Było różnie, ale nie narzekam · PDF fileGeometria wykreślna bardzo mi le-żała,...

14
strona | 231 Zbigniew Wąsowski Było różnie, ale nie narzekam... Egzamin wstępny Jako wszechstronny uczeń mogłem, jak sądzę, zdać egzaminy wstępne i studiować na każdej uczelni. Byłem już na tyle świadomy by wiedzieć, że w PRL-u bezpartyjny humanista czy urzędnik będzie klepał biedę i pozostawał na marginesie życia społecznego, a ja byłem antykomunistą niemal od dziec- ka. Inżynier wydawał się być bardziej niezależny i mógł żyć względnie normalnie, więc zdecydowałem się na studia politechniczne. Do wybrania Łączności (później przemianowanej na Elektronikę) na Politechnice Warszaw- skiej przekonał mnie kolega, już student tejże, odpisując na mój list z prośbą o radę. Przedtem nie miałem żadnego kontaktu z elektroniką. Jadąc na egzamin z Rembertowa, gdzie u wujka, sierżanta pracującego w Aka- demii Sztabu Generalnego, mieszkałem w czas egzaminu, przeczytałem w ga- zecie o śmierci Ernesta Hemingwaya, którego wszystkie wydane wówczas w PRL-u powieści przeczytałem. Podczas egzaminu ustnego z matematyki wśród innych dość łatwych zadań miałem wyprowadzić wzór na objętość stoż- ka. Wyszedłem z objętości ostrosłupa i zastosowałem chwyt z teorii granic. Wówczas nie było tego w programie LO, było to moje prywatne „odkrycie”. Widać zrobiło to wrażenie na przewodniczącym trzyosobowej komisji egza- minacyjnej, skoro zaciekawił się życzliwie jakiej to szkoły jestem absol- wentem. Z fizyki przy jednym zadaniu miałem potknięcie – nieprawidłowo podałem wzór na zasięg w rzucie ukośnym. Egzaminator poprawił mnie po- dając swój wynik. Zakwestionowałem to, gdyż nie zgadzały się miana. Egzami- nator popatrzył na zapis, na mnie, i przyznał mi rację.

Transcript of Było różnie, ale nie narzekam · PDF fileGeometria wykreślna bardzo mi le-żała,...

strona | 231

Zbigniew Wąsowski

Było różnie, ale nie narzekam...

Egzamin wstępny

Jako wszechstronny uczeń mogłem, jak sądzę, zdać egzaminy wstępne

i studiować na każdej uczelni. Byłem już na tyle świadomy by wiedzieć, że

w PRL-u bezpartyjny humanista czy urzędnik będzie klepał biedę i pozostawał

na marginesie życia społecznego, a ja byłem antykomunistą niemal od dziec-

ka. Inżynier wydawał się być bardziej niezależny i mógł żyć względnie

normalnie, więc zdecydowałem się na studia politechniczne. Do wybrania

Łączności (później przemianowanej na Elektronikę) na Politechnice Warszaw-

skiej przekonał mnie kolega, już student tejże, odpisując na mój list z prośbą

o radę. Przedtem nie miałem żadnego kontaktu z elektroniką.

Jadąc na egzamin z Rembertowa, gdzie u wujka, sierżanta pracującego w Aka-

demii Sztabu Generalnego, mieszkałem w czas egzaminu, przeczytałem w ga-

zecie o śmierci Ernesta Hemingwaya, którego wszystkie wydane wówczas

w PRL-u powieści przeczytałem. Podczas egzaminu ustnego z matematyki

wśród innych dość łatwych zadań miałem wyprowadzić wzór na objętość stoż-

ka. Wyszedłem z objętości ostrosłupa i zastosowałem chwyt z teorii granic.

Wówczas nie było tego w programie LO, było to moje prywatne „odkrycie”.

Widać zrobiło to wrażenie na przewodniczącym trzyosobowej komisji egza-

minacyjnej, skoro zaciekawił się życzliwie jakiej to szkoły jestem absol-

wentem. Z fizyki przy jednym zadaniu miałem potknięcie – nieprawidłowo

podałem wzór na zasięg w rzucie ukośnym. Egzaminator poprawił mnie po-

dając swój wynik. Zakwestionowałem to, gdyż nie zgadzały się miana. Egzami-

nator popatrzył na zapis, na mnie, i przyznał mi rację.

Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy

232 | strona

W autobusie 143, którym jechałem z Rembertowa zagadnąłem egzaminacyj-

nie ubraną rówieśnicę. Okazało się, że też jedzie na Politechnikę. Nie uma-

wialiśmy się, a mimo to spotkaliśmy się w drodze powrotnej. Była załamana,

gdyż nie skończyła żadnego zadania. Nigdy już jej nie spotkałem. Mnie wy-

dawało się, że zrobiłem wszystkie – dopiero wieczorem uświadomiłem sobie,

że w zadaniu ze stereometrii popełniłem błąd.

