie. Wydaje mi się, że to
jadłodajnia. Zostaw tam Kathe i mnie, i idź poszukać
taksówki. Potem wrócimy na statek.
Hilbert zawahał się. Zrazu nie mógł znieść myśli o
pozostawieniu bez opieki dwóch kobiet pośrodku tego
rozgrzanego jak patelnia targowiska. Potem spostrzegł, jak
blada jest jego żona, jak opadają jej powieki, jak wspiera się
ciężko na ramieniu Clarchen. Kiwnął głowi:
- Daj, pomogę ci - powiedział. Wspólnymi siłami
doprowadzili Frau Hilbert do restauracji, gdzie wcale nie było
chłodniej, ale przynajmniej obracające się leniwie pod sufitem
wentylatory stwarzały złudzenie świeżego powietrza. Hilbert
przedstawił się dobrze ubranemu mężczyźnie, który siedział
przy stole z całą rodziną - żoną i czworgiem dzieci,.
Matematyk próbował aż trzech języków, zanim tamten go
zrozumiał. Po wyjaśnieniu sytuacji mężczyzna wraz z żoną
zapewnili Hilberta, że nie musi się martwić. Hilbert wybiegł
na ulicę, by poszukać taksówki.
Szybko zabłądził. Nie było tu ulic, a przynajmniej w
europejskim sensie tego słowa. Wąskie przesmyki między
budynkami kończyły się ślepym zaułkiem albo wychodziły na
małe placyki, z których odchodziły inne wąskie, kręte
przejścia prowadzące w pogtmatwanych kierunkach. Po
niedługim czasie Hilbert znalazł się z powrotem na suku; z
początku wydawało mu się, że to targ, z którego wyruszył i
zaczął się rozglądać za restauracją, ale był w błędzie. To był
zupełnie inny suk; w mieście było ich zapewne setki. Zaczął
wpadać w panikę. Nawet jeśli uda mu się znaleźć taksówkę, to
jak wróci nią tam, gdzie czekały na niego żona i Clarchen?
Wczepiła się weń czyjaś ręka. Hilbert usiłował wyrwać
ramię z uchwytu długich palców. Spojrzał na twarz chudego
mężczyzny z zapadłymi policzkami, w pasiastym chałacie i w
niebieskiej czapce z włóczki. Arab powtarzał w kółko kilka
słów, ale Hilbert nie mógł wyłapać z nich sensu. Arab
schwycił go za rękę i na wpół poprowadził, na wpół pociągnął
przez tłum. Hilbert nie stawiał oporu. Przecisnęli się przez
dwa bazary, jeden blacharski, drugi drobiarski. Skręcili w
brukowaną kocimi łbami uliczkę i wyszli nią na wielki plac.
Po przeciwległej stronie placu wznosił się ogromny,
wielowieżowy meczet zbudowany z różowego kamienia.
Pierwszą reakcją Hilberta był nabożny zachwyt; budowla była
tak cudowna jak Taj. Przewodnik to popychał Hilberta przez
ciżbę, to znów biegł przodem torując mu drogę. Plac był
zatłoczony i zatarasowany cisnącymi się ludźmi. Wkrótce
Hilbert przekonał się dlaczego - pośrodku placu wzniesiono
podwyższenie, a na nim stał mężczyzna dzierżący w dłoniach
coś, co mogło być tylko katowskim toporem. Hilbert poczuł,
jak żołądek podchodzi mu do gardła. Jego arabski przewodnik
odpychał każdego, kto wszedł im w drogę, dopóki Hilbert nie
stanął u samych stóp podwyższenia. Ujrzał umundurowanych
policjantów i brodatego starca prowadzących młodą
dziewczynę: Motłoch rozstąpił się, żeby ich przepuścić.
Dziewczyna była uderzająco piękna. Hilbert spojrzał w jej
ogromne, czarne oczy - "jak oczy gazeli" przypomniało mu się
z lektury Omara Khayyama - i przez chwilę mignęła mu jej
smukła sylwetka widoczna pod skromnym odzieniem.
Wstępując na stopnie spojrzała w dół, znowu bezpośrednio na
niego. Hilbert poczuł skurcz serca i przeszedł go dreszcz
przerażenia. Potem odwrócił wzrok.
Arabski przewodnik krzyknął coś Hilbertowi do ucha.
