Było różnie, ale nie narzekam · PDF fileGeometria wykreślna bardzo mi le-żała,...
Transcript of Było różnie, ale nie narzekam · PDF fileGeometria wykreślna bardzo mi le-żała,...
strona | 231
Zbigniew Wąsowski
Było różnie, ale nie narzekam...
Egzamin wstępny
Jako wszechstronny uczeń mogłem, jak sądzę, zdać egzaminy wstępne
i studiować na każdej uczelni. Byłem już na tyle świadomy by wiedzieć, że
w PRL-u bezpartyjny humanista czy urzędnik będzie klepał biedę i pozostawał
na marginesie życia społecznego, a ja byłem antykomunistą niemal od dziec-
ka. Inżynier wydawał się być bardziej niezależny i mógł żyć względnie
normalnie, więc zdecydowałem się na studia politechniczne. Do wybrania
Łączności (później przemianowanej na Elektronikę) na Politechnice Warszaw-
skiej przekonał mnie kolega, już student tejże, odpisując na mój list z prośbą
o radę. Przedtem nie miałem żadnego kontaktu z elektroniką.
Jadąc na egzamin z Rembertowa, gdzie u wujka, sierżanta pracującego w Aka-
demii Sztabu Generalnego, mieszkałem w czas egzaminu, przeczytałem w ga-
zecie o śmierci Ernesta Hemingwaya, którego wszystkie wydane wówczas
w PRL-u powieści przeczytałem. Podczas egzaminu ustnego z matematyki
wśród innych dość łatwych zadań miałem wyprowadzić wzór na objętość stoż-
ka. Wyszedłem z objętości ostrosłupa i zastosowałem chwyt z teorii granic.
Wówczas nie było tego w programie LO, było to moje prywatne „odkrycie”.
Widać zrobiło to wrażenie na przewodniczącym trzyosobowej komisji egza-
minacyjnej, skoro zaciekawił się życzliwie jakiej to szkoły jestem absol-
wentem. Z fizyki przy jednym zadaniu miałem potknięcie – nieprawidłowo
podałem wzór na zasięg w rzucie ukośnym. Egzaminator poprawił mnie po-
dając swój wynik. Zakwestionowałem to, gdyż nie zgadzały się miana. Egzami-
nator popatrzył na zapis, na mnie, i przyznał mi rację.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
232 | strona
W autobusie 143, którym jechałem z Rembertowa zagadnąłem egzaminacyj-
nie ubraną rówieśnicę. Okazało się, że też jedzie na Politechnikę. Nie uma-
wialiśmy się, a mimo to spotkaliśmy się w drodze powrotnej. Była załamana,
gdyż nie skończyła żadnego zadania. Nigdy już jej nie spotkałem. Mnie wy-
dawało się, że zrobiłem wszystkie – dopiero wieczorem uświadomiłem sobie,
że w zadaniu ze stereometrii popełniłem błąd.
Praktyka robotnicza i okrojone studia
Praktykę robotniczą odbywałem w Zakładach Radiowych im. Marcina Kas-
przaka, w „Kasprzaku” jak się popularnie mówiło. Wykonywaliśmy roboty
pomocnicze. Przez jakiś czas pracowałem na taśmie na skrzynkarni, co mnie
dyscyplinowało i przyniosło stosunkowo wysoką wypłatę. A od wysokości za-
robków była uzależniona ocena z praktyki. Początkowo mieliśmy zaczynać
pracę o szóstej, razem z klasą robotniczą, ale udało się to przesunąć na siód-
mą, więc mogliśmy zjeść śniadanie w stołówce DS przy ul. Akademickiej.
W czasie praktyk mieliśmy kilka godzin w tygodniu ćwiczeń z matematyki
i lektorat z rosyjskiego. Na jednym z pierwszych ćwiczeń zostałem wyrwany
do odpowiedzi i słusznie wyzwany od nieuków przez porywczego asystenta,
gdy nie potrafiłem zrobić prostego zadania. Był to pożyteczny zimny prysznic,
po którym natychmiast wziąłem się do roboty. Rok skończyłem z oceną 4,5.
Drugi rok studiów zaczął się przeprowadzką naszego wydziału z Ochoty na
Koło do DS przy ul. Księcia Janusza 39. Mieszkał ze mną Staszek, otwarta,
szczera dusza. Był trochę był zagubiony. Dla niego robiłem pierwsze sprawoz-
dania z ćwiczeń laboratoryjnych z fizyki, co stało się dla mnie źródłem do-
chodu, jeszcze przed pracą korepetytora. Z innym kolegą, Jankiem, antykomu-
nistą pochodzącym bodaj z Przemyśla, przekomarzałem się w rozmowach
politycznych. Nie mógł zrozumieć gdy tłumaczyłem, że Związek Sowiecki
musiał interweniować na Węgrzech i trzymać krótko zniewolone kraje, gdyż
szybko przestałby być Strażnikiem Światowego Pokoju. Janek, ku memu
rozbawieniu, posądzał mnie chyba o sympatie komunistyczne.