Praktyka robotnicza i okrojone studia

Praktykę robotniczą odbywałem w Zakładach Radiowych im. Marcina Kas-

przaka, w „Kasprzaku” jak się popularnie mówiło. Wykonywaliśmy roboty

pomocnicze. Przez jakiś czas pracowałem na taśmie na skrzynkarni, co mnie

dyscyplinowało i przyniosło stosunkowo wysoką wypłatę. A od wysokości za-

robków była uzależniona ocena z praktyki. Początkowo mieliśmy zaczynać

pracę o szóstej, razem z klasą robotniczą, ale udało się to przesunąć na siód-

mą, więc mogliśmy zjeść śniadanie w stołówce DS przy ul. Akademickiej.

W czasie praktyk mieliśmy kilka godzin w tygodniu ćwiczeń z matematyki

i lektorat z rosyjskiego. Na jednym z pierwszych ćwiczeń zostałem wyrwany

do odpowiedzi i słusznie wyzwany od nieuków przez porywczego asystenta,

gdy nie potrafiłem zrobić prostego zadania. Był to pożyteczny zimny prysznic,

po którym natychmiast wziąłem się do roboty. Rok skończyłem z oceną 4,5.

Drugi rok studiów zaczął się przeprowadzką naszego wydziału z Ochoty na

Koło do DS przy ul. Księcia Janusza 39. Mieszkał ze mną Staszek, otwarta,

szczera dusza. Był trochę był zagubiony. Dla niego robiłem pierwsze sprawoz-

dania z ćwiczeń laboratoryjnych z fizyki, co stało się dla mnie źródłem do-

chodu, jeszcze przed pracą korepetytora. Z innym kolegą, Jankiem, antykomu-

nistą pochodzącym bodaj z Przemyśla, przekomarzałem się w rozmowach

politycznych. Nie mógł zrozumieć gdy tłumaczyłem, że Związek Sowiecki

musiał interweniować na Węgrzech i trzymać krótko zniewolone kraje, gdyż

szybko przestałby być Strażnikiem Światowego Pokoju. Janek, ku memu

rozbawieniu, posądzał mnie chyba o sympatie komunistyczne.

Pierwsze lata studiów, przed wyborem specjalizacji

Nie utrwaliły się w mej pamięci jakieś szczególnie dramatyczne wydarzenia.

Był to czas pracy – dużo zajęć, nowy nieznany materiał, często ćwiczenia

wymagały znajomości teorii, którą dopiero mieliśmy poznawać. Tak było np.

Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...

strona | 233

na ćwiczeniach z fizyki – robione tam zadania wymagały znajomości równań

różniczkowych. Łatwiejsze były laboratoria z fizyki, jeśli opanowało się sposób

obliczania uchybu. Osobnym torem szły ćwiczenia i wykłady z Teleelektryki.

Profesor Rajski rysował swoje dendryty, których znajomość nie na wiele się

przydała na ćwiczeniach, gdzie obliczaliśmy sieci. Ta właśnie umiejętność była

warunkiem zaliczenia egzaminu po 2-gim roku. Teleelektryka była najgęstszą

siecią. Nasz rok zasiliło sporo dobrych studentów o rok starszych, którzy nie

byli w stanie jej zdać. Ja szczęśliwie na pisemnym dostałem 4 i ustnego już nie

zdawałem.

Pracochłonny był rysunek. Radziłem sobie z przekrojami, a nawet i tu zarob-

kowałem, wykonując prace dla kolegów. Geometria wykreślna bardzo mi le-

żała, zaliczyłem na 5, choć prowadzący ćwiczenia był marudny i ciężko go było

zadowolić. Dla odmiany wykłady prof. Stanisława Wocjana były bardzo po-

mocne, stanowiły podstawę do ćwiczeń. Skądinąd dobrzy studenci mieli z tym

kłopot. To chyba sprawa wyobraźni przestrzennej. Chemię zaliczyłem bez

trudu na 4,5. Na ciekawych wykładach docenta Górskiego, cała wypełniona

po brzegi aula 215 oczekiwała kiedy puszczona przez docenta kreda uleci

w górę. Ale zawsze spotykało nas rozczarowanie.

Wykłady z fizyki, prowadzone przez doc. Gajewskiego były interesujące, ale

ich poziom był dla mnie za wysoki – często nie nadążałem. Zdawaliśmy dwa

egzaminy z fizyki. Pierwszy, test na drugim roku, na którym za prawidłowe

odpowiedzi były punkty dodatnie, a za błędne – punkty ujemne. Przy braku

pewności lepiej było nie odpowiadać, by nie ryzykować utraty punktu. Za brak

odpowiedzi było 0. Początkowe kryteria były bardzo ostre, a po egzaminie

pojawiła się niemiła informacja, że grupa tych, którzy zaliczyli jest zbiorem

pustym. Egzaminujący złagodzili kryteria i większość zdała. Ja dostałem 3. Ci

którzy dostali 4 lub więcej musieli bronić oceny na ustnym. Można też było

poprawiać ocenę. Ja do poprawiania się nie zgłosiłem. W czasie egzaminu

okazało się, że kilku kolegów ciężko choruje na uszy – pojawili się ze sporym

opatrunkiem przy uchu. Oszczercze plotki mówiły, że mieli tam ukryte

słuchawki radiotelefonów.