Matematyk nic z tego nie zrozumiał. Patrzył zdjęty zgrozą, jak
Jehan klęka; jak kat unosi swój topór. Kiedy tłum zawył w
ekstazie, Hilbert zauważył, że garnitur ma teraz spryskany
małymi plamkami czerwieni. Arab krzyknął znów do niego i
zacisnął na jego ramieniu tak silny chwyt, że Hilbert aż jęknął
z bólu. Arab nie puścił. Hilbert wyciągnął wolną ręką portfel.
Arab uśmiechnął się. Hilbert podniósł wzrok i zobaczył, jak
kilku mężczyzn odciąga ciało ściętej dziewczyny. Arabski
przewodnik nie puścił go, dopóki nie otrzymał sowitej zapłaty.
W zaułku minęła kolejna godzina. Jehan wycofała się w
najciemniejszy jego zakamarek i usiadła w wilgotnym kącie
podciągając kolana pod brodę i opierając głowę o chropowatą,
ceglaną ścianę. Gdyby tylko mogła zasnąć, pomyślała, noc
minęłaby szybciej; ale nie zaśnie, będzie walczyć ze snem,
jeśli ogarnie ją znużenie. Może zapadłaby w drzemkę i
obudziła się późnym rankiem, kiedy jej zagrożenie i szansa
dawno już miną? Opuścił ją jedyny towarzysz - sierp księżyca;
spojrzała w niebo na fragmenty konstelacji, gwiazd
znajomych w grupach, ale każda z osobna zupełnie teraz nie
do odróżnienia. Jakże to inaczej, niż wśród ludzi, gdzie
obowiązuje coś wręcz przeciwnego. Westchnęła; nie była
osobą oświeconą i nie przystoją jej głębokie myśli. Tych myśli
nie trzeba zaraz nazywać głębokimi, zadecydowała; po prostu
znużenie zsyła na nią omamy. Głowa opadła jej powoli.
Skrzyżowała ramiona na kolanach i wsparła na nich czoło.
Minęła już duża część nocy i z ulicy docierała tylko cisza. Do
świtu pozostało jeszcze jakieś trzy godziny...
Okazało się wkrótce, że mechanika falowa Schrodingera
jest równoważna mechanice macierzowej Heisenberga. Było
to potwierdzenie słuszności prac obu uczonych, a przy tym
całej dziedziny fizyki kwantowej. W rezultacie zarzucono
uproszczony, falowy model elektronu zaproponowany przez
Schrodingera, ale wyprowadzone przez niego prawa
matematyczne zachowały bezsprzecznie swą ważność. Jehan
wspomniała Schrodingera przewidującego, że być może
będzie zmuszony do takiego kroku. Fizycy, którym asystowała
i od których się uczyła, podejrzewali o wiele więcej, niżby
świadczyły o tym ich publiczne wypowiedzi; zachowywali te
podejrzenia dla siebie do czasu, kiedy zdołają poprzeć je
zimnymi cyframi. Co za niesamowite, nowe teorie lęgły się w
ich umysłach i,jak długo jeszcze świat miał czekać na ich
ogłoszenie?
Jehan wróciła w końcu do Getyngi i do Heisenberga.
"Wybaczył jej krnąbrność" i powitał z zadowoleniem, bo
autentycznie ją lubił, a poza tym miał dużo pracy. Nadawał
właśnie formalną postać temu, co potem zostało nazwane
Zasadą Nieokreśloności Heisenberga. Był to pierwszy sygnał,
że bezstronny obserwator może odgrywać tylko zasadniczą,
aktywną rolę we wszechświecie cząstek subatomowych. Jehan
ochoczo podchwyciła ideę Heisenberga. Inni uczeni sądzili, że
Heisenberg występuje tylko ze zwykłą krytyką ograniczeń
cechujących ich eksperymenty czy też podważa jakość ich
obserwacji. W jego hipotezie tkwiło jednak coś głębszego.
Heisenberg twierdził, że w . ż a d n y c h okolicznościach nie
można mieć nadziei na jednoczesne wyznaczenie położenia i
momentu elektronu. Niszczył na zawsze założenie
bezstronnego obserwatora.
- Obserwować, to znaczy zakłócać - mówił Heisenberg.
Newtonowi wcale by się to nie podobało.
- Einsteinowi i w tej chwili to się nie podoba - powiedziała
Jehan.