Pierwsze lata studiów, przed wyborem specjalizacji
Nie utrwaliły się w mej pamięci jakieś szczególnie dramatyczne wydarzenia.
Był to czas pracy – dużo zajęć, nowy nieznany materiał, często ćwiczenia
wymagały znajomości teorii, którą dopiero mieliśmy poznawać. Tak było np.
Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...
strona | 233
na ćwiczeniach z fizyki – robione tam zadania wymagały znajomości równań
różniczkowych. Łatwiejsze były laboratoria z fizyki, jeśli opanowało się sposób
obliczania uchybu. Osobnym torem szły ćwiczenia i wykłady z Teleelektryki.
Profesor Rajski rysował swoje dendryty, których znajomość nie na wiele się
przydała na ćwiczeniach, gdzie obliczaliśmy sieci. Ta właśnie umiejętność była
warunkiem zaliczenia egzaminu po 2-gim roku. Teleelektryka była najgęstszą
siecią. Nasz rok zasiliło sporo dobrych studentów o rok starszych, którzy nie
byli w stanie jej zdać. Ja szczęśliwie na pisemnym dostałem 4 i ustnego już nie
zdawałem.
Pracochłonny był rysunek. Radziłem sobie z przekrojami, a nawet i tu zarob-
kowałem, wykonując prace dla kolegów. Geometria wykreślna bardzo mi le-
żała, zaliczyłem na 5, choć prowadzący ćwiczenia był marudny i ciężko go było
zadowolić. Dla odmiany wykłady prof. Stanisława Wocjana były bardzo po-
mocne, stanowiły podstawę do ćwiczeń. Skądinąd dobrzy studenci mieli z tym
kłopot. To chyba sprawa wyobraźni przestrzennej. Chemię zaliczyłem bez
trudu na 4,5. Na ciekawych wykładach docenta Górskiego, cała wypełniona
po brzegi aula 215 oczekiwała kiedy puszczona przez docenta kreda uleci
w górę. Ale zawsze spotykało nas rozczarowanie.
Wykłady z fizyki, prowadzone przez doc. Gajewskiego były interesujące, ale
ich poziom był dla mnie za wysoki – często nie nadążałem. Zdawaliśmy dwa
egzaminy z fizyki. Pierwszy, test na drugim roku, na którym za prawidłowe
odpowiedzi były punkty dodatnie, a za błędne – punkty ujemne. Przy braku
pewności lepiej było nie odpowiadać, by nie ryzykować utraty punktu. Za brak
odpowiedzi było 0. Początkowe kryteria były bardzo ostre, a po egzaminie
pojawiła się niemiła informacja, że grupa tych, którzy zaliczyli jest zbiorem
pustym. Egzaminujący złagodzili kryteria i większość zdała. Ja dostałem 3. Ci
którzy dostali 4 lub więcej musieli bronić oceny na ustnym. Można też było
poprawiać ocenę. Ja do poprawiania się nie zgłosiłem. W czasie egzaminu
okazało się, że kilku kolegów ciężko choruje na uszy – pojawili się ze sporym
opatrunkiem przy uchu. Oszczercze plotki mówiły, że mieli tam ukryte
słuchawki radiotelefonów.
Technologia, z której do dziś pamiętam wykres „żelazo-cementyt” przeszła
bez trudności i fajerwerków. Nie miałem do tego serca więc z zaliczenia
i egzaminu miałem po 3,5. Po trzecim roku poprawiałem egzamin z mier-
nictwa. Miałem już wtedy sporo korepetycji z matematyki, zwłaszcza przed
końcem roku (w semestrze zimowym nie stanowiło to problemu) i zabrakło
mi czasu na opanowanie całego materiału. Na pisemnym trafiłem gorszy
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
234 | strona
zestaw pytań. Zacząłem opracowywać tematy z drugiej grupy licząc, że cho-
dząca po sali asystentka podpisze mi arkusz, gdy udam, że się pomyliłem. Nie
zgodziła się, a że zmarnowałem już sporo czasu więc wyszedłem i zdałem po
wakacjach.