Technologia, z której do dziś pamiętam wykres „żelazo-cementyt” przeszła

bez trudności i fajerwerków. Nie miałem do tego serca więc z zaliczenia

i egzaminu miałem po 3,5. Po trzecim roku poprawiałem egzamin z mier-

nictwa. Miałem już wtedy sporo korepetycji z matematyki, zwłaszcza przed

końcem roku (w semestrze zimowym nie stanowiło to problemu) i zabrakło

mi czasu na opanowanie całego materiału. Na pisemnym trafiłem gorszy

Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy

234 | strona

zestaw pytań. Zacząłem opracowywać tematy z drugiej grupy licząc, że cho-

dząca po sali asystentka podpisze mi arkusz, gdy udam, że się pomyliłem. Nie

zgodziła się, a że zmarnowałem już sporo czasu więc wyszedłem i zdałem po

wakacjach.

Potrzeby i zarobkowanie, etycznie wątpliwe

Lubiłem mieć nieco gotówki na swoje wydatki – najczęściej kino, czasem teatr,

lampkę wina czy miodu w towarzystwie. Dużo wydawałem na książki z lite-

ratury pięknej: powieści, tomiki poezji. O mojej bibliotece wiedzieli niektórzy

koledzy. Kiedyś wpadł do mnie jeden z nich, prosząc o coś wartościowego do

czytania. Dałem mu arcydzieło Hemingwaya – nagrodzone Noblem „Stary

człowiek i morze”. Po niespełna dwóch godzinach zwrócił książkę z wyrazami

zachwytu. Przed wyjazdem na wakacje na wieś wysyłałem zwykle do domu

kilka paczek z książkami.

Miałem wszelkie możliwe stypendia socjalne, ale po opłaceniu mieszkania

i posiłków niewiele zostawało. O stypendium fundowane nie starałem się, nie

chcąc się przedwcześnie wiązać. Z domu przywoziłem trochę jajek, sera

i owoców. Pieniędzy nie brałem, wiedząc jak ciężko jest Mamie. Na domiar

złego jako meloman zamarzyłem o magnetofonie. Na bublach można było

skompletować telewizor lub nabyć niezłe radio. W jesieni 1965 r. DS aż drżał

od ryku wielowatowych odbiorników diorowskich Eroica, ale części magneto-

fonowe były deficytowe. Pozostało mi więc ciułanie. Sporadycznie zarobko-

wałem robiąc rysunki oraz opracowując wyniki badań laboratoryjnych (i nieco

je poprawiając). Kilka razy udzielałem też lekcji z matematyki, przygotowując

do kolokwiów. To źródło zarobków skończyło się wraz z laboratoriami.

Korepetycje, praca

Głównym i stałym moim dochodem były korepetycje z matematyki. Na pier-

wsze, na 3-cim semestrze dostałem skierowanie z uczelni, gdzie zgłaszano

takie potrzeby. Kolejne zgłoszenia przyszły od kuzynki, nauczycielki języka

rosyjskiego w Technikum Budowlanym przy ul. Górnośląskiej. Kolejne były już

następstwem tych pierwszych – zadowoleni (zapewne) rodzice przekazywali

sobie wiadomości i kontakt do mnie. Nasilenie zgłoszeń było zawsze na

wiosną. Wygodne były lekcje przy ul. Śniadeckich i Hożej, ale jeździłem też do

uczniów na Piaski, Ochotę, Czerniaków i Grochów. W zasadzie nie odma-

wiałem.

Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...

strona | 235

Niektóre zaczęte na studiach korepetycje trwały jeszcze przez kilka lat, już

w trakcie mej pracy zawodowej. Ta moja aktywność miała oczywiście swoją

cenę – odbijała się na wynikach studiów. W „Maniusiu” nie pracowałem,

byłem natomiast wychowawcą na koloniach w latach 1964 i 1966 w Sopocie.

Kupiłem wymarzoną Tonette, co spotkało się z dezaprobatą części krewnych,

optujących za garniturem, którego nie miałem. Pomagałem trochę Mamie,

kupując sprzęty domowe, czasem jakiś osobisty drobiazg. Starałem się też by

być modnie ubrany.

Grupa po obiorze specjalizacji

Byłem w grupie Maszyn Matematycznych, do której dostałem się ze średnią

około 4, sklasyfikowany na początku trzeciej dziesiątki. W grupie, w której czo-

łówka to jajogłowi olimpijczycy, wyróżniałem się wzrostem (byłem najwyższy)

i wiekiem (najmłodszy, choć tu nie mam pewności.