- Chciałbym dostawać markę za każdym razem, kiedy
wygłasza ten swój oklepany komentarz: "Bóg nie gra
wszechświatem w kości".
- On tak właśnie widzi "falę prawdopodobieństwa". Nie
można poznać toru elektronu., jeśli się na niego nie patrzy; ale
spojrzenie nań powoduje zafałszowanie informacji.
- A więc może jednak Bóg nie gra wszechświatem w kości
powiedział Heisenberg. - On gra nim w oczko, a .jeśli nie ma
w Swoim rękawie dodatkowego asa, to go stwarza - najpierw
rękaw, potem asa. I wychodzi Mu więcej naturalnych
dwudziestek jedynek niż to statystycznie prawdopodobne.
Zaczekaj, Jehan! Ja nie bluźnię. Nie twierdzę, że Bóg
szachruje. On raczej wynalazł reguły tej gry i n a d a 1 je
wynajduje; a to daje Mu wielką przewagę nad biednymi
fizykami i ich opóźnionym pojmowaniem. Jesteśmy jak
wieśniacy przyglądający się z rozdziawionymi gębami, jak
ktoś - albo geniusz, albo szarlatan - wyczynia na naszych
oczach magiczne sztuczki z kartami.
Jehan zastanowiła się nad tą metaforą. - Na Konferencji w
Solvay Bohr przedstawił swoją hipotezę Komplementarności,
w której wysuwa przypuszczenie, że elektron był funkcją
falową, dopóki go nie wykryto, a potem ta funkcja falowa
zapadła się do punktu i teraz wiadomo, gdzie znajduje się
elektron. Wtedy stał się on cząstką. Einsteinowi i to się nie
podoba.
- To karciana sztuczka Boga - podsumował Heisenberg
wzruszając ramionami.
- No więc, szlachetny Koran mówi:."Pytają cię o mocny
alkohol i gry hazardowe. Powiedz: W obu tkwi wielki grzech i
pewna użyteczność dla mężczyzn; ale grzech w nich tkwiący
jest większy od ich użyteczności."
- Zapomnijmy zatem o kościach i kartach - zaproponował
Heisenberg z nikłym uśmieszkiem. - Jaka gra wydałaby się
Allachowi s t o s o w n a, aby w nią zagrać?
- Fizyka - odparła Jehan i Heisenberg roześmiał się.
- I wiesz, że istnieje zakaz odbierania człowiekowi życia,
które Allach uczynił świętym?
- Tak, o Mędrcze.
- I wiesz jeszcze, że Allach wyznaczył karę dla tych, którzy
złamią to prawo?
- Tak, wiem.
- A zatem o moja córko, powiedz nam, dlaczego zabiłaś tego
biednego chłopca.
Jehan rzuciła zakrwawiony kindżał na bruk zaułka.
Upadając, zadźwięczał głośno, a potem znieruchomiał przy
nodze trupa. Świętowałam Id-el-Fitr - odparła. - Ten chłopak
szedł za mną i zaczęłam się bać. Czynił nieprzyzwoite gesty i
wykrzykiwał straszne rzeczy. Przyśpieszyłam kroku, ale on
rzucił się za mną w pogoń. Chwycił mnie za ramiona i
przyparł do muru. Próbowałam mu się wyrwać, ale nie
mogłam. Śmiał się z mojego przerażenia, a potem uderzył
mnie wiele razy. Wlókł mnie potem najwęższymi uliczkami,
gdzie spotkać można niewielu przechodniów; a potem
wciągnął mnie w to podłe miejsce. Powiedział, że chce mnie
pohańbić i opisał ze wszystkimi plugawymi szczegółami, co
będzie ze mną robił. Wtedy właśnie wyciągnęłam ojcowski
kindżał i dźgnęłam go. Spędziłam tę noc przerażona jego
niecnymi zamiarami i swoim czynem, i modliłam się do
Allacha o przebaczenie.
Imam przyłożył drżącą dłoń do policzka Jehan. - Allach jest
Wszechwiedzący i Wszechwybaczający, o moja córko.
Pozwala mi odprowadzić cię do domu, gdzie będę mógł wlać
pokój w serca twego ojca i matki.
Jehan uklękła u stóp imama. - Niech dzięki będą Allachowi -
wyszeptała.
- Chwała niech będzie Allachowi - odpowiedzieli chórem
imam, oficer policji i kadi.