Potrzeby i zarobkowanie, etycznie wątpliwe
Lubiłem mieć nieco gotówki na swoje wydatki – najczęściej kino, czasem teatr,
lampkę wina czy miodu w towarzystwie. Dużo wydawałem na książki z lite-
ratury pięknej: powieści, tomiki poezji. O mojej bibliotece wiedzieli niektórzy
koledzy. Kiedyś wpadł do mnie jeden z nich, prosząc o coś wartościowego do
czytania. Dałem mu arcydzieło Hemingwaya – nagrodzone Noblem „Stary
człowiek i morze”. Po niespełna dwóch godzinach zwrócił książkę z wyrazami
zachwytu. Przed wyjazdem na wakacje na wieś wysyłałem zwykle do domu
kilka paczek z książkami.
Miałem wszelkie możliwe stypendia socjalne, ale po opłaceniu mieszkania
i posiłków niewiele zostawało. O stypendium fundowane nie starałem się, nie
chcąc się przedwcześnie wiązać. Z domu przywoziłem trochę jajek, sera
i owoców. Pieniędzy nie brałem, wiedząc jak ciężko jest Mamie. Na domiar
złego jako meloman zamarzyłem o magnetofonie. Na bublach można było
skompletować telewizor lub nabyć niezłe radio. W jesieni 1965 r. DS aż drżał
od ryku wielowatowych odbiorników diorowskich Eroica, ale części magneto-
fonowe były deficytowe. Pozostało mi więc ciułanie. Sporadycznie zarobko-
wałem robiąc rysunki oraz opracowując wyniki badań laboratoryjnych (i nieco
je poprawiając). Kilka razy udzielałem też lekcji z matematyki, przygotowując
do kolokwiów. To źródło zarobków skończyło się wraz z laboratoriami.
Korepetycje, praca
Głównym i stałym moim dochodem były korepetycje z matematyki. Na pier-
wsze, na 3-cim semestrze dostałem skierowanie z uczelni, gdzie zgłaszano
takie potrzeby. Kolejne zgłoszenia przyszły od kuzynki, nauczycielki języka
rosyjskiego w Technikum Budowlanym przy ul. Górnośląskiej. Kolejne były już
następstwem tych pierwszych – zadowoleni (zapewne) rodzice przekazywali
sobie wiadomości i kontakt do mnie. Nasilenie zgłoszeń było zawsze na
wiosną. Wygodne były lekcje przy ul. Śniadeckich i Hożej, ale jeździłem też do
uczniów na Piaski, Ochotę, Czerniaków i Grochów. W zasadzie nie odma-
wiałem.
Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...
strona | 235
Niektóre zaczęte na studiach korepetycje trwały jeszcze przez kilka lat, już
w trakcie mej pracy zawodowej. Ta moja aktywność miała oczywiście swoją
cenę – odbijała się na wynikach studiów. W „Maniusiu” nie pracowałem,
byłem natomiast wychowawcą na koloniach w latach 1964 i 1966 w Sopocie.
Kupiłem wymarzoną Tonette, co spotkało się z dezaprobatą części krewnych,
optujących za garniturem, którego nie miałem. Pomagałem trochę Mamie,
kupując sprzęty domowe, czasem jakiś osobisty drobiazg. Starałem się też by
być modnie ubrany.
Grupa po obiorze specjalizacji
Byłem w grupie Maszyn Matematycznych, do której dostałem się ze średnią
około 4, sklasyfikowany na początku trzeciej dziesiątki. W grupie, w której czo-
łówka to jajogłowi olimpijczycy, wyróżniałem się wzrostem (byłem najwyższy)
i wiekiem (najmłodszy, choć tu nie mam pewności.
To najmilszy okres studiów, bez towarzyszącego wcześniej napięcia, bez stra-
chu o dalsze losy. Stałe kontakty w węższym gronie sprzyjały lepszemu poz-
naniu, zaufaniu i przyjaźniom. W gorszej sytuacji były koleżanki i koledzy
z miasta – siłą rzeczy bardziej zatomizowani. Cztery koleżanki mieszkały w DS
przy ul. Kopińskiej. Większość kolegów z grupy to zamiejscowi, mieszkańcy
akademika. Kontakty z asystentami były bardziej koleżeńskie, wszak często
byli oni tylko nieco starsi od nas i pamiętaliśmy ich z akademika lub z korytarzy
uczelnianych. Łatwiej było przełożyć zajęcia, umówić się na inny termin,
z czego kilka razy korzystałem.
Na wykładzie
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
236 | strona
Po czwartym roku studiów mieliśmy w wakacje miesięczną „specjalizacyjną”
praktykę w IMM. Cóż to była za mordęga. Kilka godzin dziennie bez żadnego
zajęcia, co obnażało fikcyjność praktyki. Na szczęście w laboratorium che-
micznym Instytutu pracowała moja rodaczka z Sokołowa, którą szybko tam
odkryłem, więc miałem gdzie wpaść powspominać i poflirtować. W pozosta-
łym czasie czytałem po rosyjsku „Córkę Montezumy” Marka Twaina. Wtedy
od kolegi Krzysztofa dowiedziałem się o śmierci Jima Reeves´a, którego
ostatni przebój „Distant Drums” był wysoko w Top Twenty. Ruchy na liście
przebojów Krzysiek notował na zwijanej z dwóch stron rolce papieru, zwanej
„papirusem”. Traktował to jak relikwię – kiedyś pożyczył mi na dzień lub dwa,
co było znaczącym dowodem zaufania.
Głośno na roku było o opinii jaka przyszła z IMM za kolegami, którzy prakty-
kowali tamże w dziale kontroli technicznej i dostali do rozlutowania kilka wy-
brakowanych pakietów. Sprawili się dzielnie, więc dowcipny opiekun napisał,
iż „wyróżniali się w demontażu i nie przeceniali swych umiejętności”.
Poprawki, chwile dramatyczne
Minimum solidności było jednak konieczne nawet po półmetku. Zabrakło mi
go, gdy opuściłem trzy laboratoria z TUS-u (Teoria Układów Sterowania). Gro-
ziło mi niedopuszczenie do egzaminu. Nie poszedłem na egzamin zerowy,
opuściłem 1-szy termin, licząc, że będzie drugi. Ale zostało nas już tylko trzech
outsiderów, więc skierowano nas na egzamin komisyjny. Zamiast się uczyć
traciłem czas na odwołania, lecz wykładowca, doc. Gosiewski, był nieugięty.
Egzamin komisyjny przed doc. Ładzińskim i dziekanem Osiowskim trwał krót-
ko. Zapytany o charakterystykę Bodego odpowiadałem poprawnie. Gdybym
z pośpiechu nie przegapił oznakowania osi współrzędnych, dostałbym cztery.
Poprawiałem też egzamin z układów u doc. Jerzego Baranowskiego, ale już na
własne życzenie. Na pytania o układy cyfrowe (m.in. o integrator Millera)
odpowiadałem świetnie, z transformatorem impulsowym poszło gorzej.
– Co tak Pan nierówno się nauczył? – zapytał docent.
– Nie wszystko jest równie interesujące – odpowiedziałem.
Zgodził się ze mną, zaproponował 3, ale poradził bym się pouczył i przyszedł
jutro. Uczyniwszy tak, następnego dnia dostałem 4.
Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...
strona | 237
Jedną klasówkę z ekonomii politycznej napisałem na papierze w kratkę, pisząc
gęsto, bez odstępu. Prowadząca ćwiczenia nie była w stanie mej pisaniny roz-
czytać i kazała mi pisać poprawkę. Z innych przedmiotów najbardziej mi
odpowiadał rachunek prawdopodobieństwa zaliczony na 5, najmniej zaś te-
oria pola, zaliczona na 3 nie wiem jakim cudem.
Wybrakowany
Jako jeden z wielu nieletnich (rocznik 1944), dostałem na przedwczesnej
komisji kategorię A i zostałem dopuszczony do nauki na Studium Wojskowym
przy ul. Koszykowej. Przez semestr drugi i część trzeciego byłem przez parę
godzin raz w tygodniu żołnierzem w kompanii ppłk. Żbikowskiego. W se-
mestrze 2-gim moja wiedza została wyceniona na 4. Pełen dobrych chęci,
niczym Szwejk, przystąpiłem w kolejnym, 3-cim semestrze do jej wzboga-
cania. Ale wraz z innymi nieletnimi zostałem wezwany na właściwą nam ko-
misję. Już szczęśliwy los kolegów z początku alfabetu, otrzymujących kate-
gorię C pozwalał mieć nadzieję. Niestety, po badaniach, wezwany przed
zbiorowe oblicze komisji, usłyszałem niczym wyrok – kategoria „A”. A więc
żegnaj wolny dniu... Odwróciłem się na pięcie i skierowałem do wyjścia. Nie
doszedłem do drzwi, gdy poproszono mnie z powrotem. Okazało się, że
poprzednia informacja była błędna, bo z powodu nerwicy obniżono mi ka-
tegorię do C co oznaczało zwolnienie ze szkolenia, a właściwie odroczenie. Ale
na 4-tym lub 5-tym roku nadeszła wreszcie ta właściwa komisja, gdzie
otrzymałem kategorię D. LWP mogło pozbyć się mnie z ewidencji.
Nie płakałem.