To najmilszy okres studiów, bez towarzyszącego wcześniej napięcia, bez stra-

chu o dalsze losy. Stałe kontakty w węższym gronie sprzyjały lepszemu poz-

naniu, zaufaniu i przyjaźniom. W gorszej sytuacji były koleżanki i koledzy

z miasta – siłą rzeczy bardziej zatomizowani. Cztery koleżanki mieszkały w DS

przy ul. Kopińskiej. Większość kolegów z grupy to zamiejscowi, mieszkańcy

akademika. Kontakty z asystentami były bardziej koleżeńskie, wszak często

byli oni tylko nieco starsi od nas i pamiętaliśmy ich z akademika lub z korytarzy

uczelnianych. Łatwiej było przełożyć zajęcia, umówić się na inny termin,

z czego kilka razy korzystałem.

Na wykładzie

Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy

236 | strona

Po czwartym roku studiów mieliśmy w wakacje miesięczną „specjalizacyjną”

praktykę w IMM. Cóż to była za mordęga. Kilka godzin dziennie bez żadnego

zajęcia, co obnażało fikcyjność praktyki. Na szczęście w laboratorium che-

micznym Instytutu pracowała moja rodaczka z Sokołowa, którą szybko tam

odkryłem, więc miałem gdzie wpaść powspominać i poflirtować. W pozosta-

łym czasie czytałem po rosyjsku „Córkę Montezumy” Marka Twaina. Wtedy

od kolegi Krzysztofa dowiedziałem się o śmierci Jima Reeves´a, którego

ostatni przebój „Distant Drums” był wysoko w Top Twenty. Ruchy na liście

przebojów Krzysiek notował na zwijanej z dwóch stron rolce papieru, zwanej

„papirusem”. Traktował to jak relikwię – kiedyś pożyczył mi na dzień lub dwa,

co było znaczącym dowodem zaufania.

Głośno na roku było o opinii jaka przyszła z IMM za kolegami, którzy prakty-

kowali tamże w dziale kontroli technicznej i dostali do rozlutowania kilka wy-

brakowanych pakietów. Sprawili się dzielnie, więc dowcipny opiekun napisał,

iż „wyróżniali się w demontażu i nie przeceniali swych umiejętności”.

Poprawki, chwile dramatyczne

Minimum solidności było jednak konieczne nawet po półmetku. Zabrakło mi

go, gdy opuściłem trzy laboratoria z TUS-u (Teoria Układów Sterowania). Gro-

ziło mi niedopuszczenie do egzaminu. Nie poszedłem na egzamin zerowy,

opuściłem 1-szy termin, licząc, że będzie drugi. Ale zostało nas już tylko trzech

outsiderów, więc skierowano nas na egzamin komisyjny. Zamiast się uczyć

traciłem czas na odwołania, lecz wykładowca, doc. Gosiewski, był nieugięty.

Egzamin komisyjny przed doc. Ładzińskim i dziekanem Osiowskim trwał krót-

ko. Zapytany o charakterystykę Bodego odpowiadałem poprawnie. Gdybym

z pośpiechu nie przegapił oznakowania osi współrzędnych, dostałbym cztery.

Poprawiałem też egzamin z układów u doc. Jerzego Baranowskiego, ale już na

własne życzenie. Na pytania o układy cyfrowe (m.in. o integrator Millera)

odpowiadałem świetnie, z transformatorem impulsowym poszło gorzej.

– Co tak Pan nierówno się nauczył? – zapytał docent.

– Nie wszystko jest równie interesujące – odpowiedziałem.

Zgodził się ze mną, zaproponował 3, ale poradził bym się pouczył i przyszedł

jutro. Uczyniwszy tak, następnego dnia dostałem 4.

Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...

strona | 237

Jedną klasówkę z ekonomii politycznej napisałem na papierze w kratkę, pisząc

gęsto, bez odstępu. Prowadząca ćwiczenia nie była w stanie mej pisaniny roz-

czytać i kazała mi pisać poprawkę. Z innych przedmiotów najbardziej mi

odpowiadał rachunek prawdopodobieństwa zaliczony na 5, najmniej zaś te-

oria pola, zaliczona na 3 nie wiem jakim cudem.

Wybrakowany

Jako jeden z wielu nieletnich (rocznik 1944), dostałem na przedwczesnej

komisji kategorię A i zostałem dopuszczony do nauki na Studium Wojskowym

przy ul. Koszykowej. Przez semestr drugi i część trzeciego byłem przez parę

godzin raz w tygodniu żołnierzem w kompanii ppłk. Żbikowskiego. W se-

mestrze 2-gim moja wiedza została wyceniona na 4. Pełen dobrych chęci,

niczym Szwejk, przystąpiłem w kolejnym, 3-cim semestrze do jej wzboga-

cania. Ale wraz z innymi nieletnimi zostałem wezwany na właściwą nam ko-

misję. Już szczęśliwy los kolegów z początku alfabetu, otrzymujących kate-

gorię C pozwalał mieć nadzieję. Niestety, po badaniach, wezwany przed

zbiorowe oblicze komisji, usłyszałem niczym wyrok – kategoria „A”. A więc

żegnaj wolny dniu... Odwróciłem się na pięcie i skierowałem do wyjścia. Nie

doszedłem do drzwi, gdy poproszono mnie z powrotem. Okazało się, że

poprzednia informacja była błędna, bo z powodu nerwicy obniżono mi ka-

tegorię do C co oznaczało zwolnienie ze szkolenia, a właściwie odroczenie. Ale

na 4-tym lub 5-tym roku nadeszła wreszcie ta właściwa komisja, gdzie

otrzymałem kategorię D. LWP mogło pozbyć się mnie z ewidencji.

Nie płakałem.

Praca dyplomowa, egzamin

Tematem mojej pracy był generator impulsów o krótkim czasie narastania

i regulowanej długości. Wykorzystałem efekt lawinowy występujący w tran-

zystorach. Na oporniku wtórnika emiterowego sumowałem impuls lawinowy

z impulsem wywołującym go o regulowanej częstotliwości i tak powstawał

wymagany efekt. Przy segregacji tranzystorów korzystałem z oscyloskopu

stroboskopowego wypożyczonego od doc. Jerzego Baranowskiego. To było

moja pierwsza samodzielna praca z wykorzystaniem aparatury elektronicznej

i od razu mi się spodobała. Część teoretyczna pracy dotyczyła efektu lawi-

nowego. Opiekunem pracy był mgr Marian Łakomy, wybitny inżynier, miłośnik

Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy

238 | strona

literatury pięknej – wkrótce po rozpoczęciu mej praktyki dyplomowej spot-

kaliśmy się w księgarni przy ul. Koszykowej przy stoisku z literaturą bynajmniej

nie techniczną, gdzie kupiłem jedną książkę, „Pustelnię parmeńską”. Pan

Marian kupił spory ich stos.

Część opisowa mej pracy powstawała w niesprzyjających okolicznościach, bo

musiałem uzupełniać skład brydżowy. Ale pisanie zawsze przychodziło mi

łatwo więc sobie poradziłem. W niedzielę poprzedzającą dyplom powta-

rzałem organizację i cykle rozkazowe UMC (świeża wiedza przydała się, patrz

niżej) gdy wpadł do nas kolega i zaprosił mnie na swą dyplomową imprezę. Na

niej, 2 kwietnia 1967 roku poznałem swą przyszłą żonę, śliczną studentkę II

roku wydziału Prawa UW. Wtedy właśnie zdecydowały się moje dalsze losy.

Przed egzaminem dyplomowym długo mitrężyłem w akademiku licząc, że bę-

dę ostatni z czwórki zdających. Ale wyznaczono mnie pierwszego. Ledwie

wszedłem w korytarz, już zostałem wywołany. Nie miałem czasu się denerwo-

wać. Najpierw, poproszony przez prof. Kilińskiego mówiłem na temat pracy,

potem na pytanie doc. Bańkowskiego omówiłem cykl rozkazu UMC-1. Am-

bitnie wybrałem rozkaz wymagający dodatkowego sięgania do pamięci. Na

koniec ktoś zapytał o przerzutnik R-S (reset-set), na co poprawnie odpowie-

działem rysując co trzeba i dodając, że ciekawszy jest J-K. Dopytany nie

skojarzyłem co to jest przerzutnik typu T, ale po podpowiedzi narysowałem

poprawnie przebiegi czasowe i mi podziękowano. Szybko, łatwo i przyjemnie.

Poszło lepiej niż mogłem oczekiwać, o czym świadczyła też uśmiechnięta

twarz Profesora. Po chwili poproszono mnie z powrotem i usłyszałem, że do-

stałem czwórkę. Ta egzaminacyjna ocena wraz z czwórką z pracy dyplomowej

dobrze oddaje, moim zdaniem, poziom mych osiągnięć i zaangażowania na

studiach.

W akademiku mieszkałem, po uzyskaniu oficjalnej zgody kierownika, do końca

czerwca. Potrzebne mi to było do wypełnienia moich zobowiązań korepety-

cyjnych. Mogłem podjąć pracę na uczelni, ale podobnie jak inni koledzy

zrezygnowałem, gdyż po stażu nie gwarantowano zatrudnienia na etacie,

a i zarobek był symboliczny.

Praca zawodowa: początki, lata sukcesów

Moja praca zawodowa to „kariera” inżyniera praktyka. Zaczynałem we wrześ-

niu 1967 w PIAP-ie. Szybko zorientowałem się, że nie mam tam szans na

rozwój i awans finansowy, pożądany po urodzeniu się syna, przy ciągle jeszcze

Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...

strona | 239

nie pracującej żonie, studentce. Po prawie 2,5 roku pracy najbardziej zna-

czącym moim osiągnięciem była przystawka do dalekopisu, którą skonstru-

owałem nie w swej macierzystej pracowni lecz na miesięcznym stażu u są-

siadów. Na dodatek atmosfera w pracowni była fatalna. Namówiony przez

kolegę, który uciekł tam wcześniej przeniosłem się więc do CBKO w Prusz-

kowie. W CBKO trafiłem do pracowni dr Tadeusza Lewandowskiego,

w newralgiczny moment uruchomiania układów sterowania „Numeroblok”

do tokarek i frezarek. Bardzo mi to odpowiadało – głodny takiej pracy chętnie

zostawałem nawet po godzinach. Pracowałem też przy następnej wersji urzą-

dzeń do sterowania tokarkami, już na układach scalonych i z interpolacją

kołową. Zaproponowany przez mnie sposób i układ konwersji informacji BCD

na kod binarny wszedł potem do „Nums 320T”. Gdyby nie długi dojazd

z Grochowa do Pruszkowa zajmujący czasem trzy godziny dziennie, pewnie

bym tam doczekał emerytury. Gdy „Numerobloki” wdrażano do produkcji

w Warelu przeniosłem się tam, zmniejszając tym samym odległość do miejsca

pracy. Na dodatek 2 km dalej, w tarchomińskiej „Polfie” zaczęła pracę Zosia,

więc często korzystałem z jej autokaru zakładowego i razem jechaliśmy na

Żerań.

W Warelu pracowałem początkowo jako konstruktor, potem kierownik pra-

cowni konstruktorskiej, cały czas przy sterowaniu numerycznym obrabiarek.

Tu byłem głównym twórcą patentu, który przyniósł ponad milion dolarów

oszczędności. W Układzie Sterowania Numerycznego następnej generacji, już

na układach scalonych, Nums 320T zastąpiliśmy kosztowne nastawniki kore-

kcji narzędzi pamięcią C-MOS, a układ zapisu danych do pamięci udało się

opatentować. Projektowałem te unikalne urządzenia technologiczne, zgła-

szane potem jako projekty wynalazcze. Z kontaktów z kolegami inżynierami

wiem, że była to znana praktyka, sposób na podniesienia zarobków. Po

Sierpniu 1980 zakładałem w Biurze Konstrukcyjnym Warelu „Solidarność”,

wszedłem też w skład Komisji Zakładowej. Aż nadszedł czas próby – 13

grudnia.

Czas migracji

Ludowej Ojczyźnie nie były już potrzebne moje wynalazki, najważniejsza była

lojalność. Byłem przesłuchiwany w Pałacu Mostowskich, ale nie zostałem in-

ternowany. Widać PRL liczyła na mą poprawę. Ale po miesiącu jej miłosierdzie

się skończyło i „za kontynuowanie działalności związkowej” wyleciałem

z pracy. Warto było to przeżyć i obserwować w czas próby postawy ludzi.

Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy

240 | strona

W procesie odwoławczym zmieniono sędzinę na dyspozycyjną, w kancelarii

kościoła przy ul. Miodowej działał punkt pomocy, informujący o możliwych

miejscach przyjęcia do pracy. Dzięki rekomendacji wieloletniego więźnia pe-

erelu, mecenasa Moskały, zostałem przyjęty do INCO przy ul. Obozowej.

Technika analogowa, którą musiałem się zajmować zupełnie mi nie odpowia-

dała, więc zacząłem się rozglądać za nowym zatrudnieniem.

Od 1986 roku, przez 5 lat, pracowałem w polsko-szwedzkiej firmie „Inter

Design”. Praca była miła i owocna. Brałem udział w projektowaniu i wdrażaniu

do produkcji peryferyjnego urządzenia komputerowego do Mery 60, zarówno

hardware'u jak i oprogramowania w assemblerze. Ostatnią pracą była pamięć

operacyjna (dynamiczna) do systemu Camac. Tu przeżywałem niezapomniany

czas Okrągłego Stołu, wyborów czerwcowych i ostatecznej kapitulacji ko-

munizmu – upadku listy krajowej i powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego.

W czasie trudnej dekady lat osiemdziesiątych byłem jakby na wewnętrznej

emigracji. W ramach kuracji zajmowałem się... tkactwem. Jeden z gobelinów

– wizerunek Czarnej Madonny Częstochowskiej, uproszczonej przez Jana

Młodożeńca – podarowałem rodzicom księdza Jerzego w noc poprzedzającą

pogrzeb. Widziałem go potem na ścianie domu państwa Popiełuszków

w Suchowoli. Podarowany wcześniej księdzu gobelin z wizerunkiem Madonny

Katyńskiej, utkany wg projektu pani Dankowskiej, wisi w muzeum, w kościele

św. Stanisława Kostki na Żoliborzu.

Moja wczesna emerytura

Koledzy z odrodzonej „Solidarności” namówili mnie na udział w konkursie na

dyrektora naczelnego Warelu. Po wygranym konkursie byłem tam dyrekto-

rem w trudnych latach 1991-92. Po miesiącu dyrektorowania wiedziałem, że

popełniłem błąd – to nie była praca dla mnie. Przy pierwszych oznakach

niezadowolenia załogi złożyłem rezygnację i poszedłem „na swoje”. Dzięki

pracy w „Inter Design” i późniejszemu krótkiemu okresowi dyrektorowania

nie muszę się wstydzić wysokości mojej emerytury. Do elektroniki już nie

wróciłem, nacieszyłem się nią wcześniej, żałuję tylko, że moja nadaktywność

zawodowa z lat 70-tych wypadała w okresie komuny i dziś oceniam ją krytycz-

nie, niemal jak formę kolaboracji z reżimem. Zająłem się pośrednictwem

w wynajmie nieruchomości i handlem długami – mało ambitne zajęcie dla

inżyniera, ale niezwykle – w tamtych czasach – dochodowe.

Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...

strona | 241

Jednak kolekcjonowanie pieniędzy nie było moim hobby, miałem też zbyt

małą odporność na różne stresy z tą pracą związane. Na szczęście zarobki

żony, wybitnego radcy prawnego, znacząco wzrosły po upadku komuny, a ja

musiałem zająć się chorą Mamą. O zakończeniu przygody z pośrednictwem

zdecydowała w zabawny sposób Zosia mówiąc – ja nie mam żadnych talentów

to zajmę się zarabianiem pieniędzy, a ty mój drogi, taki utalentowany, zajmij

się czymś pożyteczniejszym. Przeniosłem się więc na swą rodzinną wieś i tu

szybko znalazłem nową pasję. Zacząłem fascynować się genealogią. Wraz

z synem przez kilka dni wertowaliśmy w archiwum parafialnym stare księgi

metrykalne i wdychaliśmy wiekowy kurz szukając macierzystych przodków.

Jeszcze za życia Mamy (zmarła w lutym 2000 r.) odszukałem ich i przywró-

ciłem pamięci blisko czterystu. Później pracę swą rozszerzyłem na całą

parafię, w wyniku czego powstała Monografia parafii Rozbity Kamień na

Podlasiu, wydana w 2004 r. Ale to już inna historia.

Spotkanie po latach – zjazd absolwentów

Ponieważ zawsze miałem łatwość rymowania to teraz, podczas lat emery-

talnej wolności, u mnie znacznie przedłużonej, piszę poezję. Tej swej

„tfurczości” nie traktuję zbyt poważnie. Są to poematy: jeden liryczny,

większość to satyryczne z cyklu „Kwiatki polskie” (łącznie 6, pierwszy „Józiu

i inni towarzysze” to moje rozliczenie z komunizmem). Poematy pisane są

z punktu widzenia liberała, za którego się uważam. Piszę też fraszki, których

Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy

242 | strona

mam już kilka tysięcy. Sporo z nich opiewa kontakty damsko-męskie. Jedna ze

szkolnych koleżanek nazwała mnie z tego powodu erotomanem.

Anegdoty

W DS przy ulicy Księcia Janusza 39 chodziłem czasem na pogaduszki do star-

szego kolegi, absolwenta LO w Sokołowie Podlaskim. Pamiętnego wieczora

wpadł nagle do pokoju podniecony Jurek K. i jąkając się poprosił Marka

o natychmiastową pożyczkę 1000 zł. Była to spora suma – miesięczne stypen-

dium wynosiło wówczas jakieś 300-550 zł. Gotówka była potrzebna do...

„sprawdzam” w rozgrywanej właśnie partii pokera. Jurek przysięgał, że ma

pewną wygraną. Marek ociągał się trochę, ale kolegę w potrzebie nie zostawił.

Po 2-3 minutach Jurek K. powrócił i zza pazuchy flanelowej koszuli wysypał

największy stos zmiętych banknotów jaki wówczas widziałem. Odliczył

pożyczone 1000 zł, dołożył setkę za nagłą pomoc i pobiegł by kontynuować

akademickie zajęcia. Jurek K. grał na pieniądze we wszystko, nawet w zapałki.

******

Akcja toczy się w Studium Wojskowym PW, przy ulicy Krzywickiego, na

zajęciach z radiostacji prowadzonych przez majora Cieszanowskiego. Po fron-

towych doświadczeniach cierpiał na chroniczny ból głowy, co widać było po

jego skwaszonej minie. Był cięty na studentów, którzy starali się zadekować

„na tyłach”, to znaczy siadali w ostatniej ławce sali – mówił wtedy

o „cholernych tyłach” i wszystkich ich brał do odpowiedzi. Wiedząc o tym

siadłem przezornie w pierwszej ławce. Moja wiedza nie była tajemna – po-

siedli ją też inni, toteż w pierwszej ławce, prócz mnie, tłoczyło się jeszcze

siedmiu, podczas gdy ci, dla których tu zabrakło miejsca zasiedli po 2-3 osoby

przy dalszych stolikach. Major, zwykle znudzony, popatrzył po nas z nieco-

dziennym zainteresowaniem i zaczął pytać. Jak myślicie, kogo? Nie „cholerne

tyły”, ale nas, awangardę, tych co to starali się być najbliżej źródła wiedzy,

prymusów z pierwszej ławki. Po tym, gdy szybko postawił dwóm z nas

pierwsze dwóje, jeden z kolegów, przezorny Kuba, niepostrzeżenie dał nura

pod ławkę i już spod niej nie wypłynął. Sypały się kolejne dwóje, wreszcie

przyszła moja kolej. I choć, ręczę honorem, powtórzyłem to samo co przede

mną mówili koledzy i czekałem na swoją dwóję, zdumiony usłyszałem majora

ogłaszającego, iż „z pomocą Boga i partii” dostałem czwórkę. Może major

zmęczył się pogromem – postawił już pięć dwój – może zmiękczyła go moja

Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...

strona | 243

smutna mina? Siedzący za mną, ostatni z ławki, też dostał czwórkę, co po-

prawiało majorową statystykę. Potem major zamknął dziennik, a towarzystwo

odetchnęło z ulgą. Ale najlepsze stary wojak zostawił na koniec. Popatrzył po

nas, pomilczał i rzekł: „A ty, pod stołem, przestań pajęczyny nosem wycierać,

bo już dawno wstawiłem ci trzy dwóje”.

******

Tę anegdotę usłyszałem od kolegów ich drugim obozie wojskowym w Bia-

łobrzegach k/Zegrza. Perfidni żołnierze-studenci naszego rocznika podjęli

zobowiązanie, którą upublicznili i przekazali władzom Uczelni, dowództwu

obozu i jednostki, że szkolenie wojskowe ukończą na najwyższych ocenach.

Przewidując, że wojsko zrobi wszystko, aby tak się stało, nie czuli się już

zbytnio zobowiązani do zgłębiania wiedzy wojskowej – wszak i tak mieli być

najlepsi. Wymyślili także szereg zajęć sportowych (np. kurs żeglarski) lub

kulturalnych (zespół muzyczny „Glazer's Boys”, którego liderem został ma-

łoletni syn płk. Glazera, chór Rewelersów itd.).

Obóz w Białobrzegach. „Glazer's Boys” i „Rewelersi”. Udział w zespołach zwalniał od

zajęć, zwłaszcza poligonowych

Inicjatywy te zwalniały od zajęć i ćwiczeń poligonowych! Gdy nastał czas

egzaminów wtajemniczeni egzaminatorzy solidarnie stawiali piątki. Szło to

gładko do czasu pojawienia się, w zastępstwie, kogoś nowego – kapitana żół-

todzioba, który zdążył już postawić kilka dwój, nim hiobowa wieść dotarła do

Komendanta Obozu. I w takiej właśnie trudnej sytuacji objawiła się sprawność

Dowódców Ludowego Wojska Polskiego, którą mieliśmy potem okazję poznać

Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy

244 | strona

w latach następnych. Pozyskawszy wiadomość o katastrofie Komendant zain-

terweniował osobiście – stawił się niezwłocznie, zajrzał w arkusz ocen i wska-

zując wielką dwóję zapytał:

– A cóż to za ocena?

Nie w ciemię bity kapitan stanął na baczność i na wysokości zadania meldując:

– Piątka, obywatelu pułkowniku.

Uspokojony Komendant dodał łagodniej:

– To poprawcie, bo niewyraźna!

Mój młodszy kolega z Warelu o nazwisku Grudzień, znakomity inżynier z rocz-

nika 1973 często opuszczał zajęcia w Studium Wojskowym i musiał je potem

zaliczać. W czasie gdy studiował, zaliczanie nie wymagało już ubierania mun-

duru. Zaliczało się u oficera wykładowcy, lub u dowódcy kompanii. Zaliczenie

wyglądało mniej więcej tak:

– Grudzień?

– Tak jest, panie majorze, Grudzień.

– A może wyście krewny tego Grudnia ze Śląska? – ostrożnie zapytał major.

– Nie, żaden krewny, panie majorze – odparł zgodnie z prawdą kolega,

świadom że jego szanse na łatwe zaliczenie maleją.

– To może chociaż tego boksera? – dalej indagował major, tym razem swo-

bodniej.

– Też nie, panie majorze, przykro mi.

Major popatrzył z politowaniem i rzekł – No to macie trzy...