Ponad dziesięć lat później, kiedy Jehan miała już swoje
córki, opowiedziała im tę historię. Ale wówczas dzieci nie
zważały już na przestrogi rodziców, i synowie i córki Jehan
oraz jej mąż popełnili wiele głupstw.
Świt wślizgnął się nawet w wąski zaułek, w którym czekała
Jehan. Była bardzo śpiąca i głodna, ale wstała i postąpiła kilka
chwiejnych kroków. Mięśnie się jej zastały, a w uszach
słyszała bicie własnego serca. Przytrzymała się ręką ceglanej
ściany. Podeszła powoli do wylotu zaułka i wyjrzała na ulicę.
Nie zobaczyła nikogo. Chłopak nie nadchodził ani z lewej, ani
z prawej. Jehan czekała, dopóki na ulicy nie pojawiło się kilku
innych przechodniów śpieszących do swych codziennych
zajęć. Wtedy ukryła kindżał z powrotem w rękawie i opuściła
zaułek. Skierowała się szybkim krokiem do domu ojca. Matka
będzie jej potrzebowała przy przyrządzaniu śniadania.
Jehan miała teraz nieco ponad czterdzieści lat, krótko
przycięte, czarne włosy, oczy obramowane okularami w
grubych oprawkach; urodę skradła jej praca, podłe
wyżywienie i bezsenność. Ubrana była w biały fartuch
laboratoryjny, a w ręku trzymała notes stanowiący tak samo
nieodłączną jej cząstkę, jak i jej tytuł - Fraulein Professor
Doktor Ashufi. Nie była to już Getynga; to był Berlin i trwała
na pewno już przegrana wojna. Pracowała nadal z
Heisenbergiem. Osłaniał ją, dopóki jej własne osiągnięcia
naukowe nie stały się osłoną samą w sobie. Wtedy władze
nazistowskie zmuszone były przyznać jej status "honorowej"
Aryjki, jak to robiły w przypadku wszystkich fizyków i
matematyków żydowskiego pochodzenia, którzy byli im
potrzebni. W Niemczech trzymała Jehan tylko długotrwała
lojalność wobec Heisenberga. Wojna mało ją obchodziła; nie
był to jej naród, ale nie byli nim też Brytyjczycy, Francuzi,
Rosjanie ani Amerykanie. Interesowała ją tylko praca,
udoskonalanie fizyki, nie kończące się wyczekiwanie na
odkrycie.
Była zatem rada, kiedy nadzór nad realizacją projektu
niemieckiej bomby atomowej odebrano armii i przekazano
Radzie Naukowej Rzeszy. Jednym z pierwszych posunięć,
jakich należało dokonać; było zwołanie konferencji naukowej
w Instytucie Fizyki Cesarza Wilhelma w Berlinie.
Konferencja miała przebiegać w najściślejszej tajemnicy; nie
ogłaszano wcześniej żadnej wstępnej listy tematów, żeby
określenia w rodzaju "przekroje czynne po rozszczepienie",
albo "wzbogacanie izotopów" nie sprowokowały agenta
jakiegoś obcego wywiadu do spekulacji na temat
dalekosiężnych celów stawianych sobie przez fizyków
biorących udział w konferencji.
Jednocześnie Rada Naukowa Rzeszy postanowiła
zorganizować tego samego dnia drugą konferencję specjalnie
dla wysokich urzędników państwowych. Chodziło o to, żeby
naukowcy uczestniczący w posiedzeniu w Instytucie Cesarza
Wilhelma mogli przedstawić w prostych słowach krótkie,
przystępne podsumowania badań prowadzonych przez siebie,
prezentując w ten sposób przywódcom politycznym i
wojskowym zaawansowanie prac nad bronią nuklearną. Potem
po zaspokojeniu ciekawości laików, uczeni mieli się zebrać
już we własnym gronie i przedyskutować te same zagadnienia
w bardziej technicznym żargonie.
Heisenbergowi podobał się ten pomysł. Był rok 1942 i coraz
trudniej przychodziło zdobywanie materiałów, poparcia
politycznego i funduszów. Armia chciała zaangażować
wszystkie dostępne środki badawcze w program rakietowy;
wojskowi argumentowali, że eksperymenty nuklearne nie
przynoszą zadowalających rezultatów. Heisenberg był
fizykiem teoretycznym, nie inżynierem; nie potrafił znaleźć
argumentów na przekonanie rady, że pracę nad
skonstruowaniem bomby uranowej muszą być z konieczności
prowadzone powoli i metodycznie. Każdy nowy krok naprzód
w teorii trzeba było dokładnie przetestować, a każdy
eksperyment był kosztowny zarówno pod względem czasu,
jak i pieniędzy. Rzeszę jednak interesowały tylko pozytywne
wyniki.
Pewnego wieczora Jehan siedziała samotnie w biurze
administracyjnym Rady Naukowej Rzeszy przepisując na
maszynie swoją propozycję przeprowadzenia ważnego testu
ich metody separacji izotopów. Jej wzrok padł na dwa stosy
papierów leżące na biurku. Jeden stos zawierał referaty Otto
Hahna, Heisenberga, Hansa Geigera, jej samej oraz kilku
innych - proste konspekty, które przygotówali specjalnie dla
ministrów Rzeszy legitymujących się niewielką lub zgoła
żadną wiedzą naukową. Wzięła te papiery i schowała je do
swojego nesesera. Drugi stos zawierał tajny porządek dnia
posiedzenia samych fizyków - odczyty: profesora doktora
Schumana "Fizyka nuklearna jako broń", profesora doktora
Hahna "Rozszczepienie atomu uranu", Heisenberga
"Teoretyczne podstawy wytwarzania energii w drodze
rozszczepiania uranu", profesora doktora Bothe'a
"Dotychczasowe osiągnięcia w kontrolowanym uwalnianiu
energii", profesora doktora Hartecka "Wytwarzanie ciężkiej
wody" itd. Każda osoba uczestnicząca w seminarium miała
otrzymać program dopiero p o wejściu na salę wykładową i
obowiązkowo pokwitować jego odbiór. Nie była to
zwyczajowa procedura, ale najwyraźniej Rada Naukowa
Rzeszy przekonała kogoś z rządu o niezbędności takich
posunięć.
Jehan rozmyślała długi czas w cichym biurze. Wspominała
swoje nieszczęśliwe dzieciństwo. Przypomniała sobie swoje
przybycie do Europy i ludzi, których tu poznała, życie, jakie
przyszło jej tu wieść. Rozmyślała o tym, jak zmieniły się
Niemcy, kiedy ona kryła się w swym zamku naukowej
abstrakcji, nie mieszając się w sprawy świata zewnętrznego.
W końcu pomyślała, co te nowe Niemcy mogą zrobić z bombą
uranową. Wiedziała bardzo dobrze, co musi uczynić.
Umieszczenie wysoce specjalistycznych opracowań w
zaadresowanych już kopertach przeznaczonych do wysłania
do Geringa, Himmlera, Speera, Keitela, Bormanna i wielu
innych panów Trzeciej Rzeszy zajęło tylko kilka minut. Była
przekonana, że tym samym zyskuje gwarancję, iż na krótkiej
dyskusji wprowadzającej nie, zjawi się żaden z nich. Jehan
potrafiła sobie wyraziście wyobrazić reakcję, jaką wywołają
zawiłe referaty naukowe na przywódcach politycznych i
wojskowych - zwięzłe, uprzejme przeprosiny, że nie będzie
ich tego dnia w Berlinie albo że napięte harmonogramy dnia
nie pozwalają im na uczestnictwo.
To było takie proste. Władcy Rzeszy nie wysłuchali
sprawozdań i nie dowiedzieli się, jak bliskie skonstruowania
bomby atomowej były Niemcy. Później nie było już nadziei
na zbudowanie takiej broni w takim czasie, by ocaliła Rzeszę -
a wszystko przez wsunięcie niewłaściwych zaproszeń do kilku
kopert.
Jehan ocknęła się ze snu i stwierdziła, że w nocy bardzo się
ochłodziło. Już niedługo słońce zacznie zalewać niebo
światłem. Już niedługo rozładuje dręczący ją niepokój. Dowie
się, czy chłopiec przejdzie obok zaułka, czy wcale się nie
pojawi. Dowie się, czy ją zgwałci, czy też ona zdobędzie się
na odwagę i, obroni przed nim. Dowie się, czy zostanie
uniewinniona, czy uznana za winną morderstwa. Dane jej
będzie ujrzeć rezultaty wszystkich dotyczących jej kwestii.
Mimo to była tak zmęczona, tak głodna i tak niespokojna, że
najchętniej przerwałaby swe czuwanie. Pokusa powrotu do
domu była bardzo silna. Zawsze jednak wierzyła, że jej wizje
są darami Allacha i że zlekceważenie tych wyraźnych
ostrzeżeń mogłoby Go obrazić. Ze względu na Allacha, jak i
dla własnego dobra, choć niechętnie, ale zdecydowała się
przeczekać resztę kończącej się nocy. Od ostatniego wieczora
oglądała tyle wizji - więcej niż któregokolwiek dnia swego
życia. Niektóre były nowe, niektóre znała już z minionych lat.
Było to, w przyziemnym, ludzkim wymiarze, porównywalne
niemal z Nocą Mocy podarowaną Prorokowi, niech Allach
pobłogosławi go i jego spokój. Porównując się w ten, sposób z
Posłańcem, Jehan poczuła się nagle winna bluźnierstwa.
Opadła na kolana, zwróciła się twarzą w kierunku Mekki i
zaczęła odmawiać modlitwę do Allacha recytując jedną z
ostatnich sur ze świętego Koranu, noszącą nazwę "Jasność
Poranka", bo ta wydała się jej najodpowiedniejsza do obecnej
sytuacji: "W imię Allacha Litościwego, Miłosiernego. Na
jasność poranka oraz na noc, kiedy panuje bezruch, Pan nie
opuścił cię, ani cię nie znienawidził i zaprawdę to drugie
będzie dla ciebie lepsze, niż to pierwsze, i zaprawdę Pan
obdarzy cię, żebyś był zadowolony. Czyż nie spotkał cię
sierotą i nie zaopiekował się tobą? Czyż nie spotkał cię
błądzącym - i nie wskazał ci drogi? Czyż nie spotkał cię
nędzarzem i nie wspomógł cię? Nie krzywdź przeto sieroty,
nie odtrącaj przeto żebraka, głoś przeto szczodrość Allacha".
Odmówiwszy modlitwę wstała i oparła się o ścianę.
Zastanawiała się, czy ta sura nie przepowiada czasem, że ona
wkrótce zostanie sierotą. Miała nadzieję, że Allach rozumie, iż
nigdy nie pragnęła, aby jej rodzicom przydarzyło się coś
złego. Jehan godziła się ponieść wszelkie konsekwencje, jakie
ześle jej Allach, ale nie widziała powodu, dla którego przez
nią mieliby cierpieć jej rodzice. Wilgoć i chłód przyprawiały
ją o drżenie; z oczyma wzniesionymi w górę wypatrywała
pierwszego brzasku. Wydawało się jej, że gwiazdy zaczynają
już blednąć.
Plac był zatłoczony i zatarasowany cisnącymi się ludźmi.
Wkrótce Hilbert przekonał się dlaczego - pośrodku placu
wzniesiono podwyższenie, a na nim stał mężczyzna dzierżący
w dłoniach coś, co mogło być tylko katowskim toporem.
Hilbert poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Jego
arabski przewodnik odpychał każdego, kto wszedł im w
drogę, dopóki Hilbert nie stanął u samych stóp podwyższenia.
Ujrzał umundurowanych policjantów i brodatego starca
prowadzących młodą dziewczynę. Motłoch rozstąpił się, żeby
ich przepuścić. Dziewczyna była uderzająco piękna. Hilbert
spojrzał w jej ogromne, czarne oczy "jak oczy gazeli",
przypomniało mu się z lektury Omara Khayyama - i przez
chwilę mignęła mu jej smukła sylwetka widoczna pod
skromnym odzieniem. Wstępując na stopnie spojrzała w dół,
znowu bezpośrednio na niego. Hilbert poczuł skurcz serca i
przeszedł go dreszcz przerażenia. Potem odwrócił wzrok.
Arabski przewodnik krzyknął coś Hilbertowi do ucha.
Matematyk nic z tego nie zrozumiał. Patrzył zdjęty zgrozą, jak
Jehan klęka, jak kat unosi swój topór. Hilbert krzyknął.
Przewodnik ścisnął go mocniej za ramię, ale Hilbert wyrwał
mu się z furią i popchnął mężczyznę na grupę zakwefionych
kobiet. Korzystając z powstałego zamieszania Hilbert wbiegł
po stopniach szafotu. Imam i oficer policji popatrzyli na niego
groźnie. Tłum zaczął protestować wrzaskiem przeciw tej
przerwie w widowisku, tej profanacji popełnionej przez
europejskiego giaura, przez niewiernego. Hilbert podbiegł do
policjanta. - Musi pan to powstrzymać! - krzyczał po
niemiecku. Nie zrozumieli go i usiłowali zepchnąć z
podwyższenia. - Stop! - wrzasnął po angielsku.
- Tego nie można przerwać - odburknął mu jeden z
policjantów. - Ta dziewczyna popełniła morderstwo.
Udowodniono jej winę, a nie może zapłacić rodzinie zabitego
ceny krwi. Musi więc umrzeć.
- Cena krwi! - krzyknął Hilbert. - To barbarzyństwo!
Zabijecie młodą dziewczynę tylko dlatego, że jest biedna?
Cena krwi! J a zapłacę tę waszą cholerną cenę krwi! Ile to
jest?
Policjant naradzał się przez chwilę z innymi, a potem
podszedł poradzić się do Imama. W końcu oficer władający
angielskim wrócił. - Czterysta kiamów - oznajmił bez osłonek.
Hilbert wyjął trzęsącymi się rękoma portfel. Odliczył
pieniądze i wręczył je z nieskrywaną odrazą policjantowi.
Imam wykrzyczał słabym głosem oświadczenie. Wieść
rozeszła się szybko wśród ciżby i zepsucie porannej rozrywki
jeszcze bardziej rozwścieczyło gapiów. - Bierz ją i odejdź stąd
szybko - poradził Hilbertowi oficer policji. - Nie zdołamy cię
ochronić, a tłum ogarnia wściekłość.
Hilbert skinął głową. Chwycił Jehan za cienki przegub i
pociągnął za sobą. Zapytała go o coś po arabsku, ale nie umiał
jej odpowiedzieć. Przepychali się przez groźny tłum,
obrzucani co chwila kamieniami. Hilbert zastanawiał się, co
uczynił, czy ujdą z życiem z dziedzińca meczetu. To jego
zamiłowanie do młodych kobiet - w Getyndze był z tego
znany - czy tylko ono nim powodowało? Czy zdecydował się
uratować dziewczynę i zabrać ją do Niemiec podświadomie?
A może zrobił to z bardziej szlachetnych pobudek? Nigdy się
tego nie dowie. Zaszokował sam siebie: usiłując rozpaczliwie
osłonić dziewczynę i siebie przed spadającymi na nich z tłumu
ciosami, myślał tylko o tym, jak wytłumaczy się z tej
dziewczyny swojej żonie Kathe i Clarchen,
W roku 1957, dawno po zakończeniu II wojny światowej,
Jehan Fatima - Ashufi miała pięćdziesiąt osiem lat i mieszkała
w Princeton, w stanie New Jersey. Tak się złożyło, że na
ostatnie lata swego życia przybył tam też Albert Einstein i
zanim zmarł w roku 1955, spędzili w jego domu wiele miłych
wieczorów. Z początku Jehan próbowała dyskutować z
Einsteinem na temat fizyki kwantowej; powtórzyła mu
odpowiedź Heisenberga na jego sprzeciw wobec poglądu, że
Bóg gra wszechświatem w kości. Einstein nie sprawiał
wrażenia ubawionego i od tej pory tematem ich rozmów były
już tylko nostalgiczne wspomnienia lepszych czasów w
Niemczech, przed dojściem do władzy nazistów.
Tego jednak popołudnia Jehan słuchała pewnego młodego
człowieka czytającego swoją godną uwagi pracę doktorską.
Nazywał się Hugh Everett i twierdził, że istnieje wyjaśnienie
wszystkich paradoksów świata kwantów, proste, ale
dziwaczne na nie spojrzenie. Jego nowa hipoteza obejmowała
interpretację kopenhaską i wyjaśniała wszystkie zarzuty, jakie
mogliby podnosić fizycy o mniej otwartych umysłach. Przede
wszystkim stwierdzał, iż mechanika kwantowa pozwala na
przewidywanie zjawisk, które jest niezmiennie prawidłowe po
porównaniu ich z danymi uzyskiwanymi eksperymentalnie.
Nie było już wątpliwości, że fizyka kwantowa m u s i być
konsekwentna i słuszna. Kłopot polegał na tym, że teoria
kwantów zaczynała prowadzić do nieeleganckich wniosków.
Sam Einstein, wraz z Podolskim i Rosenem, zaproponował
eksperyment myślowy, który zdawał się wymagać odpowiedzi
przeczącej surowym rygorom względności. Praca Everetta
zażegnywała tę sprzeczność. Eliminowała paradoks kota
Schrodingera, w którym kot w pudełku reprezentuje tylko
kwantową funkcję falową, czyli nie jest ani żywy, ani martwy,
dopóki jakiś obserwator nie zajrzy do pudełka, żeby
stwierdzić, w jakim stanie znajduje się kot. Everett wykazał,
że kot nie jest tylko widmową funkcją falową. Everett
twierdził, że funkcje falowe nie "zapadają się" wybierając
jedną lub drugą możliwość. Utrzymywał, iż proces obserwacji
wybiera jedną rzeczywistość, ale inna rzeczywistość istnieje
nadal na swoich własnych prawach i jest tak samo "realna" jak
nasz świat. Cząstki nie wybierają sobie torów w sposób
przypadkowy - wybierają dla każdej opcji każdy z torów w
osobnych, nowo odgałęzionych światach. Oczywiście na
poziomie cząsteczkowym oznacza to ogromną liczbę
rozgałęzień następujących w każdym danym momencie. Jehan
wiedziała, że ta niemal metafizyczna teoria spotka się z
chłodnym przyjęciem większości fizyków, ale miała swoje
specjalne powody, aby przyklasnąć jej gorąco. Wyjaśniała
przecież jej wizje. Przez mgnienie oka zaglądała w określone
odgałęzienie, które miało być dla niej "realne", jak również w
odgałęzienia, które będą "realne" dla innych wersji jej samej,
jej duplikatów żyjących w niezliczonych światach
równoległych. Teraz, słuchając Everetta, uśmiechnęła się. Na
sali wykładowej ujrzała innego młodzieńca w koszulce z
napisem: "Wigner: Bądź łaskaw poprosić swojego przyjaciela,
żeby nakarmił mego kota? Dziękuję, Schrodinger". Rozbawiło
ją to.
Kiedy Everett skończył czytać, Jehan czuła się dobrze; nie
był to spokój, przypominało to bardziej ulgę, jakiej doznaje się
po znalezieniu dowodu, który od dawna miało się na końcu
języka. Jehan wróciła myślami do zakrętów i bocznych torów
znaczących jej życie od tamtego świtu w zaułku w
Budayeenie. Uśmiechnęła się znowu, tym razem ze smutkiem,
wciągnęła w piersi haust powietrza i wypuściła je. Ilu rzeczy
dokonała, ile przeżyła! To były długie, dziwne żywoty.
Pozostawało tylko jedno pytanie: ile jeszcze niezliczonych
przyszłości musi wynaleźć, utkać z niematerialnych zasobów
tej właśnie chwili? Siedząc tu - w niektórych ze światów -
Jehan wiedziała, że te przyszłości dzieją się bez jej woli, bo
nie potrzebują jej przyzwolenia. Nie czekała na to, kiedy
nastanie dzień jutrzejszy, ale k t ó r e to będzie jutro.
Jehan widziała je wszystkie, ale nadal nic nie rozumiała.
Pomyślała: Chińczycy mawiają, że podróż na odległość
tysiąca li zaczyna się od jednego kroku. Jakże to
krótkowzroczne! Od jednego kroku, albo nawet od jednego
nie postawionego kroku, zaczyna się t y s i ą c podróży po
tysiąc li każda. Siedziała na swym krześle, dopóki sali
wykładowej nie opuścił ostatni słuchacz. Wtedy wstała
powoli, przezwyciężając ból w plecach i kolanach, i postawiła
krok. Wyobraziła sobie miriady lustrzanych Jehan
stawiających ten krok wraz z nią i miriady takich, które go
teraz nie stawiają. I w każdym z tych światów unoszących się
w rzece czasu był to krok w inną przyszłość.
W końcu nie było co do tego żadnych wątpliwości:
świtało. Jehan zacisnęła palce na rękojeści kindżału ojca i
poczuła dreszcz podniecenia. Dziwne słowa przemknęły jej
przez głowę. - Zasada Nieokreślonerga Heisenbości -
wymamrotała śpiesząc już ku wylotowi zaułka. Nie bała się.
przekład : Jacek Manicki