Praca dyplomowa, egzamin
Tematem mojej pracy był generator impulsów o krótkim czasie narastania
i regulowanej długości. Wykorzystałem efekt lawinowy występujący w tran-
zystorach. Na oporniku wtórnika emiterowego sumowałem impuls lawinowy
z impulsem wywołującym go o regulowanej częstotliwości i tak powstawał
wymagany efekt. Przy segregacji tranzystorów korzystałem z oscyloskopu
stroboskopowego wypożyczonego od doc. Jerzego Baranowskiego. To było
moja pierwsza samodzielna praca z wykorzystaniem aparatury elektronicznej
i od razu mi się spodobała. Część teoretyczna pracy dotyczyła efektu lawi-
nowego. Opiekunem pracy był mgr Marian Łakomy, wybitny inżynier, miłośnik
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
238 | strona
literatury pięknej – wkrótce po rozpoczęciu mej praktyki dyplomowej spot-
kaliśmy się w księgarni przy ul. Koszykowej przy stoisku z literaturą bynajmniej
nie techniczną, gdzie kupiłem jedną książkę, „Pustelnię parmeńską”. Pan
Marian kupił spory ich stos.
Część opisowa mej pracy powstawała w niesprzyjających okolicznościach, bo
musiałem uzupełniać skład brydżowy. Ale pisanie zawsze przychodziło mi
łatwo więc sobie poradziłem. W niedzielę poprzedzającą dyplom powta-
rzałem organizację i cykle rozkazowe UMC (świeża wiedza przydała się, patrz
niżej) gdy wpadł do nas kolega i zaprosił mnie na swą dyplomową imprezę. Na
niej, 2 kwietnia 1967 roku poznałem swą przyszłą żonę, śliczną studentkę II
roku wydziału Prawa UW. Wtedy właśnie zdecydowały się moje dalsze losy.
Przed egzaminem dyplomowym długo mitrężyłem w akademiku licząc, że bę-
dę ostatni z czwórki zdających. Ale wyznaczono mnie pierwszego. Ledwie
wszedłem w korytarz, już zostałem wywołany. Nie miałem czasu się denerwo-
wać. Najpierw, poproszony przez prof. Kilińskiego mówiłem na temat pracy,
potem na pytanie doc. Bańkowskiego omówiłem cykl rozkazu UMC-1. Am-
bitnie wybrałem rozkaz wymagający dodatkowego sięgania do pamięci. Na
koniec ktoś zapytał o przerzutnik R-S (reset-set), na co poprawnie odpowie-
działem rysując co trzeba i dodając, że ciekawszy jest J-K. Dopytany nie
skojarzyłem co to jest przerzutnik typu T, ale po podpowiedzi narysowałem
poprawnie przebiegi czasowe i mi podziękowano. Szybko, łatwo i przyjemnie.
Poszło lepiej niż mogłem oczekiwać, o czym świadczyła też uśmiechnięta
twarz Profesora. Po chwili poproszono mnie z powrotem i usłyszałem, że do-
stałem czwórkę. Ta egzaminacyjna ocena wraz z czwórką z pracy dyplomowej
dobrze oddaje, moim zdaniem, poziom mych osiągnięć i zaangażowania na
studiach.
W akademiku mieszkałem, po uzyskaniu oficjalnej zgody kierownika, do końca
czerwca. Potrzebne mi to było do wypełnienia moich zobowiązań korepety-
cyjnych. Mogłem podjąć pracę na uczelni, ale podobnie jak inni koledzy
zrezygnowałem, gdyż po stażu nie gwarantowano zatrudnienia na etacie,
a i zarobek był symboliczny.
Praca zawodowa: początki, lata sukcesów
Moja praca zawodowa to „kariera” inżyniera praktyka. Zaczynałem we wrześ-
niu 1967 w PIAP-ie. Szybko zorientowałem się, że nie mam tam szans na
rozwój i awans finansowy, pożądany po urodzeniu się syna, przy ciągle jeszcze
Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...
strona | 239
nie pracującej żonie, studentce. Po prawie 2,5 roku pracy najbardziej zna-
czącym moim osiągnięciem była przystawka do dalekopisu, którą skonstru-
owałem nie w swej macierzystej pracowni lecz na miesięcznym stażu u są-
siadów. Na dodatek atmosfera w pracowni była fatalna. Namówiony przez
kolegę, który uciekł tam wcześniej przeniosłem się więc do CBKO w Prusz-
kowie. W CBKO trafiłem do pracowni dr Tadeusza Lewandowskiego,
w newralgiczny moment uruchomiania układów sterowania „Numeroblok”
do tokarek i frezarek. Bardzo mi to odpowiadało – głodny takiej pracy chętnie
zostawałem nawet po godzinach. Pracowałem też przy następnej wersji urzą-
dzeń do sterowania tokarkami, już na układach scalonych i z interpolacją
kołową. Zaproponowany przez mnie sposób i układ konwersji informacji BCD
na kod binarny wszedł potem do „Nums 320T”. Gdyby nie długi dojazd
z Grochowa do Pruszkowa zajmujący czasem trzy godziny dziennie, pewnie
bym tam doczekał emerytury. Gdy „Numerobloki” wdrażano do produkcji
w Warelu przeniosłem się tam, zmniejszając tym samym odległość do miejsca
pracy. Na dodatek 2 km dalej, w tarchomińskiej „Polfie” zaczęła pracę Zosia,
więc często korzystałem z jej autokaru zakładowego i razem jechaliśmy na
Żerań.
W Warelu pracowałem początkowo jako konstruktor, potem kierownik pra-
cowni konstruktorskiej, cały czas przy sterowaniu numerycznym obrabiarek.
Tu byłem głównym twórcą patentu, który przyniósł ponad milion dolarów
oszczędności. W Układzie Sterowania Numerycznego następnej generacji, już
na układach scalonych, Nums 320T zastąpiliśmy kosztowne nastawniki kore-
kcji narzędzi pamięcią C-MOS, a układ zapisu danych do pamięci udało się
opatentować. Projektowałem te unikalne urządzenia technologiczne, zgła-
szane potem jako projekty wynalazcze. Z kontaktów z kolegami inżynierami
wiem, że była to znana praktyka, sposób na podniesienia zarobków. Po
Sierpniu 1980 zakładałem w Biurze Konstrukcyjnym Warelu „Solidarność”,
wszedłem też w skład Komisji Zakładowej. Aż nadszedł czas próby – 13
grudnia.
Czas migracji
Ludowej Ojczyźnie nie były już potrzebne moje wynalazki, najważniejsza była
lojalność. Byłem przesłuchiwany w Pałacu Mostowskich, ale nie zostałem in-
ternowany. Widać PRL liczyła na mą poprawę. Ale po miesiącu jej miłosierdzie
się skończyło i „za kontynuowanie działalności związkowej” wyleciałem
z pracy. Warto było to przeżyć i obserwować w czas próby postawy ludzi.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
240 | strona
W procesie odwoławczym zmieniono sędzinę na dyspozycyjną, w kancelarii
kościoła przy ul. Miodowej działał punkt pomocy, informujący o możliwych
miejscach przyjęcia do pracy. Dzięki rekomendacji wieloletniego więźnia pe-
erelu, mecenasa Moskały, zostałem przyjęty do INCO przy ul. Obozowej.
Technika analogowa, którą musiałem się zajmować zupełnie mi nie odpowia-
dała, więc zacząłem się rozglądać za nowym zatrudnieniem.
Od 1986 roku, przez 5 lat, pracowałem w polsko-szwedzkiej firmie „Inter
Design”. Praca była miła i owocna. Brałem udział w projektowaniu i wdrażaniu
do produkcji peryferyjnego urządzenia komputerowego do Mery 60, zarówno
hardware'u jak i oprogramowania w assemblerze. Ostatnią pracą była pamięć
operacyjna (dynamiczna) do systemu Camac. Tu przeżywałem niezapomniany
czas Okrągłego Stołu, wyborów czerwcowych i ostatecznej kapitulacji ko-
munizmu – upadku listy krajowej i powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego.
W czasie trudnej dekady lat osiemdziesiątych byłem jakby na wewnętrznej
emigracji. W ramach kuracji zajmowałem się... tkactwem. Jeden z gobelinów
– wizerunek Czarnej Madonny Częstochowskiej, uproszczonej przez Jana
Młodożeńca – podarowałem rodzicom księdza Jerzego w noc poprzedzającą
pogrzeb. Widziałem go potem na ścianie domu państwa Popiełuszków
w Suchowoli. Podarowany wcześniej księdzu gobelin z wizerunkiem Madonny
Katyńskiej, utkany wg projektu pani Dankowskiej, wisi w muzeum, w kościele
św. Stanisława Kostki na Żoliborzu.
Moja wczesna emerytura
Koledzy z odrodzonej „Solidarności” namówili mnie na udział w konkursie na
dyrektora naczelnego Warelu. Po wygranym konkursie byłem tam dyrekto-
rem w trudnych latach 1991-92. Po miesiącu dyrektorowania wiedziałem, że
popełniłem błąd – to nie była praca dla mnie. Przy pierwszych oznakach
niezadowolenia załogi złożyłem rezygnację i poszedłem „na swoje”. Dzięki
pracy w „Inter Design” i późniejszemu krótkiemu okresowi dyrektorowania
nie muszę się wstydzić wysokości mojej emerytury. Do elektroniki już nie
wróciłem, nacieszyłem się nią wcześniej, żałuję tylko, że moja nadaktywność
zawodowa z lat 70-tych wypadała w okresie komuny i dziś oceniam ją krytycz-
nie, niemal jak formę kolaboracji z reżimem. Zająłem się pośrednictwem
w wynajmie nieruchomości i handlem długami – mało ambitne zajęcie dla
inżyniera, ale niezwykle – w tamtych czasach – dochodowe.
Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...
strona | 241
Jednak kolekcjonowanie pieniędzy nie było moim hobby, miałem też zbyt
małą odporność na różne stresy z tą pracą związane. Na szczęście zarobki
żony, wybitnego radcy prawnego, znacząco wzrosły po upadku komuny, a ja
musiałem zająć się chorą Mamą. O zakończeniu przygody z pośrednictwem
zdecydowała w zabawny sposób Zosia mówiąc – ja nie mam żadnych talentów
to zajmę się zarabianiem pieniędzy, a ty mój drogi, taki utalentowany, zajmij
się czymś pożyteczniejszym. Przeniosłem się więc na swą rodzinną wieś i tu
szybko znalazłem nową pasję. Zacząłem fascynować się genealogią. Wraz
z synem przez kilka dni wertowaliśmy w archiwum parafialnym stare księgi
metrykalne i wdychaliśmy wiekowy kurz szukając macierzystych przodków.
Jeszcze za życia Mamy (zmarła w lutym 2000 r.) odszukałem ich i przywró-
ciłem pamięci blisko czterystu. Później pracę swą rozszerzyłem na całą
parafię, w wyniku czego powstała Monografia parafii Rozbity Kamień na
Podlasiu, wydana w 2004 r. Ale to już inna historia.
Spotkanie po latach – zjazd absolwentów
Ponieważ zawsze miałem łatwość rymowania to teraz, podczas lat emery-
talnej wolności, u mnie znacznie przedłużonej, piszę poezję. Tej swej
„tfurczości” nie traktuję zbyt poważnie. Są to poematy: jeden liryczny,
większość to satyryczne z cyklu „Kwiatki polskie” (łącznie 6, pierwszy „Józiu
i inni towarzysze” to moje rozliczenie z komunizmem). Poematy pisane są
z punktu widzenia liberała, za którego się uważam. Piszę też fraszki, których
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
242 | strona
mam już kilka tysięcy. Sporo z nich opiewa kontakty damsko-męskie. Jedna ze
szkolnych koleżanek nazwała mnie z tego powodu erotomanem.
Anegdoty
W DS przy ulicy Księcia Janusza 39 chodziłem czasem na pogaduszki do star-
szego kolegi, absolwenta LO w Sokołowie Podlaskim. Pamiętnego wieczora
wpadł nagle do pokoju podniecony Jurek K. i jąkając się poprosił Marka
o natychmiastową pożyczkę 1000 zł. Była to spora suma – miesięczne stypen-
dium wynosiło wówczas jakieś 300-550 zł. Gotówka była potrzebna do...
„sprawdzam” w rozgrywanej właśnie partii pokera. Jurek przysięgał, że ma
pewną wygraną. Marek ociągał się trochę, ale kolegę w potrzebie nie zostawił.
Po 2-3 minutach Jurek K. powrócił i zza pazuchy flanelowej koszuli wysypał
największy stos zmiętych banknotów jaki wówczas widziałem. Odliczył
pożyczone 1000 zł, dołożył setkę za nagłą pomoc i pobiegł by kontynuować
akademickie zajęcia. Jurek K. grał na pieniądze we wszystko, nawet w zapałki.
******
Akcja toczy się w Studium Wojskowym PW, przy ulicy Krzywickiego, na
zajęciach z radiostacji prowadzonych przez majora Cieszanowskiego. Po fron-
towych doświadczeniach cierpiał na chroniczny ból głowy, co widać było po
jego skwaszonej minie. Był cięty na studentów, którzy starali się zadekować
„na tyłach”, to znaczy siadali w ostatniej ławce sali – mówił wtedy
o „cholernych tyłach” i wszystkich ich brał do odpowiedzi. Wiedząc o tym
siadłem przezornie w pierwszej ławce. Moja wiedza nie była tajemna – po-
siedli ją też inni, toteż w pierwszej ławce, prócz mnie, tłoczyło się jeszcze
siedmiu, podczas gdy ci, dla których tu zabrakło miejsca zasiedli po 2-3 osoby
przy dalszych stolikach. Major, zwykle znudzony, popatrzył po nas z nieco-
dziennym zainteresowaniem i zaczął pytać. Jak myślicie, kogo? Nie „cholerne
tyły”, ale nas, awangardę, tych co to starali się być najbliżej źródła wiedzy,
prymusów z pierwszej ławki. Po tym, gdy szybko postawił dwóm z nas
pierwsze dwóje, jeden z kolegów, przezorny Kuba, niepostrzeżenie dał nura
pod ławkę i już spod niej nie wypłynął. Sypały się kolejne dwóje, wreszcie
przyszła moja kolej. I choć, ręczę honorem, powtórzyłem to samo co przede
mną mówili koledzy i czekałem na swoją dwóję, zdumiony usłyszałem majora
ogłaszającego, iż „z pomocą Boga i partii” dostałem czwórkę. Może major
zmęczył się pogromem – postawił już pięć dwój – może zmiękczyła go moja
Zbigniew Wąsowski | Było różnie, ale nie narzekam...
strona | 243
smutna mina? Siedzący za mną, ostatni z ławki, też dostał czwórkę, co po-
prawiało majorową statystykę. Potem major zamknął dziennik, a towarzystwo
odetchnęło z ulgą. Ale najlepsze stary wojak zostawił na koniec. Popatrzył po
nas, pomilczał i rzekł: „A ty, pod stołem, przestań pajęczyny nosem wycierać,
bo już dawno wstawiłem ci trzy dwóje”.
******
Tę anegdotę usłyszałem od kolegów ich drugim obozie wojskowym w Bia-
łobrzegach k/Zegrza. Perfidni żołnierze-studenci naszego rocznika podjęli
zobowiązanie, którą upublicznili i przekazali władzom Uczelni, dowództwu
obozu i jednostki, że szkolenie wojskowe ukończą na najwyższych ocenach.
Przewidując, że wojsko zrobi wszystko, aby tak się stało, nie czuli się już
zbytnio zobowiązani do zgłębiania wiedzy wojskowej – wszak i tak mieli być
najlepsi. Wymyślili także szereg zajęć sportowych (np. kurs żeglarski) lub
kulturalnych (zespół muzyczny „Glazer's Boys”, którego liderem został ma-
łoletni syn płk. Glazera, chór Rewelersów itd.).
Obóz w Białobrzegach. „Glazer's Boys” i „Rewelersi”. Udział w zespołach zwalniał od
zajęć, zwłaszcza poligonowych
Inicjatywy te zwalniały od zajęć i ćwiczeń poligonowych! Gdy nastał czas
egzaminów wtajemniczeni egzaminatorzy solidarnie stawiali piątki. Szło to
gładko do czasu pojawienia się, w zastępstwie, kogoś nowego – kapitana żół-
todzioba, który zdążył już postawić kilka dwój, nim hiobowa wieść dotarła do
Komendanta Obozu. I w takiej właśnie trudnej sytuacji objawiła się sprawność
Dowódców Ludowego Wojska Polskiego, którą mieliśmy potem okazję poznać
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
244 | strona
w latach następnych. Pozyskawszy wiadomość o katastrofie Komendant zain-
terweniował osobiście – stawił się niezwłocznie, zajrzał w arkusz ocen i wska-
zując wielką dwóję zapytał:
– A cóż to za ocena?
Nie w ciemię bity kapitan stanął na baczność i na wysokości zadania meldując:
– Piątka, obywatelu pułkowniku.
Uspokojony Komendant dodał łagodniej:
– To poprawcie, bo niewyraźna!
Mój młodszy kolega z Warelu o nazwisku Grudzień, znakomity inżynier z rocz-
nika 1973 często opuszczał zajęcia w Studium Wojskowym i musiał je potem
zaliczać. W czasie gdy studiował, zaliczanie nie wymagało już ubierania mun-
duru. Zaliczało się u oficera wykładowcy, lub u dowódcy kompanii. Zaliczenie
wyglądało mniej więcej tak:
– Grudzień?
– Tak jest, panie majorze, Grudzień.
– A może wyście krewny tego Grudnia ze Śląska? – ostrożnie zapytał major.
– Nie, żaden krewny, panie majorze – odparł zgodnie z prawdą kolega,
świadom że jego szanse na łatwe zaliczenie maleją.
– To może chociaż tego boksera? – dalej indagował major, tym razem swo-
bodniej.
– Też nie, panie majorze, przykro mi.
Major popatrzył z politowaniem i rzekł – No to macie trzy...