4. Wróg ludu

24
Wróg ludu Przekonany, że z glupotą, klamstwem i brzydotą godzić się nie można, po- stanowilem stanąć do jednoosobowej walki z propagandowym smokiem. Nie mając dostępu do zamkniętego w sekretariacie wzmacniacza, zabralem się do zrywania co dostępniejszych glośników. Udalo się dobrać do dwóch pierwszych z brzegu, ale gorzej bylo z trzymaniem języka za zębami, co z naszpikowanej szpiclami klasy zaprowadzilo mnie ( grudnia ) do piwnic kozielskiej Bezpieki przy Piastowskiej , z popularnym wówczas oskarżeniem o sabotaż, wrogą dzialalność i caly szereg temu podobnych niegodziwości. Mogla z tego wyniknąć wcale dluga znajomość z czerwonym systemem więziennym, aliści uratowala mnie nadgorliwość donosicieli (dziś zwaliby się TW), glównie Tad- ka Przepiórki, którzy oprócz prawdziwych doniesień o mych wyczynach zbyt gorliwie zrelacjonowali fantazyjne opowiadania o „klasowo” wrogich epizodach z dziejów moich i mej rodziny. Jakiś bardziej rozgarnięty ubek zorientowal się, że moje opowiadania o dworze na Litwie, ucztach w ruinach zamkowych i po- lowaniach dziwnie przypominają uwspólcześnioną wersję „Ostatniego zajazdu na Litwie” i dal się przekonać, że ma do czynienia z twórczością Adama M. Nie zaś Adama B. Szkoda, że mi wówczas nie przyszlo do glowy, by dodać epizod z mrówkami i Telimeną, ale z racji na wiek, nikt by mi zapewne nie uwierzylNieco trudniej przyszlo mi przekonać śledczego, że pracowicie zrelacjonowane przez TW moje historie o przygodach przemytniczych są dopasowaną do powo- jennych realiów wersją Kochanka wielkiej niedźwiedzicy Sergiusza Piaseckiego. Ostatecznie jednak, po dwóch tygodniach śledztw i przesluchań, zrezygnowany ubowiec machnąl ręką, wypracowania szpiclów schowal do odpowiedniej „tecz- ki” (w tamtym urzędzie nic nie szlo do kosza…), a niefortunnego naśladowcę Wieszcza przekazal zwyklej Milicji z oskarżeniem o dokonanie kradzieży. Spra- wa zakończyla się symboliczną karą, jako że fala prawdziwego terroru jeszcze do Koźla nie dotarla, ale poradzono mi przyjaźnie, bym się z miasta na jakiś czas usunąl. Dziesiątą klasę kończylem zatem w Drugim Liceum męskim w Zabrzu, gdzie kozielskie przygotowanie pozwolilo mi blyszczeć przymiotami prymusa, do tego stopnia, że po raz pierwszy nawet ocenę ze sprawowania mialem „dobre”.

description

4. Wróg ludu

Transcript of 4. Wróg ludu

Page 1: 4. Wróg ludu

!"

Wróg ludu ¶Przekonany, że z  głupotą, kłamstwem i  brzydotą godzić się nie można, po-

stanowiłem stanąć do jednoosobowej walki z  propagandowym smokiem. Nie mając dostępu do zamkniętego w sekretariacie wzmacniacza, zabrałem się do zrywania co dostępniejszych głośników. Udało się dobrać do dwóch pierwszych z brzegu, ale gorzej było z  trzymaniem języka za zębami, co z naszpikowanej szpiclami klasy zaprowadziło mnie ( grudnia ) do piwnic kozielskiej Bezpieki przy Piastowskiej , z popularnym wówczas oskarżeniem o sabotaż, wrogą działalność i cały szereg temu podobnych niegodziwości. Mogła z tego wyniknąć wcale długa znajomość z  czerwonym systemem więziennym, aliści uratowała mnie nadgorliwość donosicieli (dziś zwaliby się TW), głównie Tad-ka Przepiórki, którzy oprócz prawdziwych doniesień o mych wyczynach zbyt gorliwie zrelacjonowali fantazyjne opowiadania o „klasowo” wrogich epizodach z dziejów moich i mej rodziny. Jakiś bardziej rozgarnięty ubek zorientował się, że moje opowiadania o dworze na Litwie, ucztach w ruinach zamkowych i po-lowaniach dziwnie przypominają uwspółcześnioną wersję „Ostatniego zajazdu na Litwie” i dał się przekonać, że ma do czynienia z twórczością Adama M. Nie zaś Adama B. Szkoda, że mi wówczas nie przyszło do głowy, by dodać epizod z mrówkami i Telimeną, ale z racji na wiek, nikt by mi zapewne nie uwierzył… Nieco trudniej przyszło mi przekonać śledczego, że pracowicie zrelacjonowane przez TW moje historie o przygodach przemytniczych są dopasowaną do powo-jennych realiów wersją Kochanka wielkiej niedźwiedzicy Sergiusza Piaseckiego. Ostatecznie jednak, po dwóch tygodniach śledztw i przesłuchań, zrezygnowany ubowiec machnął ręką, wypracowania szpiclów schował do odpowiedniej „tecz-ki” (w tamtym urzędzie nic nie szło do kosza…), a niefortunnego naśladowcę Wieszcza przekazał zwykłej Milicji z oskarżeniem o dokonanie kradzieży. Spra-wa zakończyła się symboliczną karą, jako że fala prawdziwego terroru jeszcze do Koźla nie dotarła, ale poradzono mi przyjaźnie, bym się z miasta na jakiś czas usunął. Dziesiątą klasę kończyłem zatem w Drugim Liceum męskim w Zabrzu, gdzie kozielskie przygotowanie pozwoliło mi błyszczeć przymiotami prymusa, do tego stopnia, że po raz pierwszy nawet ocenę ze sprawowania miałem „dobre”.

Page 2: 4. Wróg ludu

!!

¶Wakacje roku to także moja pierwsza regularna praca. Znajomi wiedzą-cy o moich zainteresowaniach polityką i  szerokim światem polecili mnie re-daktorom Ziębie i Rakoczemu z katowickiego „Dziennika Zachodniego” i przez dwa wakacyjne miesiące byłem praktykantem w redakcji dodatku „Dziennika” pt.  Sport i  Wczasy. Dodajmy od razu, że bez specjalnego sukcesu. Sportowe dzielenie włosa na czworo w  formie rozważań co by było, gdyby Nowak nie był „na spalonym” lub którą nogą wstał wczoraj z  łóżka bramkarz Arsenalu, nigdy nie wydawało mi się wiele ważniejsze niż ilość zeszłorocznego śniegu na stadionie w Radzionkowie. Kariery dziennikarza sportowego zatem nie zrobi-łem, zwłaszcza że zbliżał się koniec wakacji, a co ważniejsze, nadciągała epoka stalinowskiego zaćmienia słońca i zawód dziennikarza stał się jedną z jej pierw-szych ofi ar.

¶Niedogodności codziennych dojazdów (wstawanie o . rano) i przywiązanie do starej szkoły sprawiły, że jesienią powróciłem do Koźla, by tu kończyć klasę . i  stawać do matury. Nie był to krok zbyt rozważny, bo aczkolwiek potrafi łem trzymać się w bezpiecznej odległości od bełkotliwych głośników, to nieco trudniej przychodziło mi trzymanie języka za zębami, choć przecież można było stawiać przysłowiowe dolary przeciw orzechom, że ani UB, ani jego donosiciele (których tożsamości wtedy jeszcze nie znałem) na pierwszej, nieudanej próbie dopadnięcia wroga klasowego nie poprzestaną. Sympatii u koleżków, których „ukąsił Hegel” lub zorientowali się, gdzie można zrobić łatwą karierę, na pewno nie przysparzały mi zjadliwe komentarze do lizusow-skich hołdów wobec władzy, z  jakimi na wyprzódki zgłaszali się co gorliwsi aktywiści ZMP. Wspomnjmy tu propozycję Leszka Szyszkowskiego, by szkołę nazwać imieniem Koniewa, żądanie Ryśka Drożdża, by przymiotnik „socjali-styczny” pisać z dużej litery czy zwroty Wieśka Dereja, który prawił koleżan-kom komplementy, że są… „piękne jak kobiety radzieckie”. A pamiętać trzeba, że na koniec roku przypadło apogeum sowieckiej histerii związanej z . urodzinami niejakiego Józefa Dżugaszwili, który pod pseudonimem Stalin sza-lał na obszarze jednej szóstej globu. Nie będę przytaczał żadnej z mych zło-śliwostek, przycinków i  komentarzy, ale klnę się na wszystkie teczki świata, że było ich multum, a ich zjadliwość wprost proporcjonalna do bezmiaru ser-wilizmu i lizusostwa, jaki zalał krainy między Łabą i Władywostokiem. Skoro zatem klasowej czarnej owcy nie udało się zamknąć ust, nasi komsomolcy i ich ubowscy mocodawcy postanowili viribus unitis ¹⁶ zamknąć całego wroga, i to zamknąć tym razem na dobre, choć Bogiem a prawdą – to wiele dobrego trud-no się było w tym przedstawieniu dopatrzeć.

¹⁶ połączonymi siłami

Page 3: 4. Wróg ludu

!#

¶I tym to sposobem lutego , tuż przed studniówką, przyszło mi zamiesz-kać w niezbyt sympatycznym gmachu kozielskiego więzienia, położonym nb. kilkaset metrów od rodzinnego domu. Co, w porównaniu na przykład ze zsyłką na Syberię, bynajmniej nie kwalifi kuje autora do statusu „męczennika za spra-wę”. By zaś sprawę nieco dokładniej, sine ira et studio ¹⁷ przedstawić, oddajmy głos aktowi oskarżenia, który przemówi do nas niepowtarzalnym językiem „lu-dowego ofi cera śledczego”.

Akt Oskar!eniaUzasadnieniePodejrzany Bielnicki Adam jako uczeń XI-tej klasy gimnazjum ogólno kształ-cącego w  Koźlu a  zarazem jako syn przedwojennego bogacza wiejskiego jest wrogo ustosunkowany do Polski Ludowej o  czym świadczy fakt, że na terenie gimnazjum w Koźlu wśród młodzieży pochwalał publicznie faszyzm niemiecki i rozpowszechniał fałszywe wiadomości oraz poniżające i obelżywie wyrażał się o Marszałku Rokosowskim. Ponadto podejrzany Bielnicki Adam, jak stwierdza-ją świadkowie słuchał zawsze radia londyńskiego i  te wszystkie wrogie wypo-wiedzi skierowane bezpośrednio p-ko Polsce Ludowej powtarzał w szkole i siał ferment i niezadowolenie oraz do szkoły przynosił z sobą gazety w  języku an-gielskim i wychwalał ustruj państw zachodnich. W jesieni r Bielnicki Adam upojony wiadomościami radia londyńskiego, publicznie wśród uczni w gimna-zjum w Koźlu zbudował domek z papieru i kiedy po dmuchnięciu przez niego rozleciał się oświadczył, że Związek Radziecki jest kolosem, ale podobnie jak i to się rozsypało po dmuchnięciu tak samo i Związek Radziecki musi się rozlecieć.

¶Nawet średnio rozgarnięty ubowiec musiał pojąć, że przytoczony dotąd rejestr moich reakcyjnych niegodziwości, acz mógł do łez doprowadzić pra-wowiernego postępowca, to niezupełnie nadawał się do prezentacji na przy-gotowywanym procesie pokazowym. By oskarżonego w  oczach normalnych ludzi wystarczająco zohydzić, należało mu przypisać inne, niż brak miłości do Sowietów, intencje. Na taką ewentualność istniały centralnie przygotowa-ne instrukcje, niczym średniowieczny „młot na czarownice”, przystosowane do zmieniającej się sytuacji politycznej. U początku lat pięćdziesiątych trwała przymusowa kolektywizacja, zatem nazwanie oskarżonego „synem bogacza wiejskiego” obowiązywało jak Amen w pacierzu. Nie było jeszcze Radia Wolna Europa, więc ograniczono się do zarzutu słuchania BBC. Nie wymyślono jesz-cze „niemieckich rewizjonistów”, stąd brak ich na złowrogiej liście. Pozostawał

¹⁷ bez gniewu i stronniczości

Page 4: 4. Wróg ludu

!$

uniwersalny, wymyślony ponoć w samej Moskwie i skuteczny bodaj po dzień dzisiejszy, zarzut antysemityzmu. Wprawdzie później, na czas jakiś, zastąpiło go oskarżenie o „syjonizm”, ale to temat na inne opowiadanie. A oto, jak w swej osobliwej polszczyźnie prawowierny śledczy przedstawił zdemaskowanego wroga ludu:

W tym samym czasie i miejscu publicznie pochwalał faszyzm wyrażając się, do zebranych wokół siebie uczni że niemcy dobrze zrobili iż wymordowali żydów. Świadczy to wybitnie o wrogiej postawie podejrzanego oraz o tym, że nie docenia walki o  pokój ma całym świecie, lecz przeciwnie jako uczeń przystępujacy do egzaminu dojrzałości , świadom swych czynów pochwalał faszyzm.

¶Wymieniona w tekście „walka o pokój” to jeszcze jeden serwitut ideologiczny, pseudopacyfi styczny bełkot obowiązujący każdego propagandystę w latach . Odfajkowawszy zatem obowiązkowe pensum, nasz autor wrócił do realiów. Oddajmy mu głos ponownie.

W  miesiącu styczniu r w  dalszym ciągu na terenie szkolnym rozpowszech-niał fałszywe wiadomości, twierdząc z całą stanowczością, że Związek Radziecki nie jest przyjcielem Polski dowodem czego może być to, iż zagarnął nam ziemie wschodnie słusznie należące się Polsce a Polska musi wykonywać wszystkie polece-nia Związku Radzieckiego. W tym samym czasie i miejscu rozpowszechniał nadal fałszywe wiadomości, mówiąc, że w państwach zachodnich jak Ameryka i Anglia jest prawdziwa wolność a nie taka jak w Polsce jest, gdzie za prawdę jest się karany.W dniu -go lutego r podejrzany Bielnicki Adam w czasie lekcji w gimna-zjum w  Koźlu wyrażał się poniżająco o  Marszałku Rokosowski w  ten sposób, że w Warszawie rzekomo na jednej z ulic został zamknięty ruch, gdyż pierwszy robotnik Warszawy uczy się jeździć na rowerze i poznawać na zegarku. Wypo-wiedź powyższa jaskrawo tyczyła się Marszałka Rokowskiego, gdyż bezpośred-nio po tych wypowiedziach wyraził sie, że mamy nowego „Gauleitera” i jest nim pierwszy robotnik Warszawy Konstantin porównując ponadto Marszałka Ro-kowskiego do Konstantyna Wielkiego, w ten sposób, że oświadczył do zebranych, że dawniej Car do Polski wysłał namiestnika swego a obecnie został Rokosowski wysłany do Polski po to ażeby rządził Polską.

¶Do dziś nie jestem pewien, który z zarzucających na mnie sieci szpiclów dał powyższy popis nieuctwa mieszając rzymskiego cesarza z Konstantym Romano-wem, ale przypuszczam, że było to raczej dzieło nierozgarniętego ubowca, który, jak widać z cytowanego tekstu, nie potrafi ł nawet poprawnie napisać nazwiska

Page 5: 4. Wróg ludu

!%

swego nowego wodza, „mianowanego Polakiem” – Konstantina Rokossowskiego. No, ale nie wymagajmy zbyt wiele od „ludowych ofi cerów”!

¶Wydaje się, że ten ostatni fragment aktu oskarżenia stanowi jego punkt cen-tralny. Był to główny kamień obrazy, crimen laese maiestatis ¹⁸ będący też bez-pośrednią przyczyną aresztowania groźnego wroga. Zwróćmy uwagę na daty: pierwszego lutego „się wyrażał”, a  . już siedział. Natomiast akapit końcowy owego elaboratu to już tylko powtórzenia i zaklęcia obowiązkowe we wszyst-kich ówczesnych tekstach politycznych.

Zachowanie się podejrzanego pod względem politycznym świadczy o wybitnie wrogim nastawieniu do Polski Ludowej a oczywistym jest, że takie rozpowszech-nianie fałszywych wiadomości i pochwalanie faszyzmu budziły niepokój wśród ludności oraz przez używanie obelżywych wyrażeń w  stosunku do Marszałka Rokowskiego obniżyły jego naczelną powagę a  tym samym przez pochwalanie faszyzmu wyrządził istotną szkodę interesom Państwa Polskiego. Dodać należy, że podejrzany Bielnicki Adam jako uczeń gimnazjum w Koźlu w  r skradł z gimnazjum do którego uczęszczał oraz z lokalu przyjaźni Polsko-Radzieckiej głośniki radiowe w celu przywłaszczenia za co został przez Sąd Grodzki w Koźlu skazany za powyższe przestępstwo na mies. Aresztu w zawieszeniu na lata. Bielnicki Adam przesłuchany w charakterze podejrzanego nie przyznał się do winy i gołosłownie zaprzecza postawionym mu zarzutom. Ofi cer Śledczy P.U.B.P. Koźle, Kurp Z. St. Sierz.

¶Kilku przyjaciół, którzy zapoznali się z powyższymi fragmentami mych wspo-mnień, wyrażało czasem przesadne uznanie dla -letniego aresztanta, który się ubowcowi sprzeciwił, do winy się nie przyznał i „gołosłownie zaprzeczał”. Nie wymagało to jednak specjalnej dzielności, właśnie za sprawą wytrwałej i systematycznej pracy donosicieli. Wszystko załatwiała robiąca właśnie w na-szych czasach medialną karierę „teczka”. Ta, którą pokazano mi na zakończe-nie półrocznego śledztwa, była opasłym tomem i umożliwiała zadowolonemu z siebie śledczemu zasypywać oskarżonego gradem pytań odnoszących się do najdrobniejszych szczegółów, miejsc, dat, a nawet czasem godzin… Co kto po-wiedział na dużej przerwie listopada , co po lekcjach maja a co na lekcji łaciny stycznia …? Słowa, osoby, miejsca, terminy… Pada również czasem pytanie, czy nie warto by się, na lustracyjnej fali, do owych teczek do-brać. Można, ale po co? Jestem przekonany, że wiedza zawarta w owych szpar-gałach ani na jotę nie wpłynęłaby na moje samopoczucie. Wystarczy, że znamy

¹⁸ zbrodnia obrazy majestatu

Page 6: 4. Wróg ludu

!&

Fot. 18. Oryginał dokumentu „uczonego ofi cera” śledczego

Page 7: 4. Wróg ludu

!'

nazwiska tych, którzy ujawnienia tożsamości w tej farsie zataić nie mogli. Śled-czego ubeka, konesera polszczyzny i historii, Tadzia Przepiórki, który przejęty niczym Pawka Korczagin ¹⁹, zapewniał sąd o moim braku miłości dla ludowej władzy. Ważne jest natomiast, byśmy nie zapomnieli imion przyjaciół, których, jak wiadomo, poznaje się w biedzie. Karola Jońcę, przyszłego wykładowcę hi-storii prawa, który natychmiast po pierwszym przesłuchaniu, nie bacząc na ryzyko, popędził do gadatliwego Adama, by go o nadciągającej burzy ostrzec. Leszka Wyrozumskiego – przyszłego prorektora UJ i sekretarza Polskiej Aka-demii Umiejętności, który po doświadczeniach pierwszej sowieckiej okupacji na Kresach, lepiej od innych doceniał grozę sytuacji świadków zastraszanych na kilka tygodni przed maturą, a mimo to trzymającego się dzielnie wersji „nie pamiętam”. Czy wreszcie zawadiackiego Ślązaka, Józka Musioła, który na zapeł-nionej sali sądowej wypalił sędziemu, że jak się zostaje wezwanym do „urzędu”, to się podpisuje, co każą…

¶A owa mniej chwalebna część maturzystów sprzed lat sześćdziesięciu? Osła-wieni Tajni Współpracownicy, pracowici jak komsomolcy z czytanek dla grzecz-nych dzieci wiernych towarzyszy. Czy roztrząsanie głupoty czerwonych Jame-sów Bondów zdałoby się jakiemukolwiek psu na budę? Zgódźmy się, że po roku , wzorem dzielnego wojaka Szwejka lepiej spojrzeć na idiotyzmy Peerelu z wyrozumiałością należną wariatom, którzy przejęli kierownictwo zakładu.

¶Ponoć co poniektórzy nieźle na współpracy z naszym niedomytym Gestapo wyszli. Tadek zdał maturę summa cum laude ²⁰, a innemu oblany egzamin uzna-no za zadowalający po jednym telefonie z miejskiego komitetu PZPR.

¶Oczywista, że tylko relata referro ²¹, jako że w tym czasie od kilku miesięcy żyłem na państwowym wikcie w celi numer zbudowanego jeszcze przez Pru-saków kozielskiego więzienia. Tyle że warunki nie były pruskie. Celę obliczoną w XIX-wiecznych Prusach na dwóch, ewentualnie czterech więźniów, zalud-niało obecnie dziewięciu „wrogów”. Właśnie ich wspominam – politycznych, ponieważ niemal całe piętro było nimi zapełnione. Nie znałem warunków, jakie panowały u tzw. „złodziei”, jak sami siebie nazywali więźniowie kryminalni, czy ogólnie nie-polityczni, ale sądząc po szeregu przywilejów jakimi się cieszyli, można założyć, że zakwaterowanie mieli znośniejsze. Będąc w większości już skazanymi mogli pracować, korzystać z odwiedzin i szeregu innych, drobnych udogodnień. Polityczni byli niemal wszyscy więźniami śledczymi. Nosili wła-sną odzież, nie mogli kontaktować się nawet z sąsiadami z celi za ścianą, nie dostawali gazet, nie mogli posiadać przyborów do pisania, a otrzymywane raz

¹⁹ Sowiecki symbol donosiciela, który zadenuncjował własnych rodziców. ²⁰ z najwyższą pochwałą ²¹ powtarzam co usłyszałem

Page 8: 4. Wróg ludu

#(

na miesiąc listy czytali w obecności tzw. „speca”, politruka, który następnie nie spuszczał oka z więźnia, gdy ten korzystał z możliwości napisania klikuzdanio-wej odpowiedzi zawierającej jedynie dozwolone, standardowe frazesy. Pociechą była więzienna biblioteka, zapewne zaopatrzona przez wspomnianego „speca”. Wymiana książek odbywała się raz na miesiąc, więc zważywszy na nadmiar wolnego czasu, można było dostępnych dzieł nauczyć się na pamięć. Specjalnej ochoty po temu jednak brakło, a to z uwagi na jakość dostępnej lektury. Któż bowiem chciałby wbijać na pamięć: Przyczynki do monistycznego pojmowania dziejów Plechanowa, Briuski Panfi łowa, Młodą gwardię Fadiejewa czy Mowy towarzysza Stalina z czasu wielkiej wojny ojczyźnianej (autor jak w tytule). Epo-kowe dzieło Fadiejewa było w wersji oryginalnej, więc przy pomocy kolegów znających rosyjski udało mi się opanować czytanie w cyrylicy i jakie takie po-rozumiewanie się w  języku ojczystym stalinowego „Gauleitera Konstantina”. Nie była to jedyna zdobycz językowa, bowiem od Ślązaków, których nigdy po-śród więźniów politycznych nie brakło, przyswoiłem sobie wcale przyzwoity zasób słów i  zwrotów w  języku Goethego, a  przy okazji również znajomość wojennych piosenek w mowie Hitlera. I jeszcze dziś, po latach mogę zaśpiewać, nawet niezbyt fałszując, hymn Legionu Condor bombardującego hiszpańskich republikanów: Wir sind die Deutsche Legionäre, Soldaten der Nation… ²² lub nieco późniejszy przebój Kriegsmarine: Heute wollen wir ein Liedlein singen… …denn wir fahren, denn wir fahren – gegen Engeland. Ahoj! ²³

¶Rzecz jasna, że życie za kratkami nie składało się z  samych przyjemności, a owe skąpe namiastki kultury nie bardzo sobie z nudą radziły. Na szczęście (i to całkiem dosłownie) władze miały, najwyraźniej zalecone z góry, utrzymywanie stanu maksymalnej czystości, więc codzienne zmagania z potężnym „kiblem” stojącym w  rogu celi oraz polowania na pojedyncze pyłki kurzu zapewniały zdrowie oraz dostarczały zajęcia i minimum ruchu. Tu bowiem dodać należy, że tak zwane „spacery” polegające na dreptaniu w kółko po więziennym dziedziń-cu więźniom śledczym najwyraźniej nie przysługiwały. Czas dłużył się niemi-łosiernie, urozmaicony jedynie kilkutygodniowym pobytem w „izbie chorych”, dokąd rzucił mnie jakiś dziwaczny atak anginy, nie znany mi ani wcześniej ani potem. Przełomowym wydarzeniem stało się spotkanie z moim ofi cerem śled-czym, który po trzech miesiącach, zapewne wielce wytężonej pracy, zjawił się w więziennej rozmównicy, by mi przedstawić cytowany powyżej akt oskarżenia oraz zaproponować wgląd do akt sprawy. Zapewne zyskałem jego uznanie rezy-gnując z grzebania w opasłym skoroszycie. A kto i ile naprawdę donosił, wyjść

²² My, niemieccy legioniści, żołnierze narodu. ²³ Zaśpiewajmy dziś piosenkę… albowiem, albowiem – wyprawimy się na Anglię. Ahoj!

Page 9: 4. Wróg ludu

#)

miało na zbliżającej się rozprawie. Zaś do rozprawienia się z wrogiem mego for-matu zaangażowano aż sąd apelacyjny z Katowic, bo i feta miała być pokazowa, tak, by jednych zastraszyć, innym zyskać nagrody, a  oskarżonemu zapewnić byt na państwowym wikcie najlepiej na długie lata. Oskarżenie zasadzało się na artykułach i  wymyślonego w  tzw. Małego Kodeksu Karnego przewi-dującego po i  lat za: fałszywe wiadomości, poniżanie rosyjskiego marszałka i pochwalanie faszyzmu. No a sprawa tak poważna, bez rozprawy pokazowej obejść się nie mogła. Show ruszył lipca przy szczelnie wypełnionej sali ze „st. Sierż. Kurp Zygmuntem” rozpartym w pierwszym szeregu. Co jak co, ale przy-znać należy, że widok z ławy oskarżonych był znakomity a wrażenia wyłącznie pozytywne, jako że po spędzeniu pół roku w ciasnej i ciemnej celi (okna wię-zienne w systemie sowieckim były zawsze osłonięte tzw. „koszami”) można było się cieszyć widokiem rodziny, kolegów i  „kolegów”… Przypadkowym uatrak-cyjnieniem widowiska stała się zbieżność nazwisk dramatis personarum ²⁴, bo-wiem sądzić miał sędzia Bieliński, oskarżał prokurator Bielecki, no a  lokatora ławy oskarżonych przedstawiać już nie warto. Jak by nie pieczołowicie cały ten majufes przygotowywano, diabli efekt wzięli z przyczyn formalnych. Zapytano oskarżonego o to i owo, następnie świadek główny – Przepiórka wymamrotał z widocznym zdenerwowaniem (choć to przecież nie jemu groziły „mina, Sybir i kajdany…”) swoją kwestię, świadek Derej potwierdził z widocznym zaangażo-waniem, że oskarżony zaiste jest wrogiem Polski „ludowej” i  z  grubsza rzecz biorąc, ofensywa „sił postępu” na tym się zakończyła. Pozostali świadkowie, pod okiem niezmordowanego ofi cera śledczego – „Kurp Zygmunta – st. sierżanta” robili, co mogli, by wyrazić to, co na koniec wypalił Józek Musioł wezwany do sę-dziowskiego stołu, by potwierdzić autentyczność swego podpisu na jakiejś spre-parowanej przez ubeków bumadze. Nie pamiętam słów w jakich to sformułował, ale przypomniał nadrzędną zasadę tamtych czasów, że jak wzywają do „urzędu”, to się podpisuje, co każą. Na tym przebłysku prawdy i odwagi la comedia okazała się fi nita, albowiem gdy po kilku wezwaniach woźnego przed obliczem sądu nie stawił się ostatni ze świadków: Włodek Bugla, sąd – po krótkiej naradzie skazał go na złotych grzywny i tak ciekawie zapowiadającą się rozprawę zawiesił, jak się w praktyce okazało, do października. Acz przedstawienie miało swoją stro-nę rozrywkową, zanosiło się na cokolwiek przedłużony pobyt w lepkim uścisku władzy. No, bo skoro sąd, i do tego apelacyjny, z taką powagą do losów państwa i całego „obozu pokoju” podchodził…

¶I tu przychodzi nam opisanie historii, jakie zdarzają się na przykład w ame-rykańskich fi lmach kategorii B w  sytuacji, gdy autor nie wie, jak absurdalnie

²⁴ osób dramatu

Page 10: 4. Wróg ludu

#*

pokręcony dramat doprowadzić do happy endu. Oto bowiem gdy w połowie października do wznowienia rozprawy doszło i  w  towarzystwie jakiegoś wy-miętoszonego milicjanta z pepeszą zjawiłem się przed obliczem ograniczonego w swych rozmiarach trybunału, okazało się, że w puściuteńkiej sali, poza ro-dzicami i urzędowym obrońcą, czekał na podsądnego nowy świadek w osobie profesora Romana Ślusarczyka. Ten, podobno wielce przed wojną zasłużony lwowski komunista, uczył nas przed kilku laty „nauki o Polsce i świecie współ-czesnym” i  jakoś sobie niesfornego Bielnickiego upodobał, bo mimo różnic w  patrzeniu na współczesność, byłem na jego logiczne argumenty podatny, a sam przedmiot jakoś lekko mi do głowy wchodził. Obecnie, pod koniec Ślusarczyk był dyrektorem administracyjnym politechniki w Gliwicach i ponoć szarą eminencją z otoczenia generała Ziętka w katowickim komitecie. Nigdy się nie dowiedziałem, czy za jakieś sznurki pociągał, by sprawę tak a nie inaczej prowadzono, ale samo jego wystąpienie, nie tyle w roli świadka, co obrońcy, wystarczyło sędziemu, by wyrok, o  którym niżej, taki a  nie inny wyferować, a  co ważniejsze, móc go następnie przed zwierzchnikami usprawiedliwić. Oczywiście na wstępie spotkania dostało mi się odpowiednie pater noster, ale clou całej imprezy była nieoceniona w mym położeniu fi lilpika pana profesora. Trudno mi dziś powtórzyć jakieś powiązane fragmenty, ale nie sposób nie pa-miętać takich zwrotów jak: Kogóż my tu dzisiaj na prawdę sądzimy, towarzysze sędziowie…? Czy tego egocentrycznego gimnazjalistę ze skłonnościami do bufo-nady i chęcią brylowania, czy nie przypadkiem nasze zaniedbania na odcinku młodzieżowym? Czy pamiętamy co o młodzieży mówił towarzysz Lenin? A czy z dostateczną uwagą przestudiowaliśmy „Poemat pedagogiczny” Makarenki? Te i inne, im podobne, kwieciste akty strzeliste nowomowy nie mogły nie wywrzeć pożądanego wpływu na „towarzyszach sędziach” i przewidywane w kodeksie lata skurczyły się w ogłoszonym ekspresowo wyroku do miesięcy. Zważyw-szy, że osiem już miałem za sobą, należało się tylko uzbroić w cierpliwość i jako rzecze Pismo „patrzeć końca”.

¶Onże koniec zastał mnie lutego w miniaturowej próbce Gułagu, wię-ziennym gospodarstwie rolnym Półwieś pod Opolem, gdzie z  powodzeniem urządziłem się udając elektryka. Zabawa drucikami zawsze mnie pociągała, stopnie z fi zyki miewałem nie najgorsze, a jak wspomniałem, radiowęzłowe gło-śniki były nawet przez czas jakiś moją specjalnością. Udawanie „człowieka, któ-ry nie był sobą” stało się również moim udziałem po powrocie do świata ludzi „wolnych”. O powrocie do szkoły i zdawaniu matury trzeba było na razie zapo-mnieć, a ponieważ wszelkie formy „klasy robotniczej” były w modzie, zostałem na początek kolejarzem na wielkiej stacji rozrządowej Koźle Port, a pierwszym tytułem jaki w życiu zdobyłem, był „rozrządowy – manewrowy”. Zajęcie to, dość

Page 11: 4. Wróg ludu

#"

urozmaicone i wykonywane na świeżym powietrzu dobrze byłemu więźniowi zrobiło, a ponieważ zapewniało długie okresy bezczynności, stałem się namięt-nym pożeraczem książek z wcale dobrze zaopatrzonej biblioteki miejskiej.

¶Awans na „asystenta wagonowego” nie zupełnie zaspokajał moje życiowe ambicje, więc po nieudanej próbie zgłoszenia się do matury eksternistycznej w Opolu, na czas jakiś przeniosłem się do rodzinnych Kielc, gdzie udawałem elektryka budowlanego. I jeśli instalacja „antygronowa” w piekarni – gigancie przy ulicy Zagnańskiej nie działa jak należy, wiadomo, gdzie szukać sprawcy. Ponieważ jednak bujne życie w robotniczych barakach niezbyt mnie pociągało, przeto zima zastała mnie już w  roli tułającego się po opolskich wsiach agenta ubezpieczeniowego PZU. Do ciekawszych zajęć zaliczę natomiast pracę jako monter-konserwator w kozielskim radiowęźle, gdzie mi płacono, wpraw-dzie niezbyt wiele, ale płacono za słuchanie radia i pilnowanie wzmacniaczy. Transmitowało się oczywiście Program Pierwszy z krótką wstawką komunika-tów lokalnych. I oto zdarzyło się pewnego wiosennego popołudnia, że przełą-czając odbiornik z powrotem na program Warszawy, dostroiłem go machinal-nie do stacji nadającej akurat jakiś sowiecki szlagier, bodaj chóru Aleksandrowa i wyłączyłem zbędny głośnik nasłuchu. Transmisja musiała trwać parę dobrych minut, zanim do pokoju wpadł zdyszany kierownik Weber, rzucił się do apa-ratury, przełączył co trzeba i łamiącym się głosem krzyknął, że od kwadransa transmitujemy… duński program pierwszy sąsiadujący, jak wiadomo, na falach długich z polską Jedynką. Na szczęście ten potencjalny przejaw „sabotażu” do nikogo czujnego nie dotarł i  głowę ocaliłem, ale pod warunkiem, że uprzej-mie poproszę o zwolnienie z pracy. Moje kolejne perypetie na socjalistycznym rynku pracy były wręcz szkolnym przykładem ówczesnej rzeczywistości. Oka-zało się mianowicie, że moja ciemna przeszłość nie pozwalała na zatrudnienie w powiatowym urzędzie skupu zboża (dostęp do tajnych danych) oraz w jed-noosobowym biurze Ligi Morskiej. Wystarczyło jednak, że przyjaciel ojca po-rozmawiał z przyjacielem innego ojca, czy ojcem przyjaciela i bez dociekliwych pytań dostałem pracę przy montażu radiostacji w czołgach T-, na supertaj-nym oddziale Zakładu im. Stalina w Łabędach! (dzisiejszy, osławiony BUMAR). Wytrzymałem tam przez rok i nawet przez starcie z zakładowym oddziałem UB prześlizgnąłem się bez uszczerbku. A mogło być całkiem niewesoło, jako że wierny swemu powołaniu „rozpowszechniacza wiadomości mogących wy-rządzić istotną szkodę…” nigdy języka nie oszczędzałem. A  ponieważ każdy zakład zbrojeniowy roił się od szpiclów mniejszego formatu, w okresie nasilo-nej histerii politycznej przed tzw. wyborami do sejmu konstytucyjnego jesienią , znalazłem się w osławionym pokoju , gdzie zakładowy ubek oświadczył mi zaraz na wstępie, że jestem aresztowany za „oczernianie Armii Czerwonej”.

Page 12: 4. Wróg ludu

#!

Usłużnym uchem okazał się niejaki Macioszek, reemigrant z Francji, a warto wyjaśnić, że ta kategoria ludzi służyła władzy z wyjątkową gorliwością. Tłuma-cząc się dość sprytnie, i do tego czystą polszczyzną, co nie było bez znaczenia z uwagi na ciągłą nagonkę na Ślązaków, przekonałem śledczego, że półfrancuz mnie źle zrozumiał i że w ogóle Armia Czerwona cieszy się moją nieograniczo-ną miłością. Dało się zauważyć, że ubowiec zmienił nastawienie, gdy posłyszał, że nie jestem Ślązakiem. „To wy z Kielc i takie rzeczy wygadujecie…?” Decy-dującym atutem była moja tyleż przytomna, co nieprawdziwa odpowiedź na rutynowe pytanie do protokołu, czy byłem karany. „Nie!” odparłem bez namy-słu, a raczej z mikrosekundowym namysłem, rozumując, że w przeciwnym wy-padku, jako recydywista, mógłbym się spodziewać najgorszego. A cóż gorszego mi mogło grozić w wypadku wykrycia kłamstwa? Ostatecznie zacytowane na wstępie „aresztowanie” okazało się czczą pogróżką, ale – i  tu niech nastawi ucha każdy, kto dziś wywija „teczkami”, nie rozstaliśmy się ze smutnym panem bez podpisania „czegoś tam…”, by zacytować słynnego męża pani Danuty. Na moje „cośtam” złożyły się trzy papierki. Protokół zeznań, zobowiązanie, że nie będę przeszkadzał Władzy Ludowej w przygotowaniach do zbliżających się wy-borów oraz rutynowe zobowiązanie do zachowania w  tajemnicy dzisiejszego spotkania. I diabli wiedzą, czy również dziś, spisując owe perypetie, nie okazuję się być swego rodzaju wiarołomcą.

¶W zbrojeniowej fortecy imienia Józefa… (jak wyżej) pozostałem jeszcze kilka miesięcy i dopiero po kolejnej aferze na moim oddziale musiałem się z intrat-nym stanowiskiem pożegnać. Na naszym oddziale specjalnym, podczas nocnej zmiany zapaliła się kabina suwnicy transportującej montowane czołgi. Okazało się, że winien był pijany operator, ale przy okazji alarmu wykryto, że Bielnicki śpi smacznie w pobliskim kantorku. Wydarzenie nie było wprawdzie materia-łem na jakiś nowy proces norymberski, ale życzliwi w biurze kadr poradzili, bym się dobrowolnie z Łabęd usunął.

¶Poza utratą dość dobrego wynagrodzenia, nic a nic na zmianie zawodu nie straciłem. Zostałem bowiem strażakiem . klasy w zakładowej straży pożarnej w wielkich magazynach papierniczych w Koźlu Porcie. Udziałem moim stał się piękny uniform z  toporkiem i praca polegająca na „patrolowaniu” rozległych hal oraz ich zielonego otoczenia. Umożliwiało to niezakłócone czytanie cały-mi godzinami lub spacery po opuszczonych trawnikach nad brzegiem Odry, jednym słowem same zalety, zwłaszcza jeśli dodać, że do pracy miałem me-trów. Była jednak i ciemniejsza strona owej synekury. Oto, w przeciwieństwie do porzuconego przemysłu zbrojeniowego, stanowisko strażaka nie chroniło przed poborem. I tak oto października mundur strażacki zamieniłem na wojskowy, co nie znaczy, że zostałem żołnierzem z prawdziwego zdarzenia, ale

Page 13: 4. Wróg ludu

##

raczej jeńcem wojennym w „zimnej wojnie”. Znalazłem się bowiem w „Jednost-ce wojskowej ” w zapomnianym przez Boga, ludzi i cywilizację Jaworznie, niemal płot w płot z osławionym obozem pracy, gdzie trzymano górników ama-torów z jeszcze gorszą niż nasza kartoteką. Więźniowie z obozu byli ukarani za (prawdziwe czy wyimaginowane) przestępstwa, a my, niby-żołnierze, byliśmy karani za to, że… wcześniej byliśmy karani. Oczywiście obydwie kategorie nie miały ze sobą jakiegokolwiek kontaktu. Więźniowie pracowali na kopalniach Jaworzno i Sobieski, zaś my, aktualni podopieczni Rokossowskiego przypisani zostaliśmy do kopalni o mile brzmiącej nazwie: Bierut.

¶No, ale każda darmowa siła robocza była w lokalnym Gułagu mile widziana, zwłaszcza jesienią , po nadejściu kolejnego kryzysu związanego z podwyż-ką cen po zniesieniu kartek. A wszystko w niemałym stopniu jako skutek coraz forsowniejszych zbrojeń. Po śmierci Stalina w marcu dużo się miało zmie-nić, ale przecież nie apetyty na podbój świata. I to w systemie, który chętniej niż tabliczką mnożenia i liczydłem posługiwał się pałką i więzieniem. Zaś przesa-dzanie peerelowskiej armii z koni na czołgi dokonywane pod komendą mojego starego znajomego, Rokossowskiego miało się dokonać bez oglądania się na koszta i wysiłki poddanych.

¶I  stąd jeden z  mniej znanych kręgów prywiślanskiego Gułagu tzw. Zastęp-cza Służba Wojskowa stała się również moim udziałem. Wojsko jest dziedzi-ną życia, która najbardziej przypomina socjalizm doskonały: wspólny kocioł, wstawanie i siadanie na komendę, prywatność ograniczona do minimum oraz okratowane pomieszczenia dla próbujących „dyskutować”. (Co, wojsko wam się nie podoba…?). Ideał ten wcielało w życie wojsko zwane nie wiedzieć dla-czego „ludowym” (wszak nie paradowało w łowickich pasiakach czy kierpcach z Cepelii), zaś najbliższym ideału był właśnie onże „Korpus Górniczy”, wierna kopia sowieckich stroj-batalionow. Owo połączenie obozu pracy z koszarami przeżywało swój okres świetności w początkach lat ., gdy pp. Bierut, Berman i jak ich tam jeszcze zwano, wytyczali nam drogę do socjalizmu, chodząc często na skróty, gdy im się podróż nadmiernie dłużyła. Ich wspólnicy, Radkiewicz i Rokossowski mieli zadbać o  to, by nikt nie pozostawał poza zasięgiem ma-cek systemu, a  już specjalnie elementy klasowo obce i wrogowie ludu, którzy obfi cie naówczas obrodzili. I stąd właśnie troska, by niepewni młodzi ludzie pod strażą pomagali wschodnim czarodziejom w  tworzeniu czerwonej po-myślności, której trujące owoce długo jeszcze będziemy spożywać. Do owych rot aresztanckich, zwanych eufemistycznie jednostkami wojskowymi trafi ały przeróżne kategorie młodych ludzi niedarzonych przez ubecję sympatią. Byli to zatem synowie sklepikarzy, krewni księży, potomkowie ziemian, siostrzeńcy przysłowiowej „ciotki z Ameryki” lub kułacy, lecz grupę dominujacą stanowili

Page 14: 4. Wróg ludu

#$

„karani” – więźniowie polityczni zwolnieni po odbyciu kary bądź na podstawie amnestii. Jeśli się weźmie pod uwagę, że na przykład poborowy dwudziestola-tek miał już za sobą odsiedziany wyrok, łatwo sobie wyobrazić w jakim wieku można było trafi ć za kratki w pierwszych latach „ludowej władzy”.

¶Oczywiście nie obyło się bez komedii normalnego poboru: przeszliśmy po-bieżne badania lekarskie i spotkanie z komisją poborową podsuwającą pogło-ski o przydziale do broni pancernej czy saperów (dziś widać, że była typowo sowiecka praktyka usypiania czujności ofi ary). O  tym, gdzie i  w  jaki sposób przyjdzie nam umacniać „światowy obóz pokoju”, dowiedzieliśmy się dopiero po przekroczeniu bramy koszar.

¶Dla pełności obrazu czasu, w jakim się to działo, warto przypomnieć, że był to koniec roku , upamiętnionego uroczystym przeniesieniem się Józefa Wis-sarionowicza do piekła właściwego. Uroczystym i chwytającym za serca, jako że towarzyszyły mu takie ceremonie jak przemianowanie Katowic na Stalino-gród i tuzin podobnych operacji. Płakali dzielni ofi cerowie, mdlały sekretarki w partyjnych komitetach, a „czerwoni harcerze” siusiali z wrażenia stojąc zbyt długo na baczność przed głośnikami transmitującymi kremlowskie jasełka. Ogromne „grafi tti” głoszące, że „nauka Stalina żyje i zwycięża” pojawiły się na co drugiej ścianie i co wyższych kominach, a że nie były to czcze pogróżki, war-szawskie sieroty po wąsatym językoznawcy dawały Polakom odczuć na każdym kroku. Trwały z niezmniejszoną intensywnością procesy biskupów, we wrze-śniu aresztowany został Prymas, Bierut dociskał śrubę, a Józef Światło dopiero przemyśliwał, czy nie opłaciłoby się zmienić pracodawcy…

¶Przed poborem nie było jednak ratunku. Ucieczka na Zachód – przez dwie granice – nie wydawała się możliwa, przeto niczym carscy rekruci z XIX wieku powędrowaliśmy pod konwojem do tonącego w pyłach i chemicznych wyzie-wach Jaworzna. Sceneria przyjmowania transportu wydawała się być wzoro-wana na regulaminie wypracowanym przez komendanturę pobliskiego Oświę-cimia czasu wojny. O  godzinie w  nocy, po opuszczeniu pociągu na małej stacyjce, popędzani wrzaskliwymi komendami silących się na dowcip kaprali, forsownym marszem dotarliśmy do odrutowanych baraków, by po kolejnym przeformowaniu pomaszerować do odległej o kilometr łaźni. Żałować wypada, że nie widział nas jakiś współczesny Dante lub Gustav Doré, bowiem widok kilkuset potępieńców rwących nocą przez czarne wydmy, w piachu po kostki, pośród widmowych tumanów cuchnącej mgły nadawałby się z pewnością na ilustracje do Boskiej Komedii. Niestety, współcześni poeci przebywali wówczas na stypendiach w Moskwie i jak dziś zapewniają, „nie wiedzieli”, co się w kraju dzieje… Upiorne światła z pobliskich kopalń i fabryk, kłęby rdzawo iluminowa-nych dymów oraz dudnienie kopalnianych sortowni uzupełniał widok wielkich,

Page 15: 4. Wróg ludu

#%

czerwonych gwiazd świecących na wieżach wyciągowych. W bolszewickiej mi-tologii miały one rzekomo świadczyć, że dana kopalnia wykonała wyznaczony plan, ale ponieważ dialektyczni kuglarze dbali o premie i nagrody, przy pomocy gumki i ołówka sprawiano, że gwiazdy nie świeciły tylko tam, gdzie pokradzio-no z nich żarówki.

¶Zaczęło już świtać, gdy ostrzyżeni i strojni w nieforemne łachy, zwane z pew-ną dozą przesady mundurami ruszyliśmy w  drogę powrotną do naszego no-wego miejsca zamieszkania określanego ofi cjalnie jako Jednostka Wojskowa . Kaprale byli już nieco spokojniejsi – pewno zachrypli lub pijani. Nie jeden z rekrutów jako ostatnią pociechę taszczył ze sobą pół litra „z czerwoną kartką”, dzieląc się teraz chętnie z tyleż wrzaskliwą co spragnioną władzą. Trzeba do-dać, że próby zastraszenia nowo przybyłych opisaną nocną scenerią rozbijały sę tyleż o wspomniane „pół litra”, co o wcześniejsze doświadczenia tych, jakże nietypowych rekrutów. Wielu z nich zawarło wcześniej znajomość z Bezpieką i więzieniami, toteż kapralskie pokrzykiwania w ciemnościach kwitowali czę-sto niezbyt pochlebnymi, a  wcale głośnymi komentarzami. Także powitalne przemówienie wygłoszone przez brzuchatego draba strojnego w mundur po-rucznika, miejscowego nad-politruka, o nazwisku Jakub Kornosz nie wywoła-ło zamierzonego efektu. Ów dżentelmen o wyglądzie przywodzącym na myśl handlarza starzyzną z przedwojennego Bodzentyna, roztoczył przed gromadą ziewających, łysych pał obraz szczęśliwości, jaka ich czeka przy kilofi e w po-bliskiej kopalni, ale jak gdyby nie zupełnie przekonany o efekcie swej perory, nie omieszkał na zakończenie wspomnieć o  istnieniu instytucji prokuratora wojskowego, gotowego zająć się tymi, którzy nie potrafi liby docenić szczęścia jakim ich właśnie ludowa władza obdarza. Z tylnych szeregów odpowiedziało mu potężne czknięcie jednego z bardziej pijanych przybyszów, pozostawione jednak tym razem bez karnych konsekwencji, po czym całe zaspane towarzy-stwo popędzone zostało wreszcie na spóźniony wypoczynek.

¶ Dopiero po przebudzeniu, około południa mogliśmy się lepiej rozejrzeć po barakach mających stanowić nasze mieszkanie aż do połowy grudnia, do cza-su, ciągle opóźnianego, zwolnienia kolegów ze starszych roczników. Jednost-ka nasza była jedną z wielu podobnych placówek rozsianych po Śląsku i Za-głębiu, mających tanim kosztem pomagać w  forsowaniu sowieckich zbrojeń oraz w  spłacaniu Moskwie węglowego haraczu. Tam, gdzie było to możliwe, zatrudniano więźniów, a gdy ofi arny Radkiewicz nie mógł sprostać zapotrzebo-waniu, pomagał mu kosooki marszał, zapychając dziury jeńcami z poboru. Tak się przy tym śmiesznie złożyło, że zajęliśmy w  jaworznickiej kopalni miejsca angielskich jeńców wojennych, którzy pomagali poprzednim panom tej ziemi w  budowaniu socjalizmu, tyle że wówczas narodowego. Dla niepoprawnego

Page 16: 4. Wróg ludu

#&

miłośnika wszystkiego, co było Made in England, był to jeszcze jeden element wyróżnienia przez los. Nasz obóz „jeńców zimnej wojny” składał się z kilku-nastu ogrodzonych drutami baraków, w  których mieściło się coś pośrednie-go między pułkiem a batalionem podzielonym na kompanie około ludzi każda. Ilość dowodców-dozorców w kompanii była minimalna: zazwyczaj był to jakiś karnie wydalony z  jednostki liniowej podporucznik oraz jego zastęp-ca podofi cer zawodowy. Bezpośredni nadzór nad „ludźmi” sprawowali kaprale z poboru pracujący na równi z szeregowymi, ale zasługujący najwyraźniej na pewien stopień zaufania władzy. Dowódcą całości był w latach – nie-jaki major Dzierżyc. Prosty, białoruski chłop, wyrwany, być może wbrew woli, ze swego kołchozu i odkomenderowany na stanowisko szefa tego zapyziałego kąta. Stawianie go jako wzór inteligencji byłoby na pewno grubą przesadą, ale na co dzień nie bywał szkodliwy, jako że tylko z  rzadka ukazywał się swym umorusanym podwładnym. Zresztą w  codziennym popędzaniu wyręczali go z powodzeniem politrucy, no i przede wszystkim tzw. Informacja. Było też kil-ku, zajmujących się obowiązkowym szkoleniem politycznym, politruków. Nie byli to ludzie imponujący błyskotliwością, a  programowe duby smalone po-dawane do wierzenia zmordowanej podziemną dniówką gawiedzi wygłasza-li w sposób tak bałwański, że kto w czasie owych kazań nie drzemał, musiał dobrze zagryzać wargi, by parsknąwszy śmiechem, nie zakwalifi kować się do raportu u głównego politruka, wspomnianego porucznika Kornosza. Ten nad zagadnienia głodujących Amerykanów i  osiągnięcia Miczurina przedkładał donosy swych konfi dentów na temat tego, co dzieje się w barakach, jakie na-stroje panują pośród żołnierzy i co się komu „nie podoba”. Od niego zależało przeniesienie niepewnych lub zbyt hardych do gorszej pracy, wysłanie do innej jednostki, lub wreszcie przekazanie w ręce wyższej instancji – Informacji. In-stytucja ta, starająca się w latach . usilnie dorównać hitlerowskiemu Gestapo, do tak zapomnianej dziury jak nasz mini-Gułag wydelegowała dwóch mocno wybrakowanych wojowników. Kapitana o nazwisku Doroba, z wyglądu jakiegoś wschodniego Słowianina, oraz porucznika Wydrę. Był to pewny siebie stupajka o wybitnie lewantyńskim wyglądzie i manierach poborcy haraczu w chicagow-skiej mafi i. Już wstępne spotkanie z tym towarzyszem przypominało nieodpar-cie przesłuchanie w UB. Obcesowe, wręcz wulgarnie sformułowane pytania na temat życiorysu przesłuchiwanego oraz prymitywne pogróżki zdradzały tyleż zakres władzy śledowatiela, co jego ignorancję w kwestiach prawnych i poli-tycznych. Cała ta szopka miała zapewne za cel tyleż zastraszenie rekruta, co wykonanie jakiegoś planu przesłuchań wyznaczonego każdemu ubekowi, nie-zależnie od koloru munduru w jaki go akurat przystrojono. Nie były to wszakże atrakcje stosowane zbyt często.

Page 17: 4. Wróg ludu

#'

¶Życie codzienne koncentrowało się niemal wyłącznie wokół węgla i kopalni. Żołnierzami byliśmy tylko przez kilka pierwszych tygodni poświęconych naj-prymitywniejszemu przeszkoleniu w  zakresie musztry, regulaminów i  zapo-znawaniu się z zasadami pracy pod ziemią. Z narzędziami oraz niebezpieczeń-stwami jakie czyhają na niedoświadczonych bądź lekkomyślnych. Wreszcie po spędzie nazwanym szumnie przysięgą, jako pełnowartościowi niewolnicy, ru-szyliśmy, by w kopalnianych mrokach budować socjalizm.

¶Dla pracujących na porannej zmianie dzień rozpoczynał się pobudką o godzi-nie . i po śniadaniu składającym się z czarnej „kawy” i takiegoż chleba z mar-moladą lub masą sero-podobną oraz kawałkiem podłej kiełbasy, noszącym szumną nazwę „dodatku dla ciężko pracujących”, ruszało się do odległej o dwa kilometry kopalni. Pobieranie lamp oraz zjazd „na dół” musiały się zmieścić w jednej godzinie tak, by ośmio i półgodzinny dzień pracy mógł się rozpocząć o .. Wobec normalnego u komunistów bałaganu była to oczywiście teoria i większość oddziałów i stanowisk czy wyrobisk pracowało swoim, ustalonym od lat rytmem. Przecież nadal jeszcze niemały odsetek załogi stanowili przed-wojenni górnicy, zaś jedynym wyłomem w tym froncie byli lojalni stachanowcy, pragnący wykazać się przed zwierzchnością i łasi na specjalne premie. Chętny do takiej roli osiłek („Człowiek z marmuru” – Birkut to typ wzięty z życia!) do-stawał najlepszy przodek, bywał, kosztem reszty, zaopatrywany we wszelkie ma-terialne pomoce i organizacyjne ułatwienia i przy szczerym, iście birkutowym zapale lub łapczywości na pieniądze, rąbał, odstrzeliwał i  ładował nieraz dwa razy więcej niż jego normalni koledzy. Niemałą rolę spełniało tu również nasze, umorusane i symbolicznie opłacane wojsko. Wytypowanemu na przodownika osiłkowi dodawano tylu pomocników, ilu tylko sobie zażyczył, skutkiem czego mógł osiągnąć nawet normy, bywał opisywany, fotografowany, fetowany na ofi cjalnych galówkach, no i zarabiał kilka razy więcej niż cały tabun rekru-tów, którzy mu owe wyczyny umożliwiali. W  opisywanych tu czasach takim lojalnym bohaterem naszej kopalni bywał niejaki Pająk, chlubiący się, rzecz to na ów czas niesłychana, posiadaniem prywatnego samochodu. Zaś pracują-cy całkiem nie opodal „mój” rębacz stary, sympatyczny pan Sapeta z trudem osiągał normy, co bynajmniej nie wynikało z  lenistwa, lecz z warunków w  jakich przyszło wyrąbywać wyznaczony chodnik. W  niskim pokładzie, co sprawiało, że część urobku stanowił kamień, musieliśmy w nieustannie kapiącej wodzie sami sobie zapewniać obudowę, układać szyny i odpychać załadowa-ne wagoniki. Nie dziwota też, że stary klął bolszewickie porządki, opowiadał chętnie o dawnych, dobrych czasach i liczył miesiące dzielące go od emerytury. Rębacz Sapeta nie był bynajmniej w  swych poglądach odosobniony. Nastro-je górników były w stosunku do nowych władców zdecydowanie opozycyjne

Page 18: 4. Wróg ludu

$(

pomimo, a może właśnie z powodu radykalnych i lewicowych tradycji Krakow-skiego Zagłębia. Zaledwie kilka lat załganej, czerwonej władzy z  jej terrorem i wyzyskiem zatarło wspomnienia przedwojennego bezrobocia, bieda-szybów, a czasem wręcz i nędzy.

¶Żołnierze byli tanią siłą roboczą: za miesiąc pracy z jedną lub dwoma wolny-mi niedzielami otrzymywali kilkaset złotych, po odtrąceniu  zł na wyżywie-nie. Czas jednej zmiany trwał osiem i pół godziny, więc dodając czas na wyjazd, kąpiel, zbiórki i przemarsze, w koszarach byliśmy około , w sam raz na zasłu-żony posiłek. Składał się on zazwyczaj z potężnej porcji kaszy, przyznać trzeba, że jadalnej, bo przyprawionej sosem pomidorowym lub kiszonymi ogórkami, czasami urozmaicanej kawałkiem trzeciorzędnego mięsa. Alternatywą były tłuczone ziemniaki z porcją mało apetycznego dorsza lub makaron ubrudzony sosem nieokreślonej proweniencji. O  jakości owych frykasów świadczyły kil-kakrotne zatrucia, z których jedno, z racji swego zasięgu, stało się do pewnego stopnia datą przełomową w dziejach koszar i rocznika .

¶Nakarmieni jakąś rybą „drugiej świeżości” poczęliśmy zrywać się pośród nocy, budzeni tyleż żołądkowymi dolegliwościami, co niezwykłym ruchem panującym dookoła baraków. Dziesiątki białych postaci, niczym strasząca po zamkach legendarna dama, starały się dotrzeć czym prędzej do położonych przy płocie, niewyszukanych w swej architekturze toalet. Udawało się to nieste-ty tylko nielicznym. Dla reszty nie starczało ni miejsca, ni czasu. Także mający trzymać towarzystwo w ryzach kaprale, karmieni z tego samego kotła, i to ob-fi tszymi niż reszta porcjami, nawet nie próbowali zaprowadzać zwyczajowego drylu, sami zaabsorbowani dotarciem w co ustronniejsze miejsca, a przybyła niebawem wyższa, zawodowa kadra tylko przez chwilę usiłowała przeciwsta-wić się pogwałconej naturze. Dowódcy pętający się po placu ze zwyczajowym: „Ja wam daję rozkaz…!” pośród pomykających w bieliźnie postaci i potykający się o tych, którzy zrezygnowawszy z dotarcia do ustronnego budynku, kucali sobie w najmniej oczekiwanych miejscach, wywoływali jedynie wybuchy śmie-chu lub przekleństwa. Zbliżający się świt położył kres owemu pandemonium, ale stał się też kresem resztki ofi cerskiego autorytetu. Od tamtej wesołej nocy zapanowała powszechnie opinia, że „oni” nawet zdechłemu dorszowi rady nie dadzą. Okazało się więc raz jeszcze, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i rocznik aż do końca służby cieszył się niepojętą dla postronnych po-błażliwością. Tego rodzaju rarytasów nie otrzymywaliśmy jednak codziennie. Kaszana spyża była obfi ta i o głodzie nie było mowy, zwłaszcza że na przykład poranna zmiana zaledwie w dwie godziny po obiedzie pędzona była na kolację. Na wszystko brakowało czasu, a powszechne w innych wojskach wychodzenie na przepustkę tu należało do rzadkości. Wypuszczani byli jedynie zasłużeni lub

Page 19: 4. Wróg ludu

$)

specjalnie ulegli i to tylko w nieliczne, wolne niedziele. Normą było, że ludzie nie wytykali nosa za druty po kilka miesięcy.

¶Ciszę nocną ogłaszano już o godzinie ósmej, by zapewnić koniecznych osiem godzin zasłużonego odpoczynku. Z  natury rzeczy była to, zwłaszcza latem, jeszcze jedna fi kcja komunistycznej rzeczywistości. Pozostała, jedna wolna godzina dnia – między obiadem a  kolacją, przeznaczana była najczęściej na wszelkiego rodzaju szkolenia. Oprócz pogadanek na temat zdrowia i bezpie-czeństwa pracy, najczęściej było to szkolenie polityczne, owo legendarne bol-szewickie „od Lenino do Berlino”… Zjawisko bywało mało groźne, gdy „wykła-dy” prowadzili prości sierżanci, czasami nawet ludzie życzliwi i pragnący ową idiotyczną pańszczyznę najmniejszym kosztem odwalić. Natomiast zawodowi politrucy głęboko przekonani, jeśli już nawet nie o urodzie Lenina, to na pewno o  zaostrzaniu się walki klasowej lub o  możliwości pognębienia Eisenhowera przy pomocy zwiększonych dostaw żywca, potrafi li obrzydzić ową „godzinę nienawiści” nawet najbardziej ograniczonym matołom i  najbardziej zmordo-wanym stachanowcom. Niestworzone historie o heroicznej młodości Bieruta czy o wspaniałościach Komsomołu nie były przecież groźne same w sobie, ale jeśli politruk pełnił swą funkcję z przekonaniem, mogło być całkiem nieprzy-jemnie. Zauważywszy na przykład, że któryś z niewdzięcznych adeptów wiedzy politycznej drzemie bez żenady, potrafi ł poderwać całą salę na nogi i przepro-wadzać swego rodzaju karne kolokwium. Jeśli na przykład odpowiedź na pyta-nie o bezwzględnym zubożeniu francuskiej klasy robotniczej była nie pomyśli czerwonego kaznodziei, niefortunny student musiał biegać dookoła baraku lub stać na baczność aż do następnej, niewłaściwej politycznie odpowiedzi innego delikwenta. Ulubionymi tematami owego sezonu były: życiorys marszała Ro-kossowskiego, plan sześcioletni i walka biedniaka z kułakiem oraz amerykań-skie zrzuty stonki ziemniaczanej.

¶I tylko jeden z mundurowych pedagogów – sierżant Katz-Krzesiński, mając najwidoczniej jakieś osobiste porachunki z Kurią Rzymską lub Świętym Offi -cium, nieodmiennie dosiadał swego ulubionego konika: „Sojuszu Watykanu z Walstreetem”. Towarzysz ów był jednym z niewielu naprawdę przekonanych misjonarzy nowej wiary, rzec można: wierzący i praktykujący. Potwierdzał to już sam fakt, że zachował gorliwość zesłany na uriaszową placówkę, pośród nieuleczalnych młodych reakcjonistów. Z dala od współbraci budujących so-cjalizm gdzieś w stolicy, na pluszowych kanapach, pozostał wierny nieomylnej idei! Nie był przy tym złym człowiekiem i w przeciwieństwie do swych słowiań-skich kolegów po fachu nie raportował nawet jawnie wrogich wystąpień po-dopiecznych. Miał zwyczaj zachodzić czasem do izb żołnierskich poza zajęcia-mi; mały, okrąglutki w wysokich butach mających mu dodać wzrostu i powagi,

Page 20: 4. Wróg ludu

$*

Fot. 19. Pseudowojsko Rokossowskiego

Page 21: 4. Wróg ludu

$"

z nieodłącznym pistoletem u pasa. Zbierał obecnych wokół siebie i z błyskiem w czarnych oczach snuł wyczytane w Notatniku Agitatora opowieści. Czasem była to saga o herosie nazwiskiem Świerczewski, który o mało co nie przyłączył Hiszpanii do Gułagu, kiedy indziej rzewna historia o młodym Bierucie, pro-wadzącym w pojedynkę walkę z caratem, lub rajskie wizje żywota na rosyjskiej prowincji. Nie byłby jednak sobą ów wielbiciel czerwonej Utopii, gdyby pod koniec każdej sesji nie nawiązał do nikczemnej roli Watykanu w organizowaniu wyzysku mas pracujących i piętrzeniu trudności na drodze do socjalizmu. Koń-czyło się to z reguły wezwaniem obecnych, by zaśpiewali jego ulubioną pieśń masową o  „Watykanach… którym się nie damy!”. Był to, nie wiadomo przez kogo zawleczony, przebój nadwiślańskich komsomolców, wyśpiewywany chęt-nie i  często przez cwaniaków, którzy wiedzieli, że u  Krzesińskiego wszystko można wydębić, w porę owo dzieło wykonawszy.

¶Nie trzeba chyba udowadniać, że wbrew wszelakim usiłowaniom miłość do czerwonych bożków nie udzielała się zbyt powszechnie karmionym kaszą i pro-pagandą sołdatom. Nic też nie mogło tu pomóc zalecane do prenumeraty i czy-tania pisemko o kabotyńskim tytule „Żołnierz Wolności” i o poziomie, wobec którego „Trybyna Ludu” mogła uchodzić za pismo opozycyjne. Do umacniania w wierności służyć miał również głośnik na placu apelowym obsługiwany przez zaufanego kaprala nazwiskiem Miklas, a używany nie zawsze w zgodzie ze zdro-wym rozsądkiem i zamierzeniami propagandystów. Wiele miłych chwil udało mi się spędzić pod ową szczekaczką podczas konkursu chopinowskiego w lutym , gdy kapral zapomniał aparaturę wyłączyć po wieczornym dzienniku.

¶Informacje z radiowęzła nie były przecież w stanie zaspokoić mojej ciekawo-ści świata i kiedy od cywilów dowiedziałem się o ucieczce na Zachód jakiegoś dygnitarza, postanowiłem za wszelką cenę dorwać się do prawdziwego radia, bodaj na parę godzin. Wykorzystując okoliczność, że podając się za elektryka bywałem czasami używany do pomniejszych napraw w  ofi cerskich mieszka-niach, upozorowałem usterkę w  pierwszym odbiorniku, jaki mi się nawinął, po czym zaofi arowałem się go naprawić w koszarowym warsztacie. Jeszcze tej samej nocy, po podłączeniu do lampy u sufi tu i wykorzystaniu żelaznych łó-żek jako anteny, słuchaliśmy, przykryci kocami, Wolnej Europy i Głosu Ame-ryki. Także rankiem, rezygnując ze śniadania, można było samotnie wysłuchać pierwszego dziennika z „Warszawy Zachodniej”. Przyjemność nie trwała długo, bo odbiornik trzeba było oddać, ale w ciągu kilku dni zdążyłem się zapoznać ze sprawą Światły i jego sensacjami. Na marginesie naszego „radiowego” przedsię-wzięcia, które łatwo zakończyć się mogło zawarciem bliższej znajomości z pro-kuratorem, warto podkreślić solidarność owych ludzi dzielących żołnierską izbę. Byli wśród nas, oprócz politycznych, także eks-więźniowie kryminalni,

Page 22: 4. Wróg ludu

$!

Fot. 20. „Ludowy” wojak w ludowym stroju. Jaworzno 1955

Page 23: 4. Wróg ludu

$#

występowały czasem animozje dzielnicowe czy klasowe, ale przecież nie zna-lazł się nikt chętny, by donieść i zaskarbić sobie łaski nadzorców.

¶A z drugiej strony, możliwości pogorszenia sobie losu były rozliczne. Jednym z  ulubionych komunistycznych straszaków i  to używanym powszechnie do końca istnienia systemu, było straszenie „jeszcze gorszym”. W naszym przypad-ku niepokornym grożono przeniesieniem do kamieniołomu w  Ciężkowicach pod Krakowem. Nawet sama nazwa „kamieniołomy” brzmiała groźnie, więc harujący w mokrych pokładach węgla, w błocie i ciemnościach, wśród rozlicz-nych, właściwych kopalniom niebezpieczeństw, uważaliśmy przeniesienie do kamieniołomu za straszliwe nieszczęście. Jak się później okazało, w ciężkowic-kich kamieniołomach straszono rogate dusze okropną możliwością zesłania do Jaworzna – w podziemne błoto i ciemności. Zbrodnia słuchania wrogiego radia uszła mi zatem na sucho, natomiast wielce podejrzana znajomość angielskiego, zdemaskowana przez niezbyt rozgarniętego kaprala, kierownika radiowęzła, który zaskoczył mnie kiedyś czytającego jakiś, przywieziony z domu, niemiecki podręcznik do nauki angielskiego, sprawiła, że zostałem karnie przeniesiony do najgorszych robót, na oddział – zwany Kozią Górą. Niedogodność pracy w tym miejscu polegała między innymi na tym, że było ono oddalone od szybu o ponad pięć kilometrów, co sprawiało, że trzeba było poświęcać około godziny na podziemną wędrówkę, jako że kolejka osobowa nie była zawsze i dla wszyst-kich dostępna. Dawało to w efekcie -godzinny dzień pracy, i w zamierzeniu dowództwa zredukowałoby wydatnie moje zainteresowanie dla imperialistycz-nej literatury. Jednakowóż patriotyczna postawa kaprala-szpicla, który mnie u wszechmocnego politruka zadenuncjował, na niewiele się zdała. Już po kiku dniach pracy w  „kozio-górskim” błocie zainteresował się mną jeden ze szty-garów i nie pytając politruków o zdanie, skierował do najlepszej z dostępnych prac – na pomocnika maszynisty podziemnych elektrowozów. Oczywiście za-miany nie udało się ukryć, ale wszelkie protesty zawziętych politruków życzliwe kierownictwo zbywało słowami jakich na tym miejscu przytoczyć nie wypa-da. Sprawa oparła się o samego górmistrza – to taki piękny, staropolski tytuł Naczelnego Inżyniera, który odpowiednio nastawiony, powołał się na świętość największą: plan! Plan wydobycia, plan, którego wykonanie zależeć miało po-noć od tego, czy szeregowy Bielnicki będzie machał łopatą na „Koziej Górze”, czy przyczepiał wagoniki do lokomotywy. Mogły mnie oczywiście spotkać inne szykany ze strony urażonych w swej ambicji strażników, na przykład przenie-sienie do wspomnianego kamieniołomu, ale Skarbnik jakoś mnie uchronił. Zbliżał się zresztą koniec naszej zaszczytnej służby. Mieliśmy już za sobą dwa lata owego szczęścia, ale postępowy system nie byłby sobą, gdyby przestrzegał własnych przepisów i dotrzymywał obietnic. Kończył się rok , w którym

Page 24: 4. Wróg ludu

warszawska wierchuszka ubzdurała sobie wydobycie milionów ton węgla i chociaż bez przerwy trąbiono o przekraczaniu wszelkich norm i planów, oka-zało się, że całkiem sporo do owej setki brakuje i że w związku z tym trzeba reakcyjnym żołnierzykom dołożyć. Dołożono więc dwa miesiące służby tak, że zamiast w październiku, wróciliśmy do domów dopiero na Gwiazdkę. Nawet zbytnio na owo draństwo nie szemraliśmy; takie postępowanie było stałą prak-tyką i mało kto na zwolnienie po dwóch latach liczył, rad, że nie dołożyli więcej. Dobiegło jednak wreszcie końca także owych miesięcy. Ponad dwa lata stra-cone dla życia, wdeptane dosłownie w komunistyczne błoto. Na szczęście rocz-nik nasz uniknął strat w ludziach, a nawet poważniejszych kalectw, co przecież bywało udziałem naszych kolegów z innych kopalni. Wracaliśmy do domów, na wolność bogatsi o kilkaset złotych, nieco życiowego doświadczenia oraz głę-boką awersję do wszelkiego „socjalizmu” bez względu na to, czy jest on utopij-ny, naukowy, realny czy plamisty. Do kompletu złudzeń i zawodów brakowało jeszcze rozczarowania gomułkowskiego. Do „Października” pozostało już tylko kilka miesięcy, a gdy i te zmiany na niewiele się zdały, ręce opadły człowiekowi ostatecznie i ucieczka z czerwonego raju stała się jedyną, rozsądną alternaty-wą. Wtedy też porzuciłem ostatecznie młodzieńcze plany jakiejś kariery w dy-plomacji czy służbie zagranicznej, wykorzystywania przyrodzonych zdolności dla dobra kraju, kiedy ten w miarę znormalnieje. A kopalniane doświadczenia? Z perspektywy półwiecza nie można się jednak nad naszym losem rozczulać, innym bywało gorzej. Chcąc nie chcąc przyłożyliśmy ręki do tworzenia owych natrętnie reklamowanych „podwalin socjalizmu”, ale ponieważ nikt mnie ani wtedy, ani potem o zgodę nie pytał, proszę pamiętać w godzinie rozrachunku: ja byłem przeciw. Od samego początku